wtorek, 24 marca 2020

WISHBONE ASH "Coat Of Arms" (2020)








WISHBONE ASH
"Coat Of Arms"
(STEAMHAMMER)

***






Pod niniejszą herb-metalową szatą skrywają się jak najzwyczajniejsi Wishbone Ash. To takie na wstępie wyjaśnienie, gdyby zmartwił jednak kogoś najnowszy albumowy projekt graficzny dla "Coat Of Arms". Jakże jednoznacznie utrzymany w duchu heavy. Okładka mogłaby w równym rzędzie stanąć obok płyt Saxon "Sacrifice", a nawet Edguy "Vain Glory Opera", a gdyby za tym podążyła muzyka, osobiście nie miałbym nic przeciwko.
W składzie Wishbone Ash niedawno nastąpiło jedno personalne przetasowanie. Obok lidera, wokalisty i gitarzysty Andy'ego Powella oraz od lat asystujących mu, basisty Boba Skeata i perkusisty Joe'ego Crabtree'ego, w miejscu dotychczasowego gitarzysty Muddy'ego Manninena pojawił się - niewiele wyrastający ponad czterdziestoletni pułap - Mark Abrahams. Muzyk mający skłonności do bluesa, a jednocześnie od dziecka zadeklarowany wielbiciel Wishbone Ash. Bo oto jak należy spełniać marzenia. Miło więc posłuchać kogoś, kto zręcznie wchodzi w gitarowe interakcje z legendarnym Andym Powellem, nawet jeśli na omawianej płycie niewiele znajdziemy dawnego przynależnego grupie temperamentu, a i równie czarująco potężnych momentów, które niegdyś zapierały dech i odbierały mowę. Szczególnie dzięki pierwszym pięciu płytom. No, ale to, co wibrowało przed dekady na polu Andy Powell-Ted Turner, w nagraniach typu "Throw Down The Sword", "Warrior", "Phoenix" czy "Valediction", do dzisiaj nie potrafią wyjaśnić nawet najwięksi rock-badacze. W latach 1970-73, a także tuż po dojściu do składu Laurie'ego Wisefielda - na LP "There's The Rub" (to ten album, na którym "Persephone", "Red Shoes" i trochę mniej doceniane, acz wyborne "Lady Jay") - co stało się w 1974 roku - działy się na tamtejszej zespołowej niwie rzeczy niezwykłe. Złośliwi, do których kilku ludzi też mnie zalicza twierdzą, iż "There's The Rub" było ostatnim tchnieniem tej szacownej formacji. Nieprawdopodobnie w tamtych latach grającej. A czynili Wishboni swą sztukę w sposób trudny do zdefiniowania. I proszę dać wiarę, nikt równie czarująco nie potrafił zarządzać nutami. Dlatego po tak niezwykłych osiągach wszystko późniejsze musiało wydawać się bladym ich odbiciem, niczym wypłowiała wieloletnią posługą kuchenna stołowa cerata. Na płytach "New England", "Front Page News" czy nawet powszechnie lubianej "No Smoke Without Fire", bywały co prawda dobre utwory, lecz w skali dawnych możliwości grupy, był to tylko łabędzi śpiew. Zawarte na nich nieliczne kąski wygrzebywali już tylko najbardziej wnikliwi wielbiciele, i rzadko z pełnią satysfakcji. Dlatego, o wielu późniejszych artystycznych mozołach, można w przypływach dobrej woli wyrażać jedynie dyplomatyczne ciepło, a większość najlepiej przemilczeć.
W ostatnich latach Wishbone Ash jakby nieco wyrównali poziom, dochodząc nawet do stabilnej, w miarę poprawnej formy, czego "Coat Of Arms" wydaje się chlubnym dowodem. Możemy zatem liczyć na nieco dobrej muzyki. Zaczyna się świetnie. Pierwsze na linii frontu "We Stand As One", to nie tylko przebojowa melodia, ale też charakterystyczne wielogłosowe partie chóralne, no i przede wszystkim "ta" gitara. Gdy trzeba rockowa, ale niekiedy subtelnie i znajomo łkająca. Śliczny utwór, godny szyldu grupy, godny całej jej historii. I zdecydowanie radiowy. Pod warunkiem, że cofnęlibyśmy świat o co najmniej cztery, a najlepiej cztery i pół dekady. I o podobnej przebojowej sile rażenia upatrywałbym jeszcze, wyluzowane, zerwane ze smyczy "Empty Man". Trochę tu kolaborującego rocka z rytmami funk/reggae, ale uspokajam, żadna z tego Jamajka. Ogólnie, miłe pięć minut, które jeszcze milej sfinalizowano. Ostatnie dwie minuty to dobrze znane z przeszłości gitarowe dialogi, które tym razem zręcznie plecie tandem Powell i Abrahams. Ktoś powie, nic wielkiego, a mnie aż chce się zapętlić ten fragment na resztę dnia.
Do powyższych dwóch piosenek śmiało dorzucę jeszcze jedno z dwóch najdłuższych w zestawie - obok tytułowego "Coat Of Arms" - "It's Only You I See". Namiętna ballada, doprawiona organami, a i rozmarzonymi, odpowiednio spowolnionymi gitarami, choć niekiedy przeplatanymi również zadziorniejszymi rock-akordami, plus stosownym śpiewem Powella. I te trzy utwory ogrywają kompozycyjnie wszystkie pozostałe. Niestety. Z całej reszty da się już tylko wyróżniać pojedyncze strofy. Jak ponownie ładną gitarę, plus mandolinę, w ogólnie jednak nieco rzewnej balladzie "Floreana", a także gitarowe walory w końcówce "Back In The Day". Szyk tej ostatniej zgrabnie uzupełniają organy oraz melotron. Tradycję dawnych wyciszonych ballad Wishbone Ash podtrzymuje tutaj całkiem udane "Déjà Vu". Rzecz wyzbyta przepychu, uduchowiona, jak najbardziej dla grupy stylowa, ale mająca również odniesienia do lirycznego oblicza najwcześniejszych Budgie.
Szkoda, że w kompozycjach "Drive", "When The Love Is Shared" czy w finałowym, na pół bluesowym "Personal Halloween", nie dzieje się nic. Niemal kompletnie. Chyba, że na plus zaliczymy temu ostatniemu udział sekcji dętej. Podobnie bezbarwnie jawi się tytułowe "Coat Of Arms". I nie wiedzieć tylko, po co aż tak je rozbudowano? Przecież jedyny fajny, wpleciony w samo jądro blues-gitarowy akcent, można było przetrzymać względem jakiejś w perspektywie ciekawszej kompozycji. Szkoda tak udanego motywu wobec czegoś, co jako całość wydaje się na straty.
Wielkie chwile Wishbone Ash mają już za sobą - bezwzględnie - jednak mimo wszystko dobrze, że wciąż są. A ja mogę teraz kręcić nosem, lecz ich kolejną płytę również kupię bez mrugnięcia okiem. Nawet, jeśli podobnie zmurszałą. Zawsze ze świadomością znalezienia przynajmniej dwóch/trzech bliższych sercu utworów. Zupełnie, jak teraz właśnie.
Pomimo, iż Wishbone Ash od lat jedynie selektywnie zaspokajają mą satysfakcję, nigdy nie zarzucę Andy'emu Powellowi grania populistycznego rocka. Ten facet zawsze bywa zgodny z własnym sumieniem. Żaden z niego kolejny pozer, który ilością fanek przestawia góry, a u okulisty ledwie czyta z trzeciego rzędu. I za to go szanuję. A to, że jego nowe płyty nie łamią kości, być może jest tylko moim problemem. Inna sprawa, że w moim wieku nawet najokazalsza kolejna woman, nigdy nie będzie najbliższą sercu pierwszą girlfriend.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"