Wyjątkowo łaskawy listopad dała nam matka natura. Temperatury powyżej dziesięciu kresek przypominają raczej wiosnę. Nie dziwi zatem fakt, że u znajomego w ogrodzie przebił się dosłownie spod ziemi rasowy bratek. Zgłupiało kwiecisko myśląc, że to już może kwiecień.
W minioną sobotę wychodziłem w okolicach północy na spacer z moją Zuleczką i oczom nie wierzyłem - termometr wskazywał szesnaście stopni. Można było spać na nagusa. Z reguły latem bywa chłodniej. Nie narzekam, niech tak pozostanie jak najdłużej.
Jesień zasypuje muzyką. Niby dobrze, ale mnie jak na złość ostatnio najbardziej smakują starocie. Wiele nowości leżakuje jeszcze na półce z napisem "na później". Najgorsze, że bycie radiowcem zobowiązuje i niemal wszyscy pospieszają. Nic, tylko nowości i nowości. Ach, ten pęd. Po co, gdzie, w imię czego? Lubię czasem przystanąć, zwolnić, na przekór oczekiwaniom pozwolić się wyprzedzić. Dobrze mi z tym, i zamiast koniecznie na szybko przerobić pięć nowych albumów podczas jednego wieczoru, wolę sobie nastawić ulubione "A Trick Of The Tail" Genesis, albo kilka słodkich przebojów z lat szczenięcych. Tym bardziej, że teraz na nowym gramofonie wszystkie płyty jakoś odżyły, słucha się ich wspaniale.
Dziś w Saturnie widziałem na winylach kilka tytułów z kolekcji Rush, w tym jedną z moich ulubionych płyt wszech czasów "Presto". Była także "Roll The Bones", której prawie nikt nie lubi, chyba oprócz mnie. Widziałem jeszcze "Test For Echo" - o!, tej to nie lubię. Ceny mało zachęcające, 109 złotych za egzemplarz. Pogłupieli. Niezły kapitał zbijają dzisiaj wydawcy na winylowym renesansie. Ale na "Presto" chyba pociągnę za spust. Kiedyś ją miałem, jednak na fali wschodzącego kompakt dysku pozbyłem się tego szlachetnego czarnego kruszcu, w zamian za mniejszy gabarytowo lśniąco-srebrzysty. "Presto" wydałem dawnemu dobremu koledze myśląc, że już nigdy jej nie zapragnę. Kolega się wkrótce ożenił, z kolei same winyle zaczęły kłócić się z wizją jego szanownej małżonki o schludnym i niezagraconym mieszkanku, więc wylądowały na stałe w komodzie - wraz z wciąż sprawnym gramofonem. Zapewne "mój" dawny skarb pokrył się od tego czasu grubą warstwą kurzu, bądź został przygnieciony haftowanymi serwetkami, które wyciąga się raz na kilka lat do kawy, i to tylko dla specjalnych gości. Albo kto wie, być może po prostu moli wrąbali.
Odkupić można wszystko, bądź prawie, ale to już nigdy nie to samo. Żadna kopia nie zastąpi upragnionego oryginału. To tak jak z miłością, liczy się tylko ta pierwsza. A gdy nas jeszcze kopnie w dupsko, czyż nie smakuje bardziej?
Przedwczoraj zmarł były pałker Motörhead
- Phil "Animal" Taylor. Miał 61 lat. Niewiele. To tylko jedenaście pełnych obrotów Ziemi wokół Słońca więcej od tego, co ja dźwigam na barach. Phil grał w najlepszych latach dla tego zacnego bandu, na tak kapitalnych płytach, jak: "Ace Of Spades", "Bomber", "Overkill", "Iron Fist" i jeszcze kilku innych. W tym także na jednym z najbardziej niesamowitych koncertowych albumów, jakim jest "No Sleep 'Til Hammersmith". Będący rejestrem z trasy po genialnym "Ace Of Spades". I wbrew sugestywnemu tytułowi, wcale nie tylko zawierał zapis z londyńskiej Hammersmith Odeon, ale także z kilku innych miejsc na ówczesnej brytyjskiej trasie.
Była to jedna z najczęściej przeze mnie katowanych płyt, gdy byłem szesnastolatkiem. W zasadzie, zarówno ten koncert, jak i cała "Ace Of Spades", nie opuszczały talerza gramofonu. Ubóstwiałem! Urzekała mnie prostota, czad, melodie, energia i "boski" ryk Lemmy'ego. Mało tego, ta muzyka nie zestarzała się do dzisiaj nic a nic. W tamtych latach byłem nawet przekonany, że nie da się już szybciej i ostrzej, i choć czas to zweryfikował, to i tak niemal wszystkie te późniejsze wykrztuśno-wymiotne metale, mogą tylko czyścić buty Lemmy'emu, "Fast" Eddie Clarke'owi oraz Philowi "Zwierzakowi" Taylorowi. To dopiero była autentyczna święta metalowa trójca. Powinni mieć pomnik. Wiadomo, nie u nas. W moim pięknym kraju zasługi przypisuje się tylko świętym i męczennikom. Artyści, to dla przeciętnego obywatela przecież zawód niepoważny. A tak na marginesie, wyobrażacie sobie Państwo pomnik Myszki Miki, gdziekolwiek w centralnej części Poznania? Gdzie tu by go upchnąć? Pomiędzy kościoły, poważne uczelnie, biura, popiersia wieszczy, bądź zmęczony lud powracający po codziennym trudzie i znoju do upragnionej gorącej michy? Gdzie tu się bezczelnie śmiać? Ma być podniośle, uroczyście i śmiertelnie na serio. Tak zresztą niedawno zadecydowało pięć milionów z trzydziestu ośmiu. W demokracji bywa przecie, że masą rządzi pewien procent upośledzenia.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"