niedziela, 24 marca 2019

BRYAN ADAMS - "Shine A Light" - (2019) -








BRYAN ADAMS
"Shine A Light"
(POLYDOR)

****




Tego - odkąd pamiętam - przyodzianego w t-shirt i dżinsy Kanadyjczyka zawsze cechowały prostota i żywiołowość. A nawet swego rodzaju niegroźny narcyzm. Choć przecież w jego silnej osobowości potrafił on jednak znaleźć miejsce dla Jima Vallance'a, z którym sumiennie dzieli muzyczne łoże. Nawet na albumowym poprzedniku "Get Up" - na którym produkcyjnie odcisnął swe piętno szef E.L.O., Jeff Lynne - Vallance, poza jednym nagraniem, zadziałał na całej płycie. I podobnie jak na niej, tak też i na najnowszym "Shine A Light", Adams wypowiada się w zaledwie nieco ponad półgodzinnym wymiarze, a Vallance dostępuje kilku kompozycji.
Tym razem za konsoletą czuwał legendarny Bob Rock (ten od m.in. albumów The Cult "Sonic Temple", Metallica "Metallica" czy Mötley Crüe "Dr. Feelgood"), który wyprodukował większość piosenek. Od razu widać, że chodziło o gościa od gitar, nie od sampli i scratchowania.
Legenda głosi, że "Shine A Light" Bryan Adams skroił na nadchodzące w listopadzie 60-urodziny, jednak weźmy wzgląd, iż od "Get Up" upłynęły aż cztery lata. Tak więc, pół godziny muzyki po takim czasie, hmmm... naprawdę nie wiem jak dziękować.
"Reckless" nagrywa się raz, a Adams uczynił to już w 1984 roku, czyli na niemal początkowym etapie kariery. Nie przeszkodziło mu jednak, co chwalebne dzielnie kontynuować. Fakt, miewał też słabsze momenty (płyty "Room Service" i "11"), ale nawet one nie spowodowały większego zachwiania. Poza tym, darzę jego talent selektywnym uwielbieniem, więc bez problemu regeneruję chwilowe w niego zwątpienia.
Głos Adamsa nadal ma w sobie tę papryczkę, i jest równie uroczy, co dziury w mych najlepszych dżinsach. Ten facet nie myśli się zestarzeć, wciąż wygląda na licealnego chłopaka z sąsiedztwa, i tak też gra. Choć wyeksponowany tu niemal na samym początku duet z rajcowną Jennifer Lopez w "That's How Strong Our Love Is", który miał stanowić za swoistą atrakcję, akurat wyszedł tak sobie. Najlepiej więc podejść do tej słodkawej zapchajdziury z przymrużeniem oka i ustawić percepcję na wysyp pozostałych, nieckliwych dwu-/trzyminutowych kawałków. Moim faworytem, a i też obiektywnym kandydatem na przebój, stoi "The Last Night On Earth". Pełen wigoru trzyminutowy rock'n'roll, w którego refrenie pojawia się nawet stadionowe "łooooo". Jeśli piosenka nie stanie się przebojem, wezmę się za przewidywanie pogody. W końcu prognostykom też wszystko wychodzi na chybił trafił. Alfą i omegą "The Last Night On Earth" niejaki Phil Thornalley. Postać chwalebna, pomimo iż niemal od zawsze będąca w cieniu. W swoim czasie współpracował z The Cure i Johnny Hates Jazz, a wspomniany kawałek w pojedynkę zrealizował i zremiksował, ponadto zagrał na basie, klawiszach oraz gitarze, a na dobitkę dodam, że do spółki z Adamsem jeszcze go skomponował. Thornalley w ogóle jest na "Shine A Light" dość aktywny. Bo weźmy jeszcze na ruszt choćby o kapkę wcześniej usadowioną, a skrojoną pod hit balladę "Talk To Me". Nasz drugoplanowy bohater zagrał w niej na gitarze niełatwą techniką slide. Skoro o balladach mowa, zwróćmy też uwagę na nieco żywiołowsze "Don't Look Back" - podrasowane pianinem oraz gitarowymi dwoma elektrykami oraz akustykiem. Jednak najwolniej zrobi się w finałowym "Whiskey In The Jar". Bo choć utwór to ludowy, Adams zdecydowanie oparł koncepcję na żywiołowszym wykonaniu grupy Thin Lizzy. Swym głosem bez problemów podszył się pod Phila Lynotta, a resztę zaaranżował na gitarę akustyczną, plus harmonijkę. Tym samym pod koniec płyty powiało nie tylko wspomnianymi Thin Lizzy, lecz także po części Neilem Youngiem, Bruce'em Springsteenem czy Bobem Dylanem. Ale to tylko taki smaczek, gdyż niemal na całej płycie chodzi o rock'n'rollową prostotę. A jej bronią tu jeszcze "Part Friday Night, Part Sunday Morning", "Driving Under The Influence Of Love", jak też podszyty fajnym pianinem Jamie'ego Edwardsa oraz gitarą a'la Chuck Berry "No Time For Love". Szkoda, że to zaledwie dwie minuty. Jest podobnie krótko, co zbiorowa kąpiel w jeziorze na wakacyjnych letnich koloniach.
Entuzjastom AC/DC polecam "All Or Nothing". Z owego kawałka prosto w naszą twarz zionie riffem kalibru "Highway To Hell". Uśmiechniemy się serdecznie nawet, jeśli te trzy minuty nie detonują aż takiego ładunku, jak czynili jeszcze do niedawna podopieczni braci Young.
No proszę, niby tylko 36 minut, a da się o tej płycie napisać rozprawkę. A przecież kilku piosenek nawet nie tknąłem. Celowo, by nie odbierać radości ewentualnym ich kolejnym odkrywcom.
Bryan Adams nigdy nie był rockowym hochsztaplerem i za to go cenię. Wciąż z niego rasowy rzemieślnik, ale taki z odrobiną fantazji, zaś jego muzyka do dzisiaj przyjemnie buzuje mą krew. I nawet jeśli już nie miażdży, to przynajmniej przez cały czas przykuwa uwagę. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"