środa, 4 marca 2020

OZZY OSBOURNE "Ordinary Man" (2020)











OZZY OSBOURNE
"Ordinary Man"
(EPIC)

****





Panowie metale, chcielibyście po siedemdziesiątce płodzić takie płyty, jak "Ordinary Man". I żaden tam z Ozzy'ego "ordinary man", a prawdziwa bestia, powszechnie bardziej znana z nieco "usubtelnionego" określenia: "Książę Ciemności".
Ozzy po dziesięciu latach powraca z nowym studyjnym albumem, no a że jego dwa/trzy wcześniejsze były raczej takie sobie, przerwa może wydawać się nieco dłuższa. Maestro nazbierał sił, pomimo iż ku przewrotności podupadł na zdrowiu - pośród wielu dolegliwości, m.in. choroba Parkinsona. Nici więc z zaplanowanej na wiosnę trasy "No More Tours 2". W kwietniu Ozzy'emu przyjdzie stawić czoła leczeniu w Szwajcarii, później rekonwalescencja, po czym ściskanie kciuków, by choć jesienna część koncertów wskoczyła na właściwy tor.
"Ordinary Man" być może nie powstałoby, gdyby nie inicjatywa, a w konsekwencji również innowacyjność Andrew Watta - ogarniętego muzyka oraz producenta, rozumiejącego świat piosenki oraz rocka. Prawdopodobnie dzięki niemu, nie bez trudności na co dzień poruszający się Ozzy, na całej "Ordinary Man" wywija niezłe taekwondo. Można przekonać się o tym już od samego początku, za sprawą "Straight To Hell". Numeru zdecydowanie noszącego znamiona BlackSabbath'owej przeszłości. Ozzy wykrzykuje tu znajome "allright now!", przywołujące początek "Sweet Leaf" - numeru otwierającego trzeci album Sabbs. I to jest dokładnie ta muskulatura, jak i tempo od znajomego krawca. Lecz, aby nie było stricte anachronicznie, w toku tej przyjemnie hałaśliwej piosenki towarzyszy nam jeszcze troszkę przeróżnych smaczków, jak ciężkie basowe przeplatanki Guns N'Roses'owego Duffa
McKagana, gitarowa ekwilibrystyka Slasha oraz różnego rodzaju pogłosy, chóry, itp. Początek torpeda. Chce się tego posłuchać dobrych tuzin razy, zanim przejdziemy do kolejnego w zestawie "All My Life". Połowicznie balladowego kawałka, którego refren pod słusznym napięciem. Tutaj też liczy się efektowna gitara, choć tym razem nie Slash ją obsługuje, a odpowiedzialny za techniczną warstwę płyty, Andrew Watt. W wynurzającym się po chwili "Goodbye", bywa jeszcze ostrzej. Tutaj Ozzy wraz z Wattem tną, niczym bezkompromisowi Prong lub White Zombie. Dlatego chwilą ukojenia staje tytułowa ballada "Ordinary Man" (... zastanawiam się, po kiego jeszcze żyję, choć z drugiej strony, nie chcę umrzeć jako ktoś zwyczajny ... - pada w sugestii z ust Ozzy'ego). Dwóch wielkich w roli głównej - Książę Ozzy oraz Sir Elton John. Ten drugi zagrał na fortepianie, ale też zaśpiewał pierwsze oraz drugie partie wokalne. Są jeszcze wyważone, choć rozciągające się po całym terytorium smyczki, jest gitara Slasha (cóż za solo!), wreszcie, jest też krajobraz pełen zadumy, który unosi się nad piosenką. Już w dniu poczęcia wyszedł z tego wiekopomny hit. Trochę szkoda, iż w dalszym toku nie napotkamy na nic równie nostalgicznego, choć podobnym nastrojem pomachują jeszcze, całe "Holy For Tonight" oraz okruszki, było nie było, osadzonego w zdecydowanie BlackSabbath'owym duchu "Under The Graveyard". Mocarnej piosence, stworzonej pod kolejnego przebojowego singla - z utrwalającą się melodią, ale też z odpowiednim wobec natury Ozzy'ego ciężarem. Jeśli ktokolwiek stęsknił się za znaną z "The Wizzard" harmonijką, otrzyma ją we wstępie do "Eat Me", po czym niemal funkowo wyluzowany bas McKagana wręczy przepustkę pod kolejne a'la BlackSabbath'owe riffy - oj, daje ten Andrew Watt radę, nie powiem, nie powiem. Nad urokami tej melodii zawieszono odpowiednio mroczną atmosferę, której zręcznie wtóruje stosownie pod nią skrojony tekst.
Trochę dzieje się jeszcze w czterominutowym "Scary Little Green Men". Powolna zwrotka, mocniejszy "przedrefren", no i zasadniczy w refrenie czad, do tego gitarowe gęste granie Toma Morello, ponadto kolejne basowe przeplatanki McKagana oraz trochę perkusyjnej wirtuozerii RedHot'owego Chada Smitha.
Na koniec albumu pozostają dwa kawałki z udziałem niezdecydowanego, na pół piosenkarza, na pół rapera, cholernie i nieprzyzwoicie popularnego Posta Malone'a. Ostatni na trackliście "Take What You Want" (z udziałem także Travisa Scotta) potraktowano jako albumowy bonus, ponieważ pierwotnie pojawił się już na ubiegłorocznej płycie Malone'a. I dobrze, bowiem do całości przystaje niczym Carnegie Hall do Nashville. A więc, oficjalne zakończenie podstawowego setu przypadło kawałkowi "It's A Raid". Ogólnie rzecz biorąc, niespecjalnie mnie, ni chyba wielu innym wyznawcom Sabbs, potrzebnemu. Jednostajna naparzanka, która najbardziej nadawałaby się do jakiejś kolejnej wideo gry ze strzelanką. Plusem tego ponad czterominutowego łomotu przeurocza końcówka. No bo, jakże przyjemnie z ust Ozzy'ego usłyszeć: fuck you all!







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"