piątek, 30 grudnia 2022

private lines

W zasadzie nic nie wiadomo o tym zespole, poza oczywistymi faktami, iż pochodził ze Stanów, grał AOR/pop rocka, z aspiracjami do pomp rocka, a jedyny album wydał dla nieistniejącego od ponad trzech dekad Passport Records. Wytwórni mającej w katalogu, m.in. krautrockowych Nektar, ex-Genesis'owego Anthony'ego Phillipsa, kanadyjskich progrockowych FM, noworomantycznych White Door, a nawet jazzrockowych - z Philem Collinsem w obsadzie - Brand X.
Mam wrażenie, że z tą płytą niemal się urodziłem. Odkąd pamiętam, wiecznie jest ze mną. Ktoś mi ją wcisnął na którejś z dawnych giełd i pomimo wielu usiłowań, nigdy nie udało mi się jej pozbyć. Aż doszło do czasów, kiedy nie oddałbym za nic. Tak to się człowiek zmienia. Pomimo wielu przymiarek, zupełnie nie mogłem się w tej muzyce przed laty rozkochać. A jeszcze nie pomagała świadomość, że to jakaś trzecia liga, nikomu temat bliski, plus ogólny brak podziwu, dodatkowo nie dopingowało to nieskazitelnego związku. Był nawet moment, że w ogóle nie trzymałem "Trouble In School" na przynależnej zachodnim płytom półce, tylko gdzieś wcisnąłem 'pod skarpety', gdzie ów winyl dosłownie walał się z innymi równie niechcianymi, krótko mówiąc: wtopami. Traktowałem go trochę jako okoliczność mnie obciążającą. Podobnie, jak inny wynalazek, grupę Ananta. Przyjdzie i na nich czas, także opiszę. Na szczęście każda muzyka żyje własnym życiem, inaczej wszystko by sfermentowało.
No więc, Private Lines "Trouble In School". Spójrzmy na muzyków oraz sztab producencki. Ich liczba przekracza miejsce do omówienia tego albumu. Zatem, czy mamy tu choć jedno światowe nazwisko? Hmmm, bo ja wiem... no może, może... mikroskopijnie wyrasta gościnnie tu śpiewający Steve Barth. Jego mało rozpoznawalna nazwa rodowa, nieco wcześniej pojawiła się na albumie Nektar "Magic Is A Child", w roli współkompozytora paru tamtejszych numerów. I tyle, i na tym moglibyśmy temat zamknąć. A mimo wszystko jest tu jednak jeden personalny czad: Bob Rock - wówczas jeszcze nie tak znany, na tym albumie pełniący rolę jednego z dwóch asystentów dwojga inżynierów technicznych. Trochę to skomplikowane, a i też w gąszczu wypisanych na rewersie okładki nazw/nazwisk, na pierwszy rzut oka ledwie go dostrzegłem. Faktem też, iż gdy płyta wpadła mi w dłonie, w ogóle nie miałem bladego pojęcia, kim jest Bob Rock. Wraz z upływem lat i nabywaną wiedzą wezbrałem przekonanie, że to jeden z najbardziej wziętych rock'producentów w dziejach muzyki. Dzisiaj jego godność wymienia się bez zadyszki wraz z konkurencyjnymi Bruce'em Fairbairnem, Desmondem Childem czy Ronem Nevisonem.
Liderem Private Lines wokalista i gitarzysta Ryche Chlanda, muzyk, który kilka wcześniejszych lat spędził w progrockowej formacji Fireballet, w której składzie m.in. karmazynowy Ian McDonald.
Nigdy "Trouble In School" nie wznowiono na kompakcie, a ja też przeoczyłem zapis przytoczonego LP na przydatnym do radia CD-R, kiedy jeszcze ma audio-nagrywarka była na chodzie. Z powyższego wynika, że w nawiedzonym sobie nie posłuchamy. Niech nareszcie znajdzie się majster od reanimowania tego sprzętu, a znacznie poprawi się mój z niedziel na poniedziałki archeo repertuar. Czekają pełne półki, szafy, szuflady... Zajrzę jeszcze pod łóżko, być może nawet i tam coś.
Private Lines na pewno nie są równie bombowi, co epizodycznie pokrewni Toto, Ambrosia, Chicago bądź Styx, ale posłuchać warto. Szczególnie dobre: "Bat An Eyre", "Since I Found Your Love" oraz "Why Am I Always Waiting".

a.m.


open arms

Dawno dawno temu, zanim wysrebrzyło mi włosy, kiedy jeszcze aktywnie popalałem i nocą buszowałem po lodówce, a w środkach transportu publicznego konsekwentnie nie kasowałem biletów (i nigdy nie dałem się złapać!), miałem takiego kolegę, który zasłuchiwał się wszystkimi z topu dziewczynami. Tym samym, chcąc nie chcąc, ja również załapywałem się na każdą nową Madonnę, Janet Jackson, LeAnn Rimes, Toni Braxton czy Mariah Carey. Kolega wyjątkowo lubił takie muzykowanie, a tę ostatnią panią wręcz uwielbiał. Pamiętam, pierwsze trzy płyty wałkował na okrągło. Nie było u niego nasiadówy lub wypadu autem, by nie zagrało coś Maryśki Keryj. Z czasem zauważyłem, że i ja dośpiewuję niektóre refreny, a niekiedy nawet zwrotki. Jedyne co, to szerokim łukiem omijałem "Without You". Numer, w sumie nie jej, lecz konsekwentnie obrzydzili mi go klienci pewnego sklepu z muzyką, w którym jakiś czas pakowałem płyty. Album "Music Box", z którego owe "Without You", cieszył się ogromnym wzięciem. To był taki magnes do podbijania nakładu "Music Box", że wystarczyło tyciu tę piosenkę podgłośnić, a już słyszałem: 'biorę, proszę zapakować'. Ile tego towaru zeszło, nie zliczę, podobnie jak soundtracku do "The Bodyguard" - z pierwszą stroną w wydaniu Whitney Houston. Tymi kompaktami robiło się niejeden obrót dnia. Ale to jeszcze czasy sprzed ekspansji dicho polo. Potem w poczuciu dobrego smaku większości ludziom ostro zjechało.

Mariah Carey, słucham po czasie, zarówno "Emotions", co też "Music Box", i wciąż jest okay. Klasa babka, jej głos, kondycja, zebrany repertuar, aranżacje, instrumentaliści, nastrój, produkcja... i co nie tylko. I w tym wirze wspomnień doszedłem aż do niewiele późniejszego albumu "Daydream", czyli do roku 1995. Poziom nie spada, nakład w Stanach w stosunku do "Music Box" także - obie po osiem milionów. Przy czym Andy obiecuje, iż nie oddałby żadnego Journey czy Harlan Cage za taką muzykę. Dobrze jednak wspomnieć przy tej okazji Maryśki cover do Journey "Open Arms". Piosenkę napisaną jedynie pod wielkie, wielooktawowe śpiewanie. Trzy i pół minuty wyjawiące całą prawdę o skrywanym talencie, bądź jego braku. A przecież głos to nie wszystko, trzeba jeszcze wiedzieć, co się śpiewa, komu i w jakim celu. A na tym poletku wielu wymięka. To właśnie m.in. z tego powodu tak szybko zapominamy o triumfatorach wszelakich tv talent show. 

a.m.

 

środa, 28 grudnia 2022

odeszli Larry Greene, Terry Hall i Andrzej Iwan

Miniony wtorek miał się dostatkiem niechcianych wieści. Aż trzy klepsydry.
Wciąż z potężnym niedowierzaniem donoszę o śmierci Larry'ego Greene'a (*) - wokalisty AOR'owych Fortune i Harlan Cage, a także właściciela trzech rewelacyjnych piosenek do filmów 'Top Gun' oraz 'Over The Top'. Na tę chwilę wciąż nie znam przyczyny zgonu, ale to sprawa drugorzędna.
Od zawsze uwielbiam głos oraz całe śpiewanie Larry'ego, czyli od chwili, kiedy usłyszałem go na ścieżce do bestsellerowego 'Top Gun', po czym z niewielkim poślizgiem wsłuchałem się w tyciu wcześniejszy debiut, już wtedy zreformowanych Fortune. Bo znacie moi Państwo historię i wiecie, iż faktyczny albumowy debiut tej grupy przypada na 1978 rok. Liczy się on jednak tylko encyklopedycznie, albowiem sami muzycy do dzisiaj zachowują wobec niego spory dystans. Wcześni Fortune uprawiali nijaki, dosłownie wypłowiały pop/soul/rock. Tak sobie umyślili założyciele, bracia Fortune - Mick i Richard, którzy do śpiewania dobrali dwie dziewczyny, wśród których żona Richarda. Słabe to było, niedziwne więc, że przepadło z kretesem, a w epoce CD żadna wytwórnia nie doszukiwała się chęci wznowienia. I musiał opaść kurz, by wreszcie po upływie siedmiu lat zabawa rozpoczęła się raz jeszcze, i bez gubienia nazwy Fortune zrodziła się nowa historia. Zrezygnowano z wyzbytych talentu dziewczyn, w ich miejsce dokooptowano Larry'ego Greene'a - nosowo, cudnie śpiewającego młodzieńca - a także multi zdolnego Rogera Scotta Craiga - klawiszowca oraz kompozytora, notabene układającego rockowe partytury do spółki z Larrym. Odtąd szefowie, bracia Fortune, stali się w zasadzie szeregowymi muzykami, pomimo iż z wciąż wysokimi umiejętnościami. Oto powstała jedna z najcudowniejszych grup świata, niestety w skali globu doceniana jedynie zdawkowo. Nie przyszedł oczekiwany sukces amerykański, na otarcie łez otworzyła się mikro sława w Europie i całkiem całkiem w Japonii. Ale to za mało.
Nie będę przy tej okazji analizować albumu "Fortune" (1985), ponieważ musiałbym utwór po utworze, a nie teraz czas na to. Pointując dodam, iż po braku zasłużonej sławy, grupa zniknęła, zaś w latach 90-tych na jej wzór powstali Harlan Cage, gdzie Larry'emy Greene'owi wciąż asystował Roger Scott Craig (ex-Liverpool Express, tak przy okazji, bo znamy ich dokonania) oraz paru innych, równie kumatych instrumentalistów. Harlani w latach 1996-2002 wydali cztery, niemal równorzędnej wartości albumy, choć me uszy najmniej pieści pierwszy, zaś trzy kolejne to już widok z góry najwyższej. Polecam każdy, od przysłowiowej deski do deski. Ale i tutaj nie było zadowalającego sukcesu, więc i ta kapitalna grupa posypała się po niecałej dekadzie działalności. I kiedy po jej żywocie zacichło na dobre, a ja pogodziłem się ze wspomnieniami dokonań obu tych formacji, przyszedł 2016 rok, kiedy Fortune zebrali się ponownie, a trzy lata później wydali rewelacyjne "II". I oto już obecny, 2022 rok i album "Level Ground". Konkretnie kwiecień. Wiosna. Świetny czas dla takiego grania, kiedy wszystko budzi się do życia. Niedawno wyciągnąłem kompakt z półki i odłożyłem na kupkę propozycji ku nawiedzonemu studio, celem przypomnienia w jednej z najbliższych audycji pośród najlepszych tegorocznych płyt. I miało być na radośnie, przy niektórych piosenkach nawet na wiwat, a tu masz, niech to szlag, taka wieść: Larry Greene nie żyje. Jak by mnie toporem zdzieliło. K**** mać, co to się dzieje? Co to za przeklęty rok, ten dwa tysiące dwudziesty drugi! Kto go najął, kto mu dał wolę panowania. To jak przeklęta czwórka w chińskich liczebnikach.

Terry Hall (*) - dopiero wczoraj dopadło mnie info, że odszedł na zawsze. A odszedł 18 grudnia.
Ten wierny nowej fali oraz ska Brytyjczyk, był przede wszystkim wokalistą światowej sławy The Specials, ale również paru innych, no okay, niech będzie, że może nawet pobocznych zespołów, z których wyjątkowo lubię Fun Boy Three. A konkretnie, drugi w ich dorobku album "Waiting" z 1983 roku - wyprodukowany przez Davida Byrne'a z Talking Heads. Wspaniałe coś, mówię Wam, o ile jeszcze komuś się nie usłyszało. Troje faciów, na których czele, jako wokalista, białej maści Terry Hall, zaś po bokach dwoje 'ubrytyjczykowanych' Jamajczyków: Neville Staples oraz Lynval Golding. Nie trzeba być fanem The Specials, Madness, ska czy reggae, by załapać charakter, taniec, co też przytulaśki z tej płyty. Bo choć ta spełnia przyrzeczone warunki wobec czarnej muzyki, jakiej na co dzień nie słucham, to tutaj akurat jest 'to coś', co czyni ją wymykającą z jamajskiego zaszufladkowania. Można by rzec, że na "Waiting" Fun Boy Three zaprezentowali swoiste 'romantic ska', plus trochę new wave oraz sporo modnego brzmienia dla pierwszej połowy lat 80-tych. Poza tym teksty, naprawdę niezłe, jak na młodzież, która z jednej strony lubiła ganję oraz imprezki, a z drugiej dostrzegała sprawy poważniejsze, jak podziały oraz towarzyszące im niebezpieczeństwa. Terry Hall potrafił to wszystko swym charakterystycznym głosem zaśpiewać. Przekonująco i miło dla ucha. Może i dlatego, iż w dzieciństwie Muzyk był wykorzystywany seksualnie, co również odbiło się na jego psychice i na pewno jednej próbie samobójczej. Nie za jej przyczynkiem jednak opuścił ten świat, a po ciężkiej przeprawie z rakiem trzustki. 

No to jeszcze słówko o Andrzeju Iwanie (*). Skoro przed chwilą mowa o próbach samobójczych, Pan Andrzej też miał ich nieco. Ale miał przede wszystkim ciekawy, bujny życiorys, na którego sfilmowaniu poległby nawet serialodajny Netflix.
A po piłkarsku, bo tego się głównie trzymajmy, dawny klasowy futbolista, jakich dziś ze świecą, w zasługach kilkudziesięciokrotny reprezentant naszego kraju. Także mundialowy. Bardzo lubiłem Pana Andrzeja w roli eksperta, kiedy współkomentował mecze na Polsacie Sport. Odczuję jego brak i wspomnę niejednokrotnie.

Wszystkim Wam Panowie czapki z głów!

a.m.


wtorek, 27 grudnia 2022

'autentyczny profesor, nie jakiś tam intelektualista'

Budzę się rano, patrzę: po świętach. Prawie ich nie zauważyłem. Jedynie reklamy w moim laptopie zmieniły treści, z niespodzianek pod choinkę, na wyprzedaże. Szkoda, że litrowych rudych nie oferują za ułamek pierwotnej ceny, na Sylwestra byłoby jak znalazł.
Próbuję odtworzyć wydarzenia - nie tylko muzyczne - dwa tysiące dwudziestego drugiego. I być może to starcza przypadłość, ale u mnie więcej w dymku zniczy, niż promyków. A u Was? No bo tak, odeszło paru moich muzycznych bohaterów, ze szczególnym naciskiem na Burke'a Shelleya, Meat Loafa, Dana McCafferty'ego czy Gary'ego Brookera, a zarazem zbyt młodo umarł szwagier Szymek, co także dawny super kumpel Leszek. I tego drugiego zapamiętam głównie za pradzieje, kiedy tyle nas łączyło: muzyka, szkolne problemy, klimat wspólnego wieżowca i jeszcze to czy tamto.
Ogólnie w tegorocznym kalendarzu było tak sobie, po raz pierwszy od lat ominął mnie wakacyjny urlop, co gorsza, nie dotarłem do Charlotty na Alice'a Coopera, a jeszcze ktoś bliski splunął mi w twarz. Na dobitkę doszedł miesiąc absencji radiowej, zawieszono mnie i dyndałem jak Mussolini. Sporo się popsuło i nic nie poradzę. Mam jednak misję, więc zwińmy temat. Najgorzej, że chwilę później wdarła się we mnie przypadłość chirurgiczna, z której nawiedzonego wyciąga niesamowity doktor, prawdziwy ktoś! Osoba niezwykła, totalny unikat. Kogoś takiego w niejednych chwilach zwątpienia mieć przy sobie to większy dar, niż te wszystkie święte obrazki.
Trochę życie daje w kość, ale nie jestem odosobniony. Koleje losu wielu z nas predysponują do tym podobnych atrakcji, więc nie ma się co mazgaić.
W ramach rocznego bilansowania, nastawiłem Scorpions "Rock Believer". Całą płytę. Wyszła im, mówię Wam. Ojej, no pewnie, że mieli lepsze. Nawet duuużo lepsze, jednak w ramach obecnej kondycji rock'metalu, tu jest ten czad, jaki podoba mi się najbardziej. W ogóle kąsają Skorpiony na całości, że już od pierwszego "Gas In The Tank" idą ciary: "... w zbiorniku musi być więcej gazu!, dlatego tylko rock, żadnego dziamajstwa blink blink...". No, może nie dosłownie, jednak ja lubię przerabiać rockową literaturę na własne potrzeby.
Ustawiłem kilkunastokompaktowy stos tegorocznych killerów i zrobił się ogonek chętnych do włazu w moim cd'playerze. Zabieram się za reminiscencje, ciekaw jestem, czy coś awansuje i hop wertykalnie wzwyż, czy jednak gdzieniegdzie pęknę i rakiem wycofam się z początkowych fascynacji. Bo tak niestety również bywa.
I jeszcze z innej beczki, trochę polszczyzny, bo właśnie jestem po profesorze Miodku. Wiedzieliście, że możemy używać form: "masłaś jeszcze nie kupiła", albo "jeszcześ masła nie kupiła" ? -- Profesor twierdzi, że można na takie treści zamienić, odpowiednio: "masła jeszcze nie kupiłaś" oraz "jeszcze masła nie kupiłaś", ponieważ cząstki 'aś' lub 'iście' są ruchome i można je oderwać od czasownika łącząc z innymi wyrazami w zdaniu. Kapitalne, nie wiedziałem. Podoba mi się. W ogóle muszę kupić niedawno wydaną knigę prof. Miodka. Ponoć pięćset stron i mnóstwo takiej zabawy.
Przy okazji wtrącę, w czasie pandemii brałem udział w nagrywaniu programu "Słownik polsko@polski", w temacie odmiany słów: "winyli" a "winylów". Moim zdaniem wyszło super, lecz tv materiału nie wyemitowała. Widocznie podpadłem. Szkoda, ponieważ dla nastroju zrobiłem sobie za plecami tło z samymi perłami na kompaktach, poza tym byłem też konkurencją wobec zaczytanych moli, którzy czują potrzebę zasiadania wokół regałów mądrości zbitych z książkowych grzbietów. Niestety, poległem. Nie poszło. Na plus, że choć chwilę pogadałem z Panem profesorem. A co mówi Klasyk: "... No powiedz mnie, co to jest za profesor? To nie jest z tych profesorów, co to w telewizji występują. To jest, wiesz co ci powiem... wiesz, kto to jest?...".

a.m.


poniedziałek, 26 grudnia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - program z 25/26 grudnia 2022 / Radio na 98,6 FM Poznań







"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 25/26 grudnia 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

HALFORD "Halford 3 - Winter Songs" (2009) -- spośród legionu nakupowanych przez lata kristmasów, tego lubię najbardziej, i to od niego rozpoczęliśmy wczorajsze wspólne słuchanie. Numer "Oh Holy Night" przed laty śpiewali przeróżni mocarze, włącznie z Mariah Carey czy Celine Dion, lecz gdzie im do zawycia dżudaspristowego Roba Halforda oraz gitarowego solo Roya Z., bo zdaje się Mike Chlasciak wycinał tu tylko na rytmicznej. -- "o święta noc, kiedy jasno świecą gwiazdy, to czas narodzin Zbawiciela". Uroczyście. To nic, że bzdurki, ale w tym oto czasie bardzo je lubię. Nawet sobie w nie przez moment wierzę.
- Oh Holy Night
- Winter Song

MAGNUM "On Christmas Day" (2014) -- oto jeden z tych świątecznych songów stojących misją naprawiania. Głównie nas, ludzi. -- "w dzień Bożego Narodzenia nie będzie walk, ani zabijania, nie będzie grzmotów i błyskawic, nie zawieje okrutny i wrogi wiatr". Z winylowego, dziesięciocalowego maxi, tylko przy odrobinie zgrzytów, odświeżona wersja numeru, którego pierwotny szlif zapisano na jedynej dla EMI płycie Magnum "Rock Art". Z niej też wczoraj odrobina - numer "Love's A Stranger" - ale to może zejdźmy o jeden szczebel ...
- On Christmas Day

MAGNUM "Rock Art" (1994) -- ... o, to tutaj mamy "Love's A Stranger". Numer o takiej miłości, która może ugodzić. Bo rozróżniamy rożne rodzaje miłości. Niektóre bolą, a jeszcze innym blisko do nienawiści. Miało być jeszcze "Hush-A-Bye Baby", jednak nie odważyłem się, ponieważ mamy tam wcale niemałą ciutkę o samotności, a w święta nikt jej doświadczać nie powinien.
- Love's A Stranger

JOURNEY "Live In Concert At Lollapalooza" (2022) -- koncert z Lollapalooza w Chicago, środek lata, 31 lipca 2021 r. -- Przynajmniej jedna nowizna na wczoraj być musiała. W tym roku otrzymaliśmy już od Journey premierowe "Freedom", a teraz na deser gorący wydawniczo dwupłytowy live, wraz z DVD lub blu-rayem, w zależności od potrzeb. W Chicago grupa nie zagrała ni numeru z "Freedom", jednak zwróćmy uwagę na datę występu, nie było jeszcze "Freedom" na świecie, więc na scenie same przeboje. Dwadzieścia killerów i żadnego zabłąkanego niewiniątka. Spektakularny występ, plenerowa wrzawa, niepoliczalne emocje, z których choć kapkę też zechciałbym na żywo kiedyś dla siebie.
- Ask The Lonely
- Open Arms
- Faithfully

OMEGA "ÉLŐ Omega" (1972) -- od 23 grudnia w sprzedaży reedycja tej 50-letniej już, czwartej w dorobku grupy płyty. Edycje 1 CD lub 4 CD, do wyboru. Ciekawe, czy ta najbardziej nabita dodatkowym materiałem, choć przez moment zbliży się do oryginalnej aluminiowej okładki, łatwo gnącej i przy nieumiejętnym obchodzeniu skłonnej do okaleczeń. Wszyscy niegdyś tej blachy poszukiwali, bezskutecznie, płyta rozeszła się w pierwszym nakładzie, a ja załapałem świat muzyki, gdy nowością Omegi było siódme w dyskografii "Idorablo". -- Zawsze było wiele wobec tej płyty niedomówień, bo i narosła wokół niej słuszna aura tajemniczości. Otóż, niby live, nawet na rewersie okładki podano, z jakiego okresu, a jednak wszystkie utwory premierowe, natomiast oklaski też jakoś dziwnie wgrane, jakby sztucznie wyrastały spod studyjnego parkietu. Wielu fanów uparcie twierdziło, że to na pewno studio, zaś z obozu grupy szły zapewnienia, iż to na pewno 'live'. Nieważne, zostawmy tę mgiełkę niedopowiedzenia, niekiedy tak jest ciekawiej. Najważniejsze, że świetny materiał, co uczyniło z "ÉLŐ Omega" jedną z najlepszych płyt tych najsłynniejszych rock'Madziarów.
- Egy Nehéz Ev Után
- Tőrekeny Lendűlet

THE ALAN PARSONS PROJECT "The Turn Of A Friendly Card" (1980 / reedycja 2015) -- 2 CD Deluxe Anniversary Edition. Dopiero mieliśmy tę oto 'wypas edyszyn', a tu proszę, 24 lutego będzie jeszcze bogaciej. Trzy kompakty i blu-ray. Czego to ci wydawcy doszukali się w archiwach przez tych parę ostatnich lat? Już ta dwupłytowa edycja wydawała się niekiedy naciągnięta. A teraz jeszcze dojdzie jedno CD. Ciekawe, co wymyślą na pięćdziesięciolecie w dwa tysiące trzydziestym. Bójcie się Boga.
- May Be A Price To Pay - {śpiew ELMER GANTRY}
- Time - {śpiew ERIC WOOLFSON}: "czas płynie nieustannie, jak rzeka, aż pewnego razu zniknie na zawsze"

CAMEL "Stationary Traveller" (1984) -- to już 23 lata. Nie do uwierzenia. Czas jednak dotyczy tylko nas, żywych. Tam, gdzie Tomasz Nosferatu Beksiński, nie ma zegarów, ani żadnej materii. Jak dobrze było wczoraj wspomnieć jedynego muzycznego (i nie tylko) dziennikarza, którego cenię bez możliwości amnestii. Rozejrzyjmy się, poszukajmy na obecnym gruncie kogokolwiek równie w wyrażaniu przekonań kryształowego. Nie ma i nie będzie. Dzisiaj wyrażanie najskrytszych uczuć niemodne, wszystko ustawione pod zasady ogólnej poprawności, jedna wielka emocjonalna korupcja, brak indywidualności. Parszywy widok i brak perspektyw.
- Stationary Traveller
- Long Goodbyes - {śpiew CHRIS RAINBOW}: "... długie pożegnania tak bardzo mnie zasmucają. Muszę już iść. I choć tego nie chcę wiem, że tak będzie lepiej"

LED ZEPPELIN "Led Zeppelin II" (1969) -- obdarowuję mego doktora muzycznymi petardami ziemi naszej. Dba o mnie, jak ojciec najlepszy i nieprawda, że dach przeciekał, szczególnie, że prawie nie padało. :) A tak całkiem serio, niezwykły z niego facio, jestem mu wdzięczny. Wdzięczność w pieniądzach niech wyrażają inni, ja mu kupuję winyle. Tylko nówki. Na gwiazdkę do rąk własnych dwójka Led Zepps. Ucieszył się. No, a jakże. Też bym się ucieszył, tym bardziej, że obecnie poza dwoma kompaktami, mam na czarnej tylko spłaszczone brzmieniowo polskie wydanie Muzy. Ale kiedyś sobie odkupię. Miałem już w życiu różne wydania, chyba z tuzin, lecz niestety zawsze szły w ludzi. Kiedyś postawię na półce i będzie nie do ruszenia.
- Whole Lotta Love
- Thank You

LOREENA McKENNITT "A Midwinter Night's Dream" (2008) -- znowu uroczyście i na czas. Świąteczny album marchwiowowłosej Kanadyjki, cudownie śpiewającej akordeonistki, pianistki i harfistki. Tej muzyki nie trzeba słuchać tylko w grudniu, smakuje też w lipcu i o każdej innej porze roku, dnia, nocy.
- Noël Nouvelet

MOSTLY AUTUMN "Graveyard Star" (2021) -- najlepszy numer z ostatniego studyjniaka Jesiennych stał się również tytułem wobec ich najnowszego live. -- Premierę "Back In These Arms (Live 2022)" zaplanowano na 23 grudnia, choć w Polsce dopiero od przedednia Sylwestra. Materiał z trasy promującej "Graveyard Star", jednak obok kompozycji z ostatniego albumu, nie zabraknie klasyków, typu: "Heroes Never Die", "Passengers" czy "The Spirit Of Autumn Past". Obecnie nie kocham już tej grupy, jak w okresie pierwszych pięciu płyt, dlatego na dorzutkę musiałem mój wypieszczony sercem fragment z "Passengers", ale to już zerknijcie kapkę poniżej ...
- Back In These Arms

MOSTLY AUTUMN "Passengers" (2003) -- ooo, wielcy Mostly. Cóż za granie! Co za melanż emocji, melodii i talentu. I odwróćcie się, wzdrygnijcie ramionami, a i jeszcze ustami pufnijcie na wieść, iż Andy woli Jesiennych z Heather Findlay niż Olivią.
- Distant Train
- Answer The Question

REPUBLIKA "Nowe Sytuacje" (1983) -- nie może być tak, że każdego roku o tej porze wspominam o Beksiu, a słowem o Grzegorzu Ciechowskim. Nazbierało się 21 lat. Szybko przeleciało. Jak ja lubiłem Republikę. Łyso mi, że w N.S. występują tak rzadko. Nie potwierdza to mojej sympatii wobec tej muzyki. I kto mi uwierzy, jak się naganiałem za "Nowymi Sytuacjami", które przez to, iż wydała firma polonijna (czyli polska z udziałem zagranicznego kapitału), kosztowały 700 złotych, podczas, gdy inne krajowe tytuły pod patronatem Muzy czy Pronitu, chodziły po 120, 150, góra 180 złotych. No i ta maciupka księgarenka na rynku dębieckim. Tylko tam można było dostać tę płytę, w całym śródmieściu cicho, jak po śmierci organisty. Ale prułem 'dziewiątką' na ten Dębiec, na końcówkę, do pętli, a potem jeszcze kawałek z buta, no i jeszcze drżąca pikawa, będzie czy nie będzie, załapię się czy może już po ptakach? Zależało mi, jak jasna anielcia, nie zasnąłbym, gdyby czasem wykupili. Na szczęście sielanka, sklepik otwarty, w środku tylko pan ekspedient i bierz wybieraj, cały stos Republik. Można było sobie powybrzydzać (a to niemal niemożliwe w tamtych czasach), wybrać najładniej złożoną okładkę, a potem drżeć wioząc ją tramwajem przez cały zatłoczony Poznań do domu, by żadna babcia z siatkami podczas zakrętu nie staranowała upragnionej zdobyczy. Mam tamten egzemplarz po dziś. Myślę, że wciąż ma się świetnie. -- A pamiętacie rozczarowanie, gdy na "Nowych Sytuacjach" nie było "Telefonów", "Sexy Doll" czy "Białej Flagi"? Przecież te utwory to mus, jednak Grzegorz Ciechowski z kolegami byli już o krok dalej, proponując rzeczy nowsze, bardziej aktualne, wyrażające nowy stan ducha. Cudowna płyta, właśnie ją odświeżyłem. Słucham i słucham, ugrzązłem w zasłuchaniu...
- Arktyka
- Będzie Plan

URIAH HEEP "Sweet Freedom" (1973) -- w przyszłym roku album obchodzić będzie 50-lecie. Już wiadomo, że na rynek trafi uroczysta, wypasiona edycja winylowa, a ja liczę na jakiś wzbogacony o dodatki deluxe dwa CD. Przydatniejszy dla radiowca nośnik, a i na półce zrobiłem mu miejsce. Na tym nie koniec, przed nami też całkowicie premierowy album Jurajki, którego tytuł i okładkę niedawno poznaliśmy. Będzie czad, co by nie mówić. A ja w tym wszystkim sięgam nutką pamięci do Davida Byrona. Gdyby żył, miałby 75 lat i wciąż mógłby śpiewać, występować na scenie. Zresztą, patrzę po twarzach okładki "Sweet Freedom", i tylko Mick Box wciąż z nami jest, pozostałe cztery piąte składu w dymku wspomnień.
- Circus
- Pilgrim --> David Byron śpiewa tu: "byłem wielbiony, niesiony burzą oklasków myśląc, że sukces i sława stanowią za cały świat... a że nie potrafiłem wybrać pomiędzy miłością a wojną, straciłem wszystko".

THUNDER "Christmas Day" (2017) -- żadna kolęda. Danny Bowes, Luke Morley i kompanii nie mieli ambicji zapisywania się w kanonie śpiewników wszelakich przybytków wiary, a jedynie stworzyć ponadczasową piosenkę dotyczącą Bożego Narodzenia. Chyba się udało. Co myślicie?
- Christmas Day

ASIA "Live In Nottingham" (1997) -- Central Studios, 23 czerwca 1990. Koncert z najmniej spopularyzowanego okresu. W zasadzie, gdyby nie kompilacja "Then And Now" myślelibyśmy, że już nie istnieją. A to właśnie zapis skromnego show z tego w dziejach etapu. Z Patem Thrallem w sprawie gitary, parę lat po Mandym Mayerze, że o najbardziej przynależnym grupie na gruncie szarpania strun Steve'im Howe'ie też obowiązkowo napomknę. Nie jest to wybitny koncert, miewali lepsze, często nawet dużo, jednak miałem do wczoraj wyrzut, że od czasu zakupu tego CD, a to już 25 lat, nigdy go na moim FM nie było. Cuda tylko na święta.
- Wildest Dreams
- Sole Survivor
- Prayin' 4 A Miracle

STRATOVARIUS "Survive" (2022) -- rok dobiega końca, pora go reasumować. Co prawda, wszelakie podsumowania to nie moja specjalność, choć przed laty uprawiałem roczne sprawozdania, a za dobrych czasów nawet bywały nagrody. Obecnie nic z tego, dawno potraciłem kontakty z przedstawicielami Warner czy Universal, ale wiem, że nie słuchacie nawiedzonego dla zysku. -- "Survive" to jedna z tych naj naj płyt ostatnich dwunastu miesięcy, acz przyznam, nie od razu miałem do niej pełne przekonanie. Teraz jednak wiem, że to ich top lat ostatnich. Wspaniałe kompozycje, rwące po uszach melodie, w tle solidne czady, no i brawurowy Kotipelto. Aaa, no i teksty całkiem do rzeczy. Dużo w nich o ludzkim zjednoczeniu, przetrwaniu w czasach nieprzychylnych, co również o naszej niegodziwości, gniewie, niekiedy popsuciu. I o tym, że przydałoby się więcej nadziei, miłości, światła. Ale też niezagrana wczoraj jedna z piosenek uświadamia: "z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, koniec tej opowieści nastąpi, niebo wyblaknie, odejdziesz na zawsze w ciemność, ziemia się zatrzęsie".
- Survive

ENYA "And Winter Came ..." (2008) -- Enya na świątecznie z coraz bardziej odległej, ale nadal przytulnej płyty. Nie martwmy się, w dwa tysiące dwudziestym trzecim nowy album. Piękna Enya znowu nas trochę wysubtelni i poprawi moralnie. Do usłyszenia w nowym kalendarzu. Pa pa, dużo miłości, a i zdrowia, by ta miłość cieszyła bardziej. Do usłyszenia ...
- White Is In The Winter Night
- My! My! Time Flies!



Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


sobota, 24 grudnia 2022

strojąc choinę

Niedobry polski obyczaj nakazuje ubieranie choinki w Wigilię. Czemu tak? Najgorsze, że mnie się udzielił i też inaczej nie potrafię. A więc, choinka dopiero się stroi, a z kuchni dobiegają rajcujące wonie. To one podbijają me serce. Podobno w krajach Wschodu wcale nie serce stoi symbolem uczuć i namiętności, a wątroba. Ooo, jestem za. Jej wrażliwość bliższa memu sercu.
Niech święta się rozkręcają, niech opadną choć na chwilę gniewne emocje, odstawcie amunicję, wypijcie po jednym, dziś szansa na pojednanie, przybijmy piątki, zakopmy topory. No bo kiedy, jeśli nie dziś.


W tło zapodałem kompakt "Tomasz Beksiński - in memoriam", bo nie wiem, czy wiecie, ale to już dwadzieścia trzy lata. Wydaje się kawał czasu, a rany wciąż niezabliźnione.
Słucham wiązanki przebojów nieodżałowanego Nosferatu i mam go przy sobie. Ta muzyka nas cementuje.

Szkoda, że z fonograficznej mapy znika AOR Heaven. Lubiłem wytwórnię. Działała na granicy kosztów a zysku, propagując rodzaj muzyki w lokalach dla brodatych, szybkich furach czy taksówkach niewystępujący.
AOR Heaven wydali, bądź dystrybuowali, wyselekcjonowane albumy Mad Max, Bad Habit, Drive She Said, Roba Morattiego, Nitrate, Frontline, Dreamtide, 101 South, Jesse'ego Damona i wielu wielu innym. Wiążę z ich katalogiem dobre myśli i przy niejednej okazji jeszcze na moim FM wspomnimy.

Tymczasem 'Beksiowy' kompakt rozegrał się na dobre. Właśnie Collage dopięli "Living In The Moonlight" i już słyszę bas inicjujący "Violette" Closterkeller'ów. Jeden po drugim Beksia faworyci. Uwielbiał tę Anję Orthodox, ja może nieco mniej, ale dzięki Nosferatu nauczyłem się tej i niejednej muzyki. Przede mną jeszcze Abraxas, Marillion, Jethro Tull... aż po wzgórze, na którym 'stacjonarny podróżnik'.

Nie przeszkadzam, ubierajcie choinki, nie podjadajcie z garów, bo to na święta. To nic, że jutro usłyszycie: no jedz, bo się zmarnuje. 

a.m.


czwartek, 22 grudnia 2022

on christmas day

A teraz na poważnie, bez żadnego 'sunshine reggae'. Idą święta, więc coś na choinkowy ząb. No dobra, niech będzie na jej czub. Śniegu nie ma, i dobrze!, a jeśli komuś brakuje, od czego wyobraźnia. Dobry świąteczny song nie zaszkodzi nawet przez bractwa kapłanów wyklętemu, a ja w tej materii gram pierwsze skrzypce.
Poszperałem po półkach, także po szafach, bo płyty mam wszędzie, nawet kosztem miejsca dla skarpet, i wyszukałem parę dawno niesłuchanych kristmasów. Pomyślałem, jeden niech będzie na dziś, pozostałe odpowiednio: na jutro, pojutrze ... Może i na naszą niedzielę też coś się załapie.
Magnum "On Christmas Day" - numer z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego, z pierwszej i zarazem ostatniej dla EMI płyty Magnum "Rock Art". Nie tak bombowej, jak cztery wcześniejsze, ale mnie się podoba. Może dlatego, że fan Magnum ze mnie i nic nie poradzę, że wolę ich muzealnego hard rocka niż te wszystkie śniado-czarne blubry z dwusetki Billboardu. Kto ma czas, niech zerknie, co tam się wyprawia. Same syfki. Jedyne, co dobre, to greatesthitsy gigantów, typu Queen czy Fleetwood Mac, które to albumy okupują to szacowne amerykańskie zestawienie latami. I dobrze, przynajmniej z racji świąt ludziska sobie o tej muzie przypominają, bo inaczej byśmy potopili się w gulaszu z odchodów rapu i tego obecnie łomotliwego r&b. Ponieważ jednak miało być świątecznie, a świątecznie oznacza uroczyście i bez brzydkich wyrazów, z dopiętą u koszuli muchą oraz wypachnieniem pod pachami, to tak też staję przed Wami.

Magnum "On Christmas Day" zapodaję na tę okoliczność, nie z "Rock Art", a wydanego w dwa tysiące czternastym okazjonalnego winylowego maxi (nowa wersja!), dziesięciocalowego rozmiaru oraz antywojennej okładki, wszak tekst właśnie o tym. Z racji powyższej zadedykuję go Ukrainie, co także wszystkim uciemiężonym w Iranie: "... w Dzień Bożego Narodzenia nie będzie walk, ani zabijania, nie będzie grzmotów oraz błyskawic, nie zawieje okrutny i wrogi wiatr ..."

a.m.


środa, 21 grudnia 2022

święte prawo

Machina przedświąteczna gna. W galeriach handlowych zakupy tylko na szybko, ruch ruch, ciach ciach. Przygotowania do jedynej w roku wieczerzy pochłaniają cały grudzień, a potem te święta to jak pstryknięcie środkowym o kciuk. Po kilku dniach Sylwester, i tylko szkoda, że nie trzydniowy. Znowu okazja na miłe słowa, życzenia, jakieś do zatańczenia tango lub disco i ruszamy od nowa. Po wycałowanych po policzkach obietnicach i nadziejach, wraz z nowym kalendarzem nowe ceny, rzecz jasna nigdy nie niższe. I oby tylko dopisywało zdrowie, wtedy nawet ciężar tych cen wyda się lżejszy.
Wzięło mnie w zastanowienie, jaką muzykę Szanownym Państwu polecić na teraz. Na brak słońca, liczne mgły, szarugi, czapki i szale, a jednocześnie wlać w nas jakiś promyk nadziei, że do maja już niespełna pół roku, a potem znowu powinno być piękne. Tyle, że mnie przez te nieustanne wyczekiwanie ciepłych dni wciąż przybywa lat, siwych włosów i wizyt u chirurga. Połowę życia zmarnowałem żyjąc w zimnie, bo tę naszą Polskę ktoś/coś źle umiejscowiło na mapie. Niech się klimat ociepla, pękajcie lodowce, jak najprędzej. Zagłady i tak nie unikniemy, a przynajmniej niech nas licho bierze w galotach i sandałach.

Laid Back "Sunshine Reggae" - co o tym powiecie? Numer na dziś. Na cieplejsze myśli i czyny. Że co, że bamberstwo? Ano bamberstwo, za to w otoczce lazuru, palm i nawiewki przed rekinem - spójrzcie na okładkę. Pobaraszkujmy na gorącym piachu, a durnie niech schładzają się na nartach. No bo trzeba mieć nie po kolei, by zimą, zamiast prysnąć do Kataru, za kupę szmalu wykupić sobie zimowisko w Alpach. Nigdy tego nie pojmę. Nigdy nie pokocham śniegu, nart czy łyżew. Mam tak od dziecka. I przenigdy nie kwiknę z radości na pierwszy czy dziesiąty śnieg. To moje święte prawo.

a.m.

wtorek, 20 grudnia 2022

słoneczni chłopcy

Maślaki z Ziółkami wbiły wczoraj do teatru. No bo, jak dobrze mieć w gronie przyjaciół takiego Tomka, inicjatora przeróżnych atrakcji kulturalnych, człowieka nieodpuszczającego żadnemu ciekawemu wydarzeniu. Nie wiem, czy Szanowni Państwo wiecie, ale były realizator Nawiedzonego Studia jest faciem o niepohamowanym apetycie na wszelkiego rodzaju kulturalno-sportowo-kulinarno-podróżniczo- i co nie tylko atrakcje. Jak tak się uważniej przyjrzeć, gdzie tego Tomka nie ma? Mistrz bilokacji. W jednej chwili spotkacie go na meczu, jednocześnie na otwarciu jakiejś ciekawej gastronomii, bądź po raz siódmy na polubionej ostatnio sztuce teatralnej, a przecież jeszcze w portfelu karnet na wszystkie filmy - do tego i tamtego kina, przed laptopem zapewne seanse też niezagrożone, a niech tylko wyruszy kulig na jakąś manifę, Tomek już tam jest. W pierwszym rzędzie. Na tym nie koniec, pomiędzy wierszami Pan Ziółko odwiedzi Luwr lub Old Trafford, bo przecież w miejscu nie usiedzi. Nawet kartkę lub magnes na lodówkę z pustyni podeśle, bo już taki jest. Wszędobylski Tomek to najbardziej aktywny człowiek, jakiego znam, a przecież w jego otoczeniu są jeszcze najbliżsi, dla których nie poskąpi ułamka uczucia. I na szczęście nie jest jegomościem z gatunku: wykręcasz numer, a telefon zajęty. Skąd na tę gonitwę wydarzeń bierze tyle sił, nie dowiem się ja, ani Wy Szanowni Państwo, i dobrze, niczego nie zmieniajmy. Pozwólmy działać naturze. Jedyny żal, że Tomek ostatnio ostro nawala ze słuchaniem Nawiedzonego Studia, no ale to już moja broszka, by podnieść jego poziom.
Latem kończącego się właśnie roku Tomek wypatrzył w ofercie jednego z warszawskich teatrów przedstawienie "Słoneczni Chłopcy", w którego obsadzie m.in. Cezary Żak oraz Artur Barciś. I już mieliśmy całą paczką pojechać, lecz moje chirurgiczne komplikacje zaniechały aż tak dalekosiężnym marzeniom. Wiecie więc, co Tomek zrobił? Skontaktował się z organizatorem przedstawienia sugerując, że może by tak przywieźć spektakl do Poznania, no i proszę sobie wyobrazić, po paru/parunastu dniach otrzymał informację, że jego sen właśnie się spełnił. Pod opiekę "Słonecznych..." wziął się Teatr Wojart, który wystawia się w trochę niedogrzanej zimą Auli Artis, lecz organizacyjnie na setkę, skoro plakaty wychwalają agencję za niedawne przedstawienia z Krystyną Jandą czy zmarłym ostatnio Jerzym Trelą.
Za podsunięcie pomysłu, Tomek w podzięce poznańskich organizatorów otrzymał pierwokup najlepszych wg siebie miejsc, więc całą piątką zajęliśmy środek tarczy pierwszego rzędu, z nogami niemal wkraczającymi na jeden z dywanów przynależnych scenerii tej circa dwugodzinnej sztuki.
Ubawiłem się po pachy. Cezary Żak, jako William Clark oraz Artur Barciś, jako Al Lewis. Oboje są zapomnianymi artystami. Kiedyś bywali ozdobą sztuk teatralnych, a nawet telewizyjnych reklam, jednak upływający czas pozwolił ludziom o nich zapomnieć, a i oni sami zwyczajnie zgnuśnieli. William bardzo się zaniedbał, Al schorowany, jednak dla niepoznaki w eleganckim odzieniu, co i tak nie zatuszowało ich zgorzknienia i wobec siebie złośliwości, a co gorsza, oboje nie dawali już rady zapamiętywać potrzebnych wobec powierzonych ról kwestii, pomimo iż wciąż tkwili w przekonaniu własnych wielkości. Panowie się z jednej strony nie znoszą, a z drugiej potrzebują jak tlenu. Są na siebie skazani miłością Pawlaka do Kargula, i na wspak.
Miałem obu jak na dłoni. Było też parę przypadkowych kontaktów wzrokowych, zaś podczas końcowego aplauzu Tomka Kasia otrzymała od Pana Artura dużą czerwoną różę, którą ten z kolei chwilę wcześniej odebrał w podzięce od organizatorów poznańskiego teamu.
Nie mogło też zabraknąć nawiązania do Miodowych Lat. W outro spektaklu, czyli muzycznym finiszu, przez moment fragment znajomej melodii z czołówki przygód Tadzia Norka i Karola Krawczyka. Do tego chwilę wcześniej wmontowany w dialogi inteligentny wtręt, o potrzebnej zapłacie za sztukę - kiedy to William zwraca się do Ala, że gdyby chciał się pośmiać w teatrze, to po prostu kupiłby bilet. Świetne.
Podobało mi się baaardzo i proszę o jeszcze. 

P.S. Tomku Ziółkowski, jesteś Pan debeściak. Wiedziałeś?

a.m.



"NAWIEDZONE STUDIO" - Radio na 98,6 FM Poznań / program z 18/19 grudnia 2022








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 18/19 grudnia 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

THE STRANGLERS "Giants" (2012) -- 6 grudnia roku panującego odszedł Jet Black. Bębniarz Dusicieli, związany z grupą od zawsze, a jedynie z racji chorobowych odłączony od ukochanej maszynerii w 2018 roku. Na ostatnim, jak dotąd albumie "Dark Matters", w jego miejscu pojawił się Jim MacAulay, lecz i tak Jet Black na zawsze pozostanie synonimem 'shake, rattle and roll' wobec tej fantastycznej formacji.
- Freedom Is Insane
- 15 Steps

IAN GILLAN "One Eye To Morocco" (2009) -- post'mundialowe jedno oko na Maroko. Po najlepszym z możliwych finałów Argentyna-Francja, powinienem zaserwować tango argentyńskie, ewentualnie jakieś zgrabne wobec przegranych chanson, tymczasem Nawiedzone Studio zawitało do Maroka, którego futboliści na właśnie zakończonej imprezie przetarli Afryce szlaki, i kto wie, być może medal dla Czarnego Lądu to już tylko kwestia kolejnych mistrzostw. Poza tym, wokalista Deep Purple właśnie od nas Polaków podłapał powiedzenie: "jedno oko na Maroko, drugie na Kaukaz". Zachwycony, bez chwili namysłu postanowił pierwszym jego trzonem ochrzcić ówczesny nowiuśki solo album. Piosenka tytułowa trzyma nastrój marakeszowego serca pustyni, zaś Gillan wbił do mikrofonu: "nie wiem, dokąd zmierzam, nie wiem, co robię, ale czuję się wspaniale. Mam jedno oko na Maroko, muszę tylko podążać przez upajającą noc". Szkoda, że po angielsku tytuł się nie rymuje. Może powinno być: "one eyeocco to Morocco"? A co do Mundialu, pomijając kwestię naruszania praw człowieka, o co niech oręż naciągnie Amnesty International, to nareszcie po raz pierwszy w historii tej imprezy ktoś pomyślał o Nawiedzonym Studio i zaplanował niedzielny finał o ludzkiej godzinie, niekolidującej z nadawaniem w eter najlepszej muzyki. Będę sprzyjać organizacjom mundiali w obszarach innych stref czasowych, a zdaje się 2026 rok też mi to zagwarantuje. Oby już nigdy ważne mecze o niedzielnej dwudziestej pierwszej.
- One Eye To Morocco

BLACK SABBATH "Heaven And Hell" (1980 / reedycja 2022) -- wysokiej jakości najnowsza reedycja najlepszego albumu Sabbs z Ronnie'em Jamesem Dio. W młodości szalałem za tą muzyką, ale co ważne, wciąż ją lubię. Mój pierwszy egzemplarz z byłej Jugosławii znalazł też i tu odzwierciedlenie. Wewnątrz możemy 'popodziwiać' reprodukcję tamtej okropnej okładki, wyzbytej aniołków ze szlugami.
- Lonely Is The Word

LANDFALL "Elevate" (2022) -- Brazylia na Mundialu bez popisu, ale w muzyce trzymają sznyt. Drugi album tamtejszych lekkich hardrockowców przynajmniej z paroma kapitalnymi numerami. Trzy z nich poszły u mnie ostatniej niedzieli, ale na tym nie koniec. Młoda grupa, perspektywiczna, choć tak po prawdzie, stażowo żadni tu nowicjusze. Wokalista Gui Oliver śpiewał przed laty w Journey'o-podobnej formacji Auras (prezentowałem), do tego jest wziętym tekściarzem, z którego usług korzystali Jimi Jamison (Cobra, Survivor), Bobby Kimball (Toto) czy Fergie Frederiksen (Toto). -- Momentami olśniewająca gitara Marcelo Gelbcke'ego. Słuchanie jego riffów oraz solówek dużą rozkoszą.
- Waterfall
- Heroes Are Forever - {dedicated to Pat Torpey}
- Elevate

TOMMY DeCARLO "Dancing In The Moonlight" (2022) -- znowu trafił Serafino Perugino. Zamarzyło mu się, by Tommy DeCarlo nagrał w jego stajni płytę w duchu Boston, jeszcze dosadniejszą niż "Life, Love & Hope", w której Tommy uczestniczył, no i udało się. Gdyby tylko jeszcze gitary podłożył Tom Scholz (a przecież i tak panowie Julian i Andersen dają radę), mielibyśmy Boston z marzeń i snów.
- This Road Will Lead To You

SABU "Banshee" (2022) -- uważam, że będący w kwiecie wieku Paul Sabu, wciąż najlepsze ma przed sobą. Ta płyta również na to wskazuje. Oto kolejny dowód muzycznego rozwoju i drzemiąca chęć postawienia kilku akcentów wskazującym palcem: 'to jeszcze nie wszystko, na co mnie stać'. W zasadzie Sabu zrobił tę płytę do spółki z Barry'ym Sparksem, podobnie jak Paul Sabu także wieloinstrumentalistą, choć na sztandarze wszystkie zasługi wziął na siebie ten pierwszy. Czyżby chęć rewanżu po niedawnej płycie Jesse'ego Damona, upichconej do spółki właśnie z Paulem Sabu, a też przyodzianej prestiżem tego pierwszego. Nie nie, to oczywiście żart. Wszyscy panowie bardzo się lubią i na pewno nie rozbierają tego na czynniki pierwsze, jak czynię to teraz ja.
- Rock
- Turn The Radio On

ANTHRAX "Sound Of White Noise" (2003) -- ktoś powie: hybryda. No bo jak, metal i Badalamenti, to nie licuje. A czemu nie? Który leksykon zabrania podobnych konglomeratów? Jeśli macie w chałupie takowy, od razu na śmietnik. Wszystko nastrojem współgra, podobnie jak dorzucone w poniższym, mrocznym numerze syntezatory, orkiestracje, a nawet ekstra gitary nieodżałowanego Księcia czarnych symfonii.
- Black Lodge

MARIANNE FAITHFULL "A Secret Life" (1995) -- cudowny album! Jeden z artystycznych triumfatorów '95 roku, a nawet zaryzykuję, iż był to widok z góry najwyższej. Oto muzyka z antycznej już teraz krainy wysublimowanego, elektronicznego rocka, wyzbytego jednak gitarowych sprzężeń, a nawet gitar w ogóle, gdyż syntezą owej muzyki wytrawne orkiestracje, a niekiedy elektroniczne narracje wszech panującego Badalamentiego, otulające woalem zniszczały głos Marianne wobec jej miłosnych uniesień i drzemiących niepokojów.
- Sleep
- Love In The Afternoon
- Flaming September
- Bored By Dreams

PET SHOP BOYS "Actually" (1987) -- Angelo Badalamenti to nie tylko "Twin Peaks" czy "Blue Velvet", ale i też np. Pet Shop Boys. Mistrzowie nastrojowego disco zbili poniższy utwór z samych indywidualności, otóż współkompozytorem Ennio Morricone, zaś orkiestracji dołożył Angelo Badalamenti. Najbardziej nastrojowa piosenka na tej momentami nieźle roztańczonej płycie, gdzie m.in. "One More Chance", "Heart" lub "It's A Sin". Nasz Wifon w stosownym czasie wylicencjonował ten album, i zrobił to na aktualnie, w dodatku nie omieszkał wyzbyć się wysokiej jakości dźwięku. Była to jedna z najlepiej wykonanych licencji w dziejach polskiej fonografii.
- It Couldn't Happen Here

PET SHOP BOYS "Behaviour" (1990) -- ten album również wydano u nas. Uczyniono to w stosownej dla niego epoce, tym razem już nie przez Wifon, a licencję nabyło 'spokrewnione' na polskim rynku z Sony, MJM. Też jest świetny, podobnie jak "Actually", choć sprzedaż oraz ogólne notowania tyciu niższe. Co nie oznacza, że i tu piosenkowych kolosów nie brakowało, weźmy m.in. "So Hard", "Jealousy" czy przecudowne "Being Boring". No i aż dwa numery z orkiestracjami Badalamentiego. Wszystkie w ramach 'in memoriam' wobec Mistrza zaserwowałem w ostatnim nocnym paśmie mojego N.S.
- This Must Be The Place I Waited Years To Leave
- Only The Wind

DUSTY SPRINGFIELD "Reputation" (1990) -- nieodżałowana Dusty świętowała triumfy w latach sześćdziesiątych, jednak potem przecież także od czasu do czasu nagrywała fajne rzeczy. Jedną z nich bez wątpienia album "Reputation", z niemal połową repertuaru stworzoną przez Pet Shop Boys. Ale tutaj dobrych nazwisk więcej, bo i Brian Spence, Rupert Hine czy tandem Gerry Goffin z Carole King. Jak nietrudno się domyślić, mamy tu również Badalamentiego, który w "Nothing Has Been Proved" dołożył orkiestracji, natomiast PetShopBoys'owy Neil Tennant wokaliz. Wspaniała piosenka, w końcówce opatrzona klimatycznym saksofonem (na nim Courtney Pine) oraz nawiązaniem w tekście do Afery Profumo, politycznym w latach 60' skandalu na Wyspach.
- Nothing Has Been Proved

BOB WELCH "French Kiss" (1977) -- uwielbiam "French Kiss". Solowy debiut ówczesnego już FleetwoodMac'kowca pokrył się Platyną, i nie sądzę, by wpływ na ten stan rzeczy miało wydane w tym samym roku "Rumours". Chociaż akurat dobór gości zapewne tak. Wśród nich trzy/piąte Fleetwood Mac: Lindsey Buckingham, Mick Fleetwood i zmarła ostatnio Christine McVie. To właśnie dla niej specjalnie z półki wyciągnąłem tę płytę. We wszystkich trzech poniższych numerach Christine pojawia się w sekcji 'background vocals' i jak zawsze jest niesamowita. -- I jeszcze ode mnie nutka mocnej szczerości: nie można deklarować się fanem Fleetwood Mac udawając, że nie ma tej płyty. Od inicjującego ją "Sentimental Lady" (... sentymentalny, delikatny wiatr, znowu przelatuje przez moje życie ...) aż po "Lose Your Heart" (...sprawiłaś, że straciłem dla Ciebie serce, a czy Ty straciłaś je dla mnie?), poezja smaku. Trzeba mieć!
- Sentimental Lady
- Easy To Fall
- Lose Your Heart

FLEETWOOD MAC "Tusk" (1979) -- spośród dwudziestu kompozycji, aż w sześciu głosem przewodzi Christine McVie. No, może z jednym wyjątkiem, albowiem "Think About Me" zaśpiewała w duecie z Lindseyem. Po mega sukcesie "Rumours", "Tusk" okazało się komercyjną porażką. W dodatku dwupłytową. Pamiętam, jak na album narzekano, że jakiś taki rozmydlony, generalnie za długi, w dodatku bez klarownych przebojów. Narzekań starczało na całą polską mentalność, a mnie się podobało. Kto wie, mogła mi w tym lekko dopomóc efektowna okładka, która zarazem ciężka, jak cegła. No, ale wewnątrz jej także przefajne wkładki, na samych winylach okazałe labele, itd... Napatrzeć się nie mogłem. Jakże łatwiej się też dzięki temu słuchało. Do dzisiaj bronię "Tusk", choć raczej w jej temacie polemik nie wywołuję. Szkoda zdrowia, tym bardziej, że za dużo go nie mam.
- Brown Eyes - {śpiew CHRISTINE McVIE, gościnnie PETER GREEN}

PLEASURE THIEVES "Simple Escape" (1992) -- od tego momentu na trzech dyskach zestaw kompaktów wykonawców mniej oczywistych. Jedyna płyta Pleasure Thieves repertuarowo atrakcyjna, lecz ogólnie bez sukcesu. Niestety powstała w złym czasie, kiedy na świecie dominował flanelowy rock, poza tym wytwórnia Hollywood Records też nie zrobiła nic, by tej ejtisowo brzmiącej formacji nie dogaszono rozżarzonego promyka nadziei.
- Beautiful Disguise
- Pictures Of Madness

THE MIGHTY LEMON DROPS "Laughter" (1989) -- nie istnieją od mniej więcej trzech dekad, ale ich nazwę przeróżni alternatywni wciąż przywołują. Dropsi nie byli ani postpunkowcami, ani gotami, choć krytycy koniecznie widzieli ich w jednej z tych szuflad; oni po prostu grali lekko mroczny pop rock, z radiowymi melodiami, acz odpowiednim indie przyłożeniem, niekiedy new'wave'ową surowością, mocnym bębnieniem, zadziorną gitarą i silnym wokalem Paula Marsha. Ogólnie bardzo dobra ekipa, która za szybko spakowała się w futerały i na kołek.
- Into The Heart Of Love
- Where Do We Go From Heaven

RAIN ON BAMBOO "Sleep & Poetry" (1994) -- nieznani, nie tylko u nas. Mieli na koncie dwa albumy plus niezłego lidera Ingo Ito. Znamy go choćby z 'półdekadowej' współpracy z momentami Depeszo-pokrewnymi Camouflage, ale nie tylko, albowiem Ingo inżynierował też dźwiękiem w studio Hansa By The Wall, a to już nie przelewki, skoro U2 nagrywali tam swoje wiekopomne "Achtung Baby". Na tym mocnego CV Ingo nie koniec, otóż przez lata będąc muzykiem sesyjnym próbował udowodnić, że nie tylko zasługuje na portret zwykłego odtwórcy, co także utalentowanego kompozytora, więc porozstawiał parę nut na zwoju muzyki do Igrzysk Olimpijskich w Seulu. A potem wymarzył sobie niezależność i założył własny, perspektywiczny zespół Rain On Bamboo, który nie wiedzieć czemu, po kilku latach posypał się w wióry. Czy w "No Burning Soul" też słyszycie echa głosu Lloyda Cole'a?
- No Burning Soul
- Boat On The Backwater

EDITORS "EBM" (2022) -- w duszy tych indierockowych Anglików od zawsze panuje noc. Nawet, jeśli na najnowszy "EBM" dotarło parę w obozie grupy zmian. Editors powiększyli brzmienie (poeksperymentował tu nieco elektronik Blanck Mass), tym samym rozszerzyli się gatunkowo, przez co zakłopotali wszystkie konserwy, typu ja, niechcące najlepiej niczego zmieniać. Trochę trudno mi się w paru fragmentach tej płyty odnaleźć, choć staram się, wciąż tęsknotą łkając do czasów "The Weight Of Your Love". Jakaż to była cudowna muzyka! Ale nie narzekajmy, Tom Smith to przecież artysta przez duże "A" i ostatecznie, pomimo iż "EBM" nie jest za drapieżne, co też mroczne, tym bardziej apokaliptyczne, wierzę mu, gdy w otwierającym "Heart Attack" deklaruje: "... nikt nie będzie kochać cię bardziej, niż ja. Mogę ci to obiecać".
- Heart Attack
- Karma Climb

COLLAGE "Over And Out" (2022) -- najnowsi Collage intrygują, nie pozwalając odstawić się na półkę. I chyba zauważyliście Drodzy Państwo, że od grosza do grosza, aż w swoich wieczoro-nockach wygrałem album po kres. Nie zapominając o żadnej z pięciu kompozycji. Orderu nie dostanę, Collage zapewne też tego faktu nie zauważą, ale najważniejsze, że płyta z czasem zyskuje i dobrze wiedzieć, że 'Kolażówki' wciąż są z nami, z niepozbawioną ustalonych na "Baśniach" reguł muzyką.
- What About The Pain (a family album)

MAD MAX "Wings Of Time" (2022) -- krótka ballada na koniec tej płyty, a jednocześnie na nasze 'dobranoc' plus cotygodniową obietnicę: 'do usłyszenia'.
- Freedom


Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze



piątek, 16 grudnia 2022

odeszła Monika Dejk-Ćwikła

Tragiczne wieści dotarły wczoraj z obozu grupy OBRASQi. Z jeziora wyłowiono ciało wokalistki Moniki Dejk-Ćwikły oraz jej psa. Poszukiwania trwały od 13 grudnia, kiedy oboje wyszli na 'zwyczajny' spacer. Wszystko wskazuje, że pies Artystki wbiegł lub wpadł do jeziora, a Monika wskoczyła na ratunek.
Przypomina mi się podobny dramat z Janem Lityńskim, zasłużonym politykiem, m.in. internowanym w Stanie Wojennym, jednocześnie wielkim pasjonatem rocka. Szczególnie uwielbiał Beatlesów. Zbierał ich płyty, ale nie tylko, bo i RollingStonesów, jak i paru innych. On też pewnego dnia, roku ubiegłego, wyszedł ze swoim psiakiem na spacer, kiedy to czworonóg wpadł do rzeki, a Pan Jan pospieszył z pomocą. Skończyło się podobnie. Jakże piękna w obu przypadkach miłość do psiaków, godna najwyższego szacunku. Niestety bez szczęśliwych finałów.
Wielka strata, smutek, żal. Monika z Obrasqi'ów przeżyła zaledwie 33 lata. Była na początku poważnej kariery. W ubiegłym roku zadebiutowała z Obrasqi'ami fonograficznie albumem "Dopowiedzenia", a w planach sporo występów na aktualnej trasie koncertowej i zapewne wiele innych planów. 

a.m.

 

środa, 14 grudnia 2022

odeszli Jet Black oraz Angelo Badalamenti

Odeszli: książę czarnej symfonii Angelo Badalamenti oraz były perkusista The Stranglers, Jet Black. Trochę głupio o Jet'cie Blacku napisać: 'ex', wszak mamy go na wszystkich płytach Dusicieli, jedynie oprócz ostatniej "Dark Matters" z roku ubiegłego. Właśnie honoruję jego maestrię słuchając albumu "Giants". Bardzo go lubię. Jest tu parę niezłych, przyodzianych na retro, acz ku przewrotności nowocześnie brzmiących post-punkowych numerów, od których nie sposób się uwolnić - m.in. "Freedom Is Insane" bądź mój faworyt "15 Steps". Poza tym, od zawsze trochę o ciut wyżej stawiam na dobre i zarazem niedoceniane płyty, dlatego posłuchanie dziś, skądinąd wybornych "Feline" czy "Black And White", byłoby trochę pójściem na łatwiznę.
Black w ostatnich wielu latach cierpiał na dolegliwości kardiologiczne, i choć musiał się mocno ograniczać, mimo wszystko do czterech lat wstecz sporo koncertował, z rzadka prosząc o zastępstwo. Ostatecznie w 2018 roku zadał kres dalszym muzycznym aktywnościom, co nieodwołalnie doprowadziło do zmiany na stołku perkusyjnym - zastąpił go Jim Macaulay.
Jet Black ma większy wkład w The Stranglers niż wciąż ckliwie przywoływany Hugh Cornwell. Niemnej ciężko to będzie wytłumaczyć wielu ktosiom, którzy od trzech dekad nie zauważyli braku jego nazwiska w zespołowym składzie.

We wtorek 13 grudnia podano, iż dwa dni wcześniej odszedł Angelo Badalamenti. Amerykański, acz o sycylijskich korzeniach kompozytor, ikona muzyki filmowej, choć warto dostrzec, że nie tylko. U nas Badalamentiego najczęściej kojarzymy za "Twin Peaks", "Blue Velvet", "Dzikość Serca" bądź "Zagubioną Autostradę", natomiast w moim niefilmowym sercu Maestro pozostaje głównie za trzy spoza dziesiątej muzy płyty: Booth And The Bad Angel "Booth And The Bad Angel" - album nagrany do spółki z wokalistą James, Timem Boothem. Tajemniczy i romantyczny zarazem. To był rok 1996. Natomiast rok wcześniej Badalementi wszedł w komitywę z Marianne Faithfull, współtworząc intrygujące, choć trochę za krótkie "A Secret Life" - jedną z najpiękniejszych płyt lat 90'. Wyśmienite, niepokojąco-nastrojowe podkłady do gorzko wyśpiewanych miłosnych pragnień naznaczonej życia mądrości zębem Marianne. Przez lata jej głos nabrał patyny, zaś serce wezbrało wstrzemięźliwości wobec przelotnych uczuć, choć młodzieńcza przejażdżka przez łóżko Micka Jaggera okazała się równie potrzebna, co smak pierwszego papierosa. Płyta kobiety doświadczonej, którą w tamtym czasie mogła zrozumieć jedynie czarna batuta Badalamentiego.
No i jeszcze 'TwinPeaks'owa' Julee Cruise z wybornego albumu "Floating Into The Night". To schyłek lat 80', a jednocześnie Julee wtedy jeszcze jako jedna wielka niewiadoma. Gdzie ci Lynch z Badalamentim ją wynaleźli? Co za głos, co za tajemniczość, co za miks słodyczy i grozy. Cała płyta palce lizać, ale gdyby nie Beksiu i przez niego odczarowane "Mysteries Of Love", nadal lepilibyśmy babki z piasku.
Badalamenti to taki odpowiednik Ennio Morricone po ciemnej stronie Księżyca. Też wielki i podobnie niezastąpiony.

a.m. 


poniedziałek, 12 grudnia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - Radio na 98,6 FM Poznań / program z 11/12 grudnia 2022








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 11/12 grudnia 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

DREAMTIDE "Drama Dust Dream" (2022) -- na rozgrzewkę nie tylko gorąca herbata, ale i namiętny hard rock ekipy Helge Engelkego. Dobre na mój dotkliwy kaszel, który wczoraj nadal nie pozwolił satysfakcjonująco poprowadzić Nawiedzonego Studia. Jeśli do kolejnej niedzieli nie pozbędę się tej męczącej przypadłości, zrobimy sobie przerwę do czasu wykurowania, a w zamian poleci w eter coś z archiwalnej taśmy.
- Around

GRAND "Grand" (2022) -- płyta gruntownie omówiona przed tygodniem, wtedy też pierwsze trzy wyselekcjonowane z niej numery. Na wczoraj kolejne dwie 'pięciogwiazdy', bo to aż tak dobra rzecz.
- The Price We Pay
- Once In A Blue Moon

BLACK SABBATH "Heaven And Hell" (1980 / reedycja 2022) -- jedna z najlepszych płyt Sabbs. A już z Ronniem James Dio bezapelacyjne numero uno. Właśnie na rynek trafiła najnowsza edycja. Równocześnie wznowiono też "Mob Rules", ale "Heaven And Hell" kocham niepomiernie mocniej, więc ono właśnie na pierwszy rzut. W stosunku do poprzedniej, też bogatej edycji, niewiele zyskujemy, acz wiadomo, każde przepakowanie starego albumu skutkuje dodatkową jego sprzedażą, więc wytwórnia wie, co robi. Całość ponownie zremasterowano (de facto już w ubiegłym, 2021 roku), natomiast w dodatkach dokładnie to, co poprzednio na deluxe edtion plus cztery live numery z Hammersmith Odeon. To jedyny zysk w stosunku do poprzedniego wydania, właśnie te cztery numery. Niewiele. Szkoda, że do dzisiaj nie otrzymujemy "Children Of The Sea" zaśpiewane przez Ozzy'ego. Posłuchałbym o wiele chętniej niż tych wszystkich na siłę dopychanych live'ów. Najwyraźniej to wciąż lufcik niedopowiedzenia względem kolejnego remasteru, który zapewne za osiem lat, kiedy płycie stuknie pięćdziesiątka.
- Neon Knights
- Children Of The Sea
- Lady Evil
- Heaven And Hell

W.A.S.P. "Live... In The Raw" (1987) -- starzy dobrzy W.A.S.P. pretekstem wobec nowego albumu Paula Sabu. Jedyny zawarty na tym live'ie studyjny kawałek, jako jeden z trojga skomponował właśnie Paul Sabu. I już za chwilę jego "Banshee".
- Scream Until You Like It - {studio recording} - do filmu "Ghoulies II"

SABU "Banshee" (2022) -- najnowsze dzieło AOR'owej ikony, żywego pomnika melodyjnego hard rocka: Paula Sabu. Warto było czekać, płyta udana, momentami wręcz wspaniała. -- Od tygodni w mojej siatce z winylami również jego klasyczne "Heartbreak", zgrane przed laty na CD, gotowe do emisji, a tam m.in. potężny hit "Angeline". Kiedy więc, jak nie teraz. Wypatrujcie tej muzyki na moim FM.
- Blinded Me
- Kandi

OST "Wielki Szu" (2017) -- film z 1982 roku, w kinach w roku 1983, muzykę na CD wydano dopiero w 2017 - taka kolej rzeczy. -- Mój ulubiony film z Janem Nowickim i kompletnie nie ciśnie mnie, by usilnie poszukać w filmografii aktora jakiegoś lepszego dla mojej reputacji tytułu innego filmu lub teatralnej sztuki, który zdobył większe uznanie krytyków, na czym też zyskałby mój autorytet. Nigdy tak nie postępuję, zawsze idę za głosem sumienia. Skoro więc na "Wielkim Szu" byłem siedem razy w kinie, a w latach późniejszych obejrzałem film z wciąż sporą frajdą ze sto razy, to bez niczyich podpowiedzi wiem, za jaką rolę przede wszystkim kocham Jana Nowickiego.
- Powrót
- Wielki Szu I
- Reminiscencje Z Lepszego Życia
- Stacja Lutyń

QUASAR "The Loreli" (1989) -- pożegnanie Tracy Hitchings rozpocząłem od trochę już przykurzonej angielskiej formacji Quasar. Grupa ma w dorobku kilka płyt, lecz tylko tutaj zaśpiewała Tracy. Kiedyś najczęściej prezentowałem utwór tytułowy, jednak wczorajsze "Logic?" uświadamia, że nie wolno przegapić całości.
- Logic?

TRACY HITCHINGS "From Ignorance To Ecstasy" (1991) -- od tej płyty poznałem Tracy. To jeszcze czasy Tomka Beksińskiego i jego współpracy z krakowskim ArtRockiem oraz bardzo wówczas popularnego katalogu SI Music. Ale to karty pamięci dla obecnych pięćdziesięciolatków plus, którzy jednocześnie skojarzą przeróżne ówczesne i te nieco późniejsze wyczyny Clive'a Nolana. I niemal w każdym z nich głos Tracy Hitchings. Ciekaw jestem, kto obecnie pamięta te wszystkie Nolan'owskie projekty/zespoły: Strangers On A Train, Shadowland, Arena, The Hound Of Baskervilles, Jabberwocky czy Alchemy? Tworzyły się na potęgę. Ciekawe, czy sam Nolan nadal się w tym łapie.
- From Ignorance To Ecstasy
- Escape

BOB CATLEY "Middle Earth" (2001) -- trzeci solo album wokalisty Magnum. Wspaniały, ale jakże inny od 'codziennego' repertuaru dostarczanego z Tonym Clarkinem. Tutaj Catley otoczony muzykami z Ten i Dare, z naciskiem na Gary'ego Hughesa z Ten, który całość wyprodukował. Rola Tracy Hitchings skromna, ale dostrzegalna - piękne background vocals w "Against The Wind". Ma teraz Catley na pamiątkę.
- Against The Wind - {w drugich partiach wokalnych TRACY HITCHINGS}

STRANGERS ON A TRAIN "The Key, Part II: The Labyrinth" (1994) -- mój ulubiony numer z głosem Tracy Hitchings. Cóż za dramaturgia, melodia, emocje, no i gitarowe, wręcz zatykające solo Karla Grooma - muzyka Threshold.
- The Vision Clears

TOMMY DeCARLO "Dancing In The Moonlight" (2022) -- Serafino Perugino zależało, by DeCarlo zabrzmiał tu jak najbliżej Boston. Czyli zespołu z nim słusznie kojarzonego, nawet jeśli DeCarlo zaśpiewał jedynie na bledszym już "Life, Love & Hope". A więc ostatniej jak dotąd płycie grupy, o której wielbiciele najsłynniejszych pierwszych trzech albumów Boston, mają prawo nawet nie wiedzieć. Bo to już etap pośmiertny wobec Brada Delpa, głosu przede wszystkim z Boston kojarzonego. -- "Dancing In The Moonlight" stylistycznie i personalnie wbija się w Bostonową familię, lecz wobec "More Than A Feeling" lub "Don't Look Back", to jedynie ich daleki kuzyn.
- Beyond Forever
- Life Is Just A Game
- No Surrender

JOHN LENNON / YOKO ONO "Double Fantasy" (1980) -- to już 42 lata od mordu na Lennonie. Najczęściej 8 grudnia obchodzę słuchaniem właśnie "Double Fantasy", ponieważ album ten jest symbolem tamtych dni. Tata kolegi z klasy przywiózł mu tę płytę z Zachodu, gdy była absolutną nowością, świeżo ściągniętą z półki sklepowej, i właśnie teraz przypominam sobie, jak każdy chciał ją przynajmniej przez chwilę podotykać, powąchać świeżego papieru okładki, że o umówieniu po lekcjach na jej wspólne posłuchanie było marzeniem nie lada. A tu po kilku kolejnych dniach druzgocąca informacja: John Lennon nie żyje! Światem zatrzęsło. Myślałem, że następuje jego kres. Naprawdę tkwiłem w przekonaniu, że już po nas. To było jak wybuch atomu.
- (Just Like) Starting Over
- Woman

BARCLAY JAMES HARVEST "Welcome To The Show" (1990 / reedycja 2016) -- uwielbiam "Welcome To The Show", ale na wczoraj wykorzystałem limitowaną edycję kompaktu, by po raz pierwszy zaprezentować materiał live z trasy promującej właśnie ten album. Zamiast więc oczekiwanego "John Lennon's Guitar", w eter poszło kilka młodszych klasyków, na rzecz odwiecznych pewniaków, w rodzaju "Mockingbird", "Galadriel" czy "She Said".
z dodatkowego CD 2: Recorded At The Town & Country Club in London, 16 II 1992
- Hold On
- Alone In The Night
- On The Wings Of Love

COLLAGE "Over And Out" (2022) -- magia dawnych Collage przeminęła, nawet jeśli o "Over And Out" da się powiedzieć nieco dobrego. Collage za bardzo spoważnieli i niestety gdzieś uleciała dawna lekkość kompozytorska. Charakterystyczny styl zespołu pozostał, uspokajam, od razu słychać, że to Collage, jednak ich nowa muzyka za mocno sztachnęła się ponurzyzną obrazów mistrza Beksińskiego, nawet jeśli sam Pan Zdzisław nie uważał swoich dzieł za nadęte czy przygnębiające. -- Po kilku posłuchaniach i ponad tygodniu obcowania z "Over And Out" dochodzę do wniosku, że tę muzykę da się niewymuszenie polubić, jednak uczucie miłości przeleciało pospiesznym przez Poznań Główny bez zatrzymywania. Na zawsze pozostanie we mnie "Moonshine", a nawet niedopieszczone produkcyjnie "Baśnie".
- Over And Out
I) Here We Are
II) This Lonely Place
III) Moon Is The Mirror Of The Sun
IV) Somewhere Under The Rainbow
V) Dreamers
VI) Can You See The Light?

FLEETWOOD MAC "Fleetwood Mac" (1975) -- ciąg dalszy pożegnania Christine McVie. Dla mnie "Warm Ways" to jedna z najwspanialszych piosenek Fleetwoods z jej głosem. Zabrakło czasu na "Say You Love Me", ale nadrobimy.
- Warm Ways

FLEETWOOD MAC "Greatest Hits" (1988) -- tę amerykańską składankę Fleetwood Mac dostałem w stosownej epoce od mojej Sisterki. Początkowo byłem rozczarowany, że Ela przysyła kompakt z czymś, co świetnie znam, jednak szybko zorientowałem się, że nie jest to takie najzwyczajniejsze 'greatest hits". Wszak pojawiły się dwie nowe, bardzo udane piosenki, jedna z głosem Stevie Nicks ("No Question Asked") oraz ta w moim odczuciu lepsza: "As Long As You Follow" - zaśpiewana przez Christine McVie. To ona promowała ów kompilacyjny album, jednocześnie trafnie nastrojem nawiązując do wciąż jeszcze gorącego, wydanego rok wcześniej, a już bestsellerowego "Tango In The Night".
- As Long As You Follow - {premierowy utwór}

QUEEN "The Miracle" (1989 / deluxe edition 2022) -- cały dysk "The Miracle Sessions" to tylko ciekawostki. Nic epokowego, typowe ogony, jednak dla fanów Queen rzeczy bezcenne. Różne zapiski rozmów muzyków w studio, często stanowiące za intra wobec nieznanych dotąd utworów, to akt wiarygodności tamtych sesji, a i prawdziwe kąski, które po ostatecznych miksach znikają, a tu można podsłuchać pogaduchy i dowcipy Queenów w studio.
z dodatkowego CD 2: "The Miracle Sessions"
- Dog With A Bone

 

Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze