W całej Polsce rozgorzała polewka z nowej serii edukacyjnych programów, opatrzonych wspólną szarfą "Szkoła z TVP". Ministerstwo Edukacji postanowiło wykorzystać przymusowe gnicie w domach na nadrabianie zaległości. Żałuję, że nie oglądałem matmy, bo ta okazała się prawdziwą hecą. Obejrzałem za to angielski dla 7-klasistów. Prowadząca zajęcia on-line kobieta dała radę bez wpadek, konkretnie wyjaśniając zastosowania "has" czy "been", więc w ramach rekonesansu można pokusić się i o jakąś kolejną lekcję.
Tym samym, powróciliśmy do PRL-owskich korzeni, kiedy telewizja edukowała, nie tylko w sobotnie i niedzielne poranki. Wówczas szybkie mycie zębów, jakieś kakao i do nauki, albowiem od wczesnego rańca wypatrywało wszelakich leserów telewizyjne technikum rolnicze. Była to taka ówczesna e-buda, ponieważ w moich czasach słowo "szkoła", z naszych ust raczej nie wychodziło. Używało go jedynie kujoństwo, więc nigdy się nim nie hańbiłem. Pragnąłem w mej grandzie-bandzie zachować szacunek i muszę przyznać, długo dawałem radę. Opamiętanie przyszło dopiero w drugim półroczu klasy maturalnej, gdy za sprawą postępków w pierwszym, niemal mnie z budy nie wylano. Dwieście nieusprawiedliwionych godzin jakoś załatał mój Tata, który jako belfer zręcznie władał językiem jakiegokolwiek pokoju nauczycielskiego, a na tróję z fizy wyszedłem po niewielkich boleściach, gdy po jednej z wywiadówek Tata odwiózł moją Panią fizyczkę pod dom.
Zostawmy budę, przejdźmy do poniższego tematu. Tematu bliższemu mej skórze.
31 marca 1980 roku. To data, kiedy na świat przyszła jedna z moich młodszych koleżanek, ale też doszło do narodzin albumu Scorpions "Animal Magnetism". Nie jestem od rocznic, zazwyczaj ich nie celebruję, ale ta akurat jakoś mnie rusza. Dotyczy wyjątkowo lubianego zespołu, a i też płyty nie byle jakiej. Rzecz z czasów, gdy heavy metal miał się jeszcze w powijakach, choć Judas Priest wiedzieli już co i jak, zaś Black Sabbath z nowym wokalnym nabytkiem - Ronniem James Dio - tak na "Heaven And Hell" przyłożyli, że aż maluchowi mej polonistki rurę zatkało. Saxon po sielankowym debiucie, na wydanym chwilę później "Wheels Of Steel" też dali popalić, a Metallica jeszcze szczała w majty, bowiem na swoje "Kill 'Em All" musieli poczekać dobre trzy lata. I w takich właśnie okolicznościach przyrody, tego... niepowtarzalnej, Scorpionsi zaserwowali album, o którym marzył niemal każdy ówczesny młodziak w skórzanej katanie. A tych nie brakowało. Bo muszę Szanownym Państwu wyjaśnić, iż wywodzę się z epoki, kiedy młodzież ubierała się stosownie do przynależności subkulturowej, z którą się utożsamiała. Była to młodzież charakterna, ideowa, co jednocześnie wyrazista. I nie moja wina, że dziś nie ma popersów, punków czy metali, a wszystko stało się jednolite, czytaj: nijakie. Dzisiejsze młodziaki nie szukają buntu poprzez lochy sztuki, im wystarcza pieniądz. Dlatego tak łatwo zapchać ich dziuby jakimkolwiek szmalcowym ochłapem. A my byliśmy biedusy. Nie piliśmy Coca Coli, a jakąś podejrzaną wodę z farbką, zwaną oranżadą, zaś pod namiot stały dwie możliwości: autostop plus reszta drogi na piechotę, albo co bogatsi pociągiem, w jego pełnym ścisku korytarzu oraz z zapchanym najbliższym kiblem, a o tym z następnego wagonu marzenie ściętej głowy.
Żyliśmy uważniej i dokładniej, a ukazanie się nowego albumu Scorpions nie określało jego daty ważności na najbliższe dwa, góra trzy tygodnie. Skutkowało tym, iż o takim "Animal Magnetism" mówiło się w kontekście "nowiuśkiego" albumu tak długo, dopóki nie pojawił się jego następca. W tym konkretnym przypadku, były to aż dwa lata (choć wówczas artyści nagrywali płyty każdego roku), albowiem dopiero w 1982 Skorpiony zakąsały kapitalnym "Blackout"-em.
Na "Animal Magnetism" czekali głównie fani metalu, ponieważ w tamtej rzeczywistości Scorpionsi nie uchodzili jeszcze za zespół od balladek. I wszyscy wiedzieli, że w naszych sklepach nigdy tej płyty nie ujrzą. Nie mieliśmy fonograficznego rynku, pozostawała jedynie czarna strefa, a i to pod warunkiem nagromadzenia odpowiednich środków. Czyli, równowartości połowy ówczesnej pensji robotnika. Potrzebna była forsa tak samo, co dodatkowe szczęście oraz spryt. Bo nawet posiadanie takiego szmalu nie gwarantowało upragnionej płyty. Zawsze mogłeś bracie trafić na giełdę z jakimś swoim konkurentem, a w podaży sztuk jeden. Kolejna niedzielna giełda, czyli świat Zachodu w pigułce, też farta nie obiecywały.
A tak z innej beczki, czy wiecie, że Tomek Beksiński lubił Scorpions? Mało tego, on nawet konkretnie lubił tę płytę. Nie prezentował jej w swoich audycjach, ponieważ szybko porzucił takie granie na rzecz smutnej muzyczki, ale warto o tym wiedzieć. Widzieliście zdjęcie Beksia, gdy ten na kartce zapisuje długopisem ulubione kawałki na czas 1980 roku. Nie? , a ja widziałem. I właśnie na niej m.in. widnieje: "Make It Real". Kapitalny numer, tak przy okazji otwierający całe "Animal Magnetism". I choć nie jest to taka luta, co o dwa lata późniejsze, a tytułowe względem kolejnego albumu "Blackout", to też wbijało w sufit. Słowem, świetna rzecz, pomimo iż o wiele szybciej działo się w kolejnym na płycie "Don't Make No Promises (Your Body Can't Keep)". Dzisiaj to oczywiście lightowy metal, ale w 1980 takie granie zrywało portki. Podobnie, jak na maty kładło walcowate "The Zoo" czy arcypiękna ballada "Lady Starlight". Najpiękniejsza w dziejach Scorpions, a i chyba w ogóle prawdziwy debeściak w kronikach niemieckiego metalu.
Album to niejednoznaczny, przez co także, obok dajmy na to super chwytliwego czadu w "Only A Man", ku przeciwwadze oferował także mroczne, muskularne i tytułowe zarazem "Animal Magnetism", co też podsuwał fajne wokalne ryknięcia Meinego w refrenie "Hold Me Tight". Cały ten plon wywalał moc jednym tchem i do dzisiaj jest zręcznym pomostem pomiędzy wcześniejszym, co też pierwszym po opuszczeniu grupy przez Uliego Jona Rotha "Lovedrive", a bestsellerowym "Blackout". Ten drugi, dał pierwsze podwaliny pod podbój Ameryki, do którego ostatecznie doszło za sprawą następnego "Love At First Sting". To tam, gdzie ładniuśkie "Still Loving You". Lubię, choć do dzisiaj twierdzę, iż w dziedzinie heartbreakersów "When The Smoke Is Going Down" o niebo lepsze.
Pisząc tych nieco słów w temacie "Animal Magnetism", stanęło mym oczom kilka kadrów tamtych lat. Rozświetliły się zapomniane wielu osobników twarze. Twarze ludzi, których jarała ta konkretna muzyka. Wreszcie, przypomniałem sobie moje podwórko, już jako piętnastolatka, który w tamtym czasie po raz pierwszy wyruszył pod namiot z osiedlowymi chłopakami. Przybrodzin, nieopodal Powidza, i wojskowe pole namiotowe usytuowane tuż przy wąskotorówce oraz jeziorze, którego liczne szuwary stanowiły za mury zamkowe, gdy przyszło odpierać ataki łobuzerki z sąsiedniego Złodziejowa. Ech, wszyscy pomiędzy wierszami chlastaliśmy się Scorpionami, Motörheadami czy innymi Mejdenami.
P.S. Aha, no i jeszcze ta dwuznaczna okładka.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Tym samym, powróciliśmy do PRL-owskich korzeni, kiedy telewizja edukowała, nie tylko w sobotnie i niedzielne poranki. Wówczas szybkie mycie zębów, jakieś kakao i do nauki, albowiem od wczesnego rańca wypatrywało wszelakich leserów telewizyjne technikum rolnicze. Była to taka ówczesna e-buda, ponieważ w moich czasach słowo "szkoła", z naszych ust raczej nie wychodziło. Używało go jedynie kujoństwo, więc nigdy się nim nie hańbiłem. Pragnąłem w mej grandzie-bandzie zachować szacunek i muszę przyznać, długo dawałem radę. Opamiętanie przyszło dopiero w drugim półroczu klasy maturalnej, gdy za sprawą postępków w pierwszym, niemal mnie z budy nie wylano. Dwieście nieusprawiedliwionych godzin jakoś załatał mój Tata, który jako belfer zręcznie władał językiem jakiegokolwiek pokoju nauczycielskiego, a na tróję z fizy wyszedłem po niewielkich boleściach, gdy po jednej z wywiadówek Tata odwiózł moją Panią fizyczkę pod dom.
Zostawmy budę, przejdźmy do poniższego tematu. Tematu bliższemu mej skórze.
31 marca 1980 roku. To data, kiedy na świat przyszła jedna z moich młodszych koleżanek, ale też doszło do narodzin albumu Scorpions "Animal Magnetism". Nie jestem od rocznic, zazwyczaj ich nie celebruję, ale ta akurat jakoś mnie rusza. Dotyczy wyjątkowo lubianego zespołu, a i też płyty nie byle jakiej. Rzecz z czasów, gdy heavy metal miał się jeszcze w powijakach, choć Judas Priest wiedzieli już co i jak, zaś Black Sabbath z nowym wokalnym nabytkiem - Ronniem James Dio - tak na "Heaven And Hell" przyłożyli, że aż maluchowi mej polonistki rurę zatkało. Saxon po sielankowym debiucie, na wydanym chwilę później "Wheels Of Steel" też dali popalić, a Metallica jeszcze szczała w majty, bowiem na swoje "Kill 'Em All" musieli poczekać dobre trzy lata. I w takich właśnie okolicznościach przyrody, tego... niepowtarzalnej, Scorpionsi zaserwowali album, o którym marzył niemal każdy ówczesny młodziak w skórzanej katanie. A tych nie brakowało. Bo muszę Szanownym Państwu wyjaśnić, iż wywodzę się z epoki, kiedy młodzież ubierała się stosownie do przynależności subkulturowej, z którą się utożsamiała. Była to młodzież charakterna, ideowa, co jednocześnie wyrazista. I nie moja wina, że dziś nie ma popersów, punków czy metali, a wszystko stało się jednolite, czytaj: nijakie. Dzisiejsze młodziaki nie szukają buntu poprzez lochy sztuki, im wystarcza pieniądz. Dlatego tak łatwo zapchać ich dziuby jakimkolwiek szmalcowym ochłapem. A my byliśmy biedusy. Nie piliśmy Coca Coli, a jakąś podejrzaną wodę z farbką, zwaną oranżadą, zaś pod namiot stały dwie możliwości: autostop plus reszta drogi na piechotę, albo co bogatsi pociągiem, w jego pełnym ścisku korytarzu oraz z zapchanym najbliższym kiblem, a o tym z następnego wagonu marzenie ściętej głowy.
Żyliśmy uważniej i dokładniej, a ukazanie się nowego albumu Scorpions nie określało jego daty ważności na najbliższe dwa, góra trzy tygodnie. Skutkowało tym, iż o takim "Animal Magnetism" mówiło się w kontekście "nowiuśkiego" albumu tak długo, dopóki nie pojawił się jego następca. W tym konkretnym przypadku, były to aż dwa lata (choć wówczas artyści nagrywali płyty każdego roku), albowiem dopiero w 1982 Skorpiony zakąsały kapitalnym "Blackout"-em.
Na "Animal Magnetism" czekali głównie fani metalu, ponieważ w tamtej rzeczywistości Scorpionsi nie uchodzili jeszcze za zespół od balladek. I wszyscy wiedzieli, że w naszych sklepach nigdy tej płyty nie ujrzą. Nie mieliśmy fonograficznego rynku, pozostawała jedynie czarna strefa, a i to pod warunkiem nagromadzenia odpowiednich środków. Czyli, równowartości połowy ówczesnej pensji robotnika. Potrzebna była forsa tak samo, co dodatkowe szczęście oraz spryt. Bo nawet posiadanie takiego szmalu nie gwarantowało upragnionej płyty. Zawsze mogłeś bracie trafić na giełdę z jakimś swoim konkurentem, a w podaży sztuk jeden. Kolejna niedzielna giełda, czyli świat Zachodu w pigułce, też farta nie obiecywały.
A tak z innej beczki, czy wiecie, że Tomek Beksiński lubił Scorpions? Mało tego, on nawet konkretnie lubił tę płytę. Nie prezentował jej w swoich audycjach, ponieważ szybko porzucił takie granie na rzecz smutnej muzyczki, ale warto o tym wiedzieć. Widzieliście zdjęcie Beksia, gdy ten na kartce zapisuje długopisem ulubione kawałki na czas 1980 roku. Nie? , a ja widziałem. I właśnie na niej m.in. widnieje: "Make It Real". Kapitalny numer, tak przy okazji otwierający całe "Animal Magnetism". I choć nie jest to taka luta, co o dwa lata późniejsze, a tytułowe względem kolejnego albumu "Blackout", to też wbijało w sufit. Słowem, świetna rzecz, pomimo iż o wiele szybciej działo się w kolejnym na płycie "Don't Make No Promises (Your Body Can't Keep)". Dzisiaj to oczywiście lightowy metal, ale w 1980 takie granie zrywało portki. Podobnie, jak na maty kładło walcowate "The Zoo" czy arcypiękna ballada "Lady Starlight". Najpiękniejsza w dziejach Scorpions, a i chyba w ogóle prawdziwy debeściak w kronikach niemieckiego metalu.
Album to niejednoznaczny, przez co także, obok dajmy na to super chwytliwego czadu w "Only A Man", ku przeciwwadze oferował także mroczne, muskularne i tytułowe zarazem "Animal Magnetism", co też podsuwał fajne wokalne ryknięcia Meinego w refrenie "Hold Me Tight". Cały ten plon wywalał moc jednym tchem i do dzisiaj jest zręcznym pomostem pomiędzy wcześniejszym, co też pierwszym po opuszczeniu grupy przez Uliego Jona Rotha "Lovedrive", a bestsellerowym "Blackout". Ten drugi, dał pierwsze podwaliny pod podbój Ameryki, do którego ostatecznie doszło za sprawą następnego "Love At First Sting". To tam, gdzie ładniuśkie "Still Loving You". Lubię, choć do dzisiaj twierdzę, iż w dziedzinie heartbreakersów "When The Smoke Is Going Down" o niebo lepsze.
Pisząc tych nieco słów w temacie "Animal Magnetism", stanęło mym oczom kilka kadrów tamtych lat. Rozświetliły się zapomniane wielu osobników twarze. Twarze ludzi, których jarała ta konkretna muzyka. Wreszcie, przypomniałem sobie moje podwórko, już jako piętnastolatka, który w tamtym czasie po raz pierwszy wyruszył pod namiot z osiedlowymi chłopakami. Przybrodzin, nieopodal Powidza, i wojskowe pole namiotowe usytuowane tuż przy wąskotorówce oraz jeziorze, którego liczne szuwary stanowiły za mury zamkowe, gdy przyszło odpierać ataki łobuzerki z sąsiedniego Złodziejowa. Ech, wszyscy pomiędzy wierszami chlastaliśmy się Scorpionami, Motörheadami czy innymi Mejdenami.
P.S. Aha, no i jeszcze ta dwuznaczna okładka.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"