wtorek, 27 sierpnia 2019

25 lat minęło

Słowami nie wyrażę radości, jaka ze strony Słuchaczy oraz Czytelników tego bloga spotkała mnie w minioną niedzielę. Przeogromnie dziękuję za zalew życzeń, z racji 25-lecia Nawiedzonego Studia. Obiecuję trwać na posterunku, na ile tylko starczy sił. Jednocześnie życzę Szanownym Państwu kolejnych 25 lat pozbawienia wolności z najlepszą muzyką, jaką nadaję każdej niedzieli, przebijając się do poniedziałków każdego nowego tygodnia, a to wszystko na poznańskich falach 98,6 FM.
Ciekawa sprawa, że niemal wszyscy skrzyknęli się na ostatnią niedzielę sierpnia. Jakie to niezwykłe i spontaniczne zarazem. Ponieważ ja sam nie pamiętam dokładnej daty (poza wiadomym sierpniem 1994 r.) startu z audycją, to też, po co się było wychylać z początkiem miesiąca, skoro na jego koniec każde życzenia nadal będą jak najbardziej aktualne. I proszę, tak pomyśleliście Szanowni Nawiedzeni. Jak dobrze otaczać się tak inteligentnymi ludźmi. Cała to dla mnie przyjemność.
Na całkiem nieodległe 20-lecie wjechał pamiętny, a'la winylowy tort. W minioną niedzielę nie stawiła się żadna z wówczas składających mi życzenia osób, nie było też tortu, za to wjechał ogrom wisienek. Dzięki nim Nawiedzone Studio przybrało dość zwariowany, nawet chaotyczny charakter, ale przede wszystkim otrzymałem zapewnienie, że wciąż warto. Że warto było i nadal będzie, by poświęcać kolejne niedzielno-poniedziałkowe wieczoro-noce. Nie dla kina, czy spacerów, nie dla spotkań towarzyskich, ni nawet tak bliskiej memu sercu rodziny, a dla wspólnego naszego posłuchania muzyki.
Podczas audycji bateria w smartfonie zjechała z 95 kresek do 60. To też pokazuje skalę zjawiska intensywności nadchodzącej korespondencji. Pomimo, iż smsy przeczytałem z opóźnieniem i na wiele z nich równie odlegle odpisywałem. Przyszła nawet nieelektroniczna, a analogowa kartka od Pana Sławka Brambora (wyjaśniło się groźnie brzmiące na niej S.B.) ze Środy Wlkp. Cytując: "...dziękuję za wiele pięknych audycji. Nie sposób tutaj wymienić wszystkie zespoły poznane dzięki N.S. Ograniczę się tylko do 3: Amorphis "Skyforger", Astra "The Weirding"... Europe "Almost Unplugged"... Wielu nowych pięknych audycji i przekonania się do obecnego wcielenia Queensrÿche". Przyszła też koperta od Andrzeja z Zielonej Wyspy, a w radiowym studio odwiedził nas Kuba Kjurczyński (fan The Cure, stąd zamiast Karczyński, taki kjurowaty przydomek). Dostałem od powyższych chłopaków (że tak sobie pozwolę) upominkowe płyty. Od Kuby CD, o tasiemcowym tytule: "Marvel Guardians Of The Galaxy - Cosmic Mix Vol. 1 - Music From The Animated TV Series", bo jak sam darczyńca, a raczej "Kjurczyńca", stwierdził: chciałem panu kupić najnowszych HammerFall, ale czułem, że już będzie pan miał. Do płyty Kuba załączył fantastyczną kartkę, na której bajecznie ładnym pismem tchnął życzenia, pomiędzy które wplótł nieco wspominek związanych z Nawiedzonym Studiem. Zresztą sami wiecie Kochani, bowiem cały tekst przytoczyłem na antenie. Ale pozwolę sobie ustrzelić jego foto, by pozostała dla nas wszystkich pamiątka.
Od wyspiarskiego Andrzeja, także stosowny tekst. W którym, m.in.: "Nawiedzone Studio skończyło 25 lat. Ile to wspólnie spędzonych niedzielnych nocy, ile tysięcy razem wysłuchanych piosenek! Godziny przesiedziane z uchem przylepionym do radioodbiornika, wzruszenia i zachwyty. Odkrywanie albumów takich grup, jak Rhapsody, HammerFall, Blackmore's Night, Demon, Keane, Pendragon, Camel, The Moody Blues i wielu, wielu innych. Ciężko słowami wyrazić wdzięczność za iście misyjną działalność przez pół wieku (no, może na razie ćwierć, Panie Andrzeju - przyp. A.M.). W świecie, gdzie słuchanie, a tym bardziej kolekcjonowanie płyt przestało być modne, idzie Pan konsekwentnie pod prąd panujących gustów, dzieląc się szczodrze pięknem zgromadzonej przez lata muzyki. Jestem z Nawiedzonym Studiem niemal od samego początku. Mógłbym długo mówić na jego temat, choć wydaje mi się, że czasami największą siłą ma zwykłe, zwięzłe Dziękuję! Dziękuję Panie Andrzeju za poświęcony czas, trud, pieniądze i wytrwałość. I proszę pamiętać - każdej niedzieli słucham. Pozdrawiam serdecznie Andrzej Gwoździk". Miał być tylko fragment, ale nie potrafiłem przerywać Panu Andrzejowi, któremu ooooogromnie za ten plik słów dziękuję. A także za dorzucone dwa cedeki: The Divine Comedy oraz Triumph.
Pewien Robert, którego Szanowni Nawiedzeni chyba jeszcze nie znacie, napisał: "Cześć Andrzeju, ponieważ w nocy trudno było się dopchać, więc teraz najlepsze życzenia, trwaj jak najdłużej i strzeż nas od muzycznej tandety". Z kolei, tak oto Paweł Heigenbarth: "...Gratuluję serdecznie ukończenia tej pierwszej ćwiartki Nawiedzonego Studia i życzę kolejnej, a nawet całego litra :-)... Chciałbym także podziękować za to ponad 25 lat przewodnictwa, inspiracji poszukiwania, bycia latarnią morską oraz światłem w ciemności muzycznego świata. Często używa Pan określenia "maestro" w stosunku do twórców muzyki. Uważam, ze w przypadku radiowców jest ono w dzisiejszych czasach również jak najbardziej trafne. Dlatego jeszcze raz Panu dziękuję Maestro Masłowski".
Od Violi: "... Kolejnych 25 w nutach zaklętych niewyklętych...". Przemek Górski: "... i ja dołączam się do życzeń z okazji srebrnego jubileuszu Nawiedzonego Studia :-) Słuchacz Nawiedzonego Studia od 24 lat, Przemek G." (oj, a gdzie ten rok się podział? :-) ). Jerzy Ochocki: "... Pamiętam pierwsze dostrojenie radia w Przeźmierowie, bo tam akurat spędzałem noc (...) i nową dla mnie audycję. Jesień '94. I zostało. I fajnie....". Szymon Gogolewski: "... Gdyby nie Twoje płyty Andrzeju, nie miałbym tak dobrej muzyki na swoich półkach...". Przemek F z Gliwic/Bielska Białej: "...chociaż słucham zaledwie naście lat, to i tak świętuję co niedzielę od 22.00...". Ciekawe, komu Pan Przemek kibicuje? Piastowi czy Podbeskidziu? Wiesław: "...niech Pan gra w zdrowiu i szczęściu do końca Świata i jeden dzień dłużej...". Tomek z Berlina: "... pragnę dołączyć się do życzeń. Ćwierć wieku z Nawiedzonym to ogromne osiągnięcie. Kolejnych, co najmniej tylu lat, Panie Andrzeju. Czyli lekko do końca świata...". 
Sebastian Falkiewicz: "Gratulacje z okazji 25 - lecia Nawiedzonego Studia Panie Andrzeju. Dziś wieczór wpadł do mnie kumpel i z tej okazji wzniosłem z kolegą toast za kolejne 25 lat Pana audycji". Moja koleżanka z ławy szkolnej, Marysia Boniecka: "... tyle wiedzy, doświadczenia, tyle marzeń do spełnienia. Bądź wciąż sobą! i niezmiennie uśmiechaj się codziennie. Zdrówka i wytrwałości na kolejne 25 lat! Pzdr. serdecznie". Maciej Marianowski: "Więcej wiary w drugiego człowieka. Mimo wielu wad ludzie mają w sobie miłość i dobroć. Dzięki za muzykę, za okno na świat. Nie wiedziałem, że tyle jest do odkrycia muzyki na świecie. Dzięki za nieprzespane noce i trudne chwile w pracy po Nawiedzonym. W tak trudnych chwilach muzyka niech nas niesie, jednoczy. 25 lat, co to jest, przy 50-tce to dopiero będzie impreza. Zdrówka, pomyślności, daj Boże może godzinę dłużej dla tych, co wiedzą co w muzyce...". Paweł (z uwagi na treść zatuszuję nazwisko, bo nie wiem, czy wypadałoby je ujawnić): "Panie Andrzeju, ja trochę inaczej - życzę kolejnych lat takiego pięknego dzieła jakie Pan stworzył, ponieważ ta audycja będzie wyznacznikiem mojej przyszłej żony. Słucham od 7 lat (trochę kandydatek już się przewinęło, każdej! polecałem, żeby włączyła w niedzielę o 22 radio Afera, tak jak ja to robię (to nawet romantyczne słuchać w innych miejscach tego samego)), dzisiaj poleciłem włączenie audycji pewnej osobie, może tym razem się uda! Pozdrawiam i życzę długich lat ze słuchaczami i ukochaną Pepsi". 
Barbara Uniszewska: "... nie pisałam kartki, bo potrzebowałby Pan osoby do odszyfrowania mojego pisma. Napisałam natomiast w postach do Radio Afera.". 
Bartek Kałużny: "... korzystając z okazji, pragnę również pogratulować tobie 25 lecia istnienia nawiedzonego. Świetnie, że jesteś, i że co niedzielę serwujesz nam słuchaczom moc pięknych, niezwykle magicznych dźwięków. Czas leci niesamowicie, szybko życzę tobie też udanej audycji. Pozdrowienia dla ciebie oraz realizującego Szymona!!!, a ja przechodzę na odbiór.".
Tomasz Misiewicz: "Dziękuję za 25 lat audycji. Ja aktywnie mniej więcej 10 lat. Życzę kolejnych ..... lat. Sporo ze NS wyniosłem, sporo się nauczyłem i kupiłem trochę świetnych płyt. Wszystkiego najlepszego.". Jarek Kamiński: "Panie Andrzeju! Powiem krótko: graj Pan dalej następne 25 lat! Pzdr. Jarek K. (Od 2003 nawiedzony).". 
Dość, bo nie skończymy nigdy. Za te, jak i za wszystkie nieprzepisane na potrzeby tego tekstu życzenia bardzo, ale to bardzo dziękuję. 
Na koniec pozwolę sobie zacytować Jana Kaczmarka:
"Warto było czekać na te piękne czasy,
I na własne oczy cuda te zobaczyć.
Aż z uciechy westchnął osłupiały świat,
warto było czekać, klepiąc biedę tyle lat"


Do usłyszenia....






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 26 sierpnia 2019

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25- na 26 sierpnia 2019 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli 25- na poniedziałek 26 sierpnia 2019 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Szymon Dopierała
prowadzenie: Andrzej Masłowski







KING KOBRA - "Thrill Of A Lifetime" - (1986) - sięgnięcie po fragment z II LP King Kobry było usłaniem gruntu pod zaprezentowanych w dalszej części programu najnowszych Unruly Child. Super przebojowy amerykański hard rock, ze świetnym głosem Marka Free, a przecież na bębnach też zasuwał nie byle kto, bo Carmine Appice - tak tak, ten od Vanilla Fudge i Cactus.
- Second Time Around
- Dream On

IRON MAIDEN - "Live After Death" - (1985) - dopiero co ostatnio przypomniałem "2 Minutes To Midnight", a teraz za sprawą nowego albumu Unruly Child wytworzyła się okazja do przypomnienia słynnej przemowy Winstona Churchilla, w której pada sławetne: "we shall never surrender!" - nigdy się nie poddamy!
- Intro: Churchill's Speech
- Aces High

HAMMERFALL - "Dominion" - (2019) - najnowsi HammerFall wydają się całkiem w porządku, choć wiadomo, nie ma mowy o olśnieniu, jak za czasów "Glory To The Brave". Podoba mi się wysunięte na pierwszego singla "(We Make) Sweden Rock" - hołd dla szwedzkiego rock/metalu, pomimo iż w tekście wmieszali się również Judas Priest. Balladka "Second To One" wydaje się z tej samej gliny, co "I Believe" czy "Remember Yesterday", a tyciu mniej niż fenomenalna "Glory To The Brave". Mają Szwedzi dar do przytulasów, choć w tej materii Scorpionsi ciągle niezagrożeni.
- (We Make) Sweden Rock
- Second To One
- Scars Of A Generation

UNRULY CHILD - "Big Blue World" - (2019) - jakże dobra płyta. Ufff, odetchnąłem. Poprzednia podobała mi się na naciąganą tróję. I nie, żeby muzycy nie dawali rady, czy coś, tam po prostu kulały same kompozycje. Tym razem wszystko gra, a nawet jakże fajnie w chórku do "Breaking The Chains" zawodzi ekipa Marcie Free pod LedZeppelin'owskie "Stairway To Heaven". Sprawdźcie, jeśli wczoraj nie posłuchaliście. Zaś w "The Harder They Will Fall", na wstępie oryginalny Churchill: "... pójdziemy do końca. Będziemy walczyć we Francji, będziemy się bić na morzach i oceanach, z rosnącą siłą w powietrzu, będziemy bronić naszej Wyspy..." - i w tym momencie przemowa się urywa, inicjuje się piosenka, nie dochodziwszy do: "we shall never surrender".
- Dirty Little Girl
- Breaking The Chains
- The Harder They Will Fall

SIGNAL - "Loud & Clear" - (1989) - ciąg dalszy śpiewania Marka Free. Jedyny, a jednocześnie przecudowny longplay Amerykanów. Co za melodie, a jakie ballady! Ekspresja, wykonanie, produkcja... W Polsce nigdy taka płyta nie powstała. Dlaczego? Chyba mamy zbyt mało słońca. U nas wiosna i lato to tylko kilka krótkich miesięcy, reszta niech będzie milczeniem.
- Could This Be Love
- You Won't See Me Cry

CYNDI LAUPER - "She's So Unusual" - (1983) - świetny debiut skrzeczącej Cyndi. Lubię babę od zawsze, choć nie uważam jej wokalistyki za wzorcową. Nie śledzę też jej obecnych poczynań, ale wówczas naprawdę kobietka miała coś w sobie. Pierwsze trzy płyty miodzio.
- Time After Time
- She Bop
- All Through The Night

HEATHER NOVA - "Pearl" - (2019) - piękna płyta, choć jak na swą wartość, w Nawiedzonym Studio pełni rolę milczka. Mea culpa, ale cóż, jakoś nadrobimy. Tym bardziej, że za kilka tygodni pojedziemy z Tomkiem Ziółkowskim na jej koncert do Berlina. To prezent od Ziółka na 25-lecie Nawiedzonego Studia. Będzie sporo okazji na Heather Novą.
- Rewild Me

BETTE MIDLER - "Bette Of Roses" - (1995) - pop/soft-rockowa płyta Amerykanki, brzmiąca pod schyłek dekady 80's. Mamy tu też kilka wytwornych ballad, a najokazalszą posłałem wczoraj w eter. I o ile Chris Botti to nudziarz tej miary, co we frywolnym jazziku Acker Bilk, a jednak jego trąbka czystą ozdobą "To Comfort You". Dodam, że na perkusji uznany, choć nie gwiazdorski Mike Baird. Pan, którego przed tygodniem gościliśmy na płycie "Suspicious Heart", Vana Stephensona.
- To Comfort You

LLOYD COLE - "Guesswork" - (2019) - dużo elektroniki na nowym Lloydzie Cole'u, ale proszę tę informacją potraktować jako atut. Niebawem osobny tekst w tym temacie.
- Violins
- Moments And Whatnot
- When I Came Down From The Mountain

OST - "Pavarotti" - (2019) - świetny dokument, a muzyka i głos mistrza wysokiego "C" jeszcze lepsze. Nie zanotowałem ani jednego sprzeciwu, tym samym uznaję, że lubicie Drodzy Państwo Luciano Pavarottiego. Koniecznie zatem odwiedźcie kino, o ile filmu jeszcze nie zdjęto.
LUCIANO PAVAROTTI / JOSE CARRERAS / PLACIDO DOMINGO (THE THREE TENORS) - O Sole Mio
LUCIANO PAVAROTTI with THE PASSENGERS - Miss Sarajevo
LUCIANO PAVAROTTI - Nessun Dorma
LUCIANO PAVAROTTI - Voce'e Notte

ROBBIE ROBERTSON - "How To Become Clairvoyant" - (2011) - najlepszy numer na jak dotąd wciąż ostatnim Robertsonie. Najnowsze "Sinematic" niebawem, i oby zaprezentowało ex-muzyka The Band w ciut lepszej formie. Najlepiej rodem z genialnego debiutu, wydanego w 1987 r. Choć wiadomo, takie cuda zdarzają się tylko raz.
- How To Become Clairvoyant

THE DIVINE COMEDY - "Office Politics" - (2019) - odjechany Neil Hannon znowu balansuje pomiędzy popem, rockiem, musicalem, teatrem, a nawet wodewilem. Temat płyty bliski niejednemu z nas. O tym, jak żyjemy i pracujemy w dobie współczesnych technologii i jaki niesie to wpływ na społeczeństwo. Niestety coraz częściej korporacyjne, czyli wyzbyte indywidualności.
- Queuejumper
- Office Politics
- Norman And Norma

THE BEAUTIFUL SOUTH - "Blue Is The Colour" - (1996) - ostatnio powróciłem do tej przemiłej grupy, która utworzyła się niegdyś na gruzach The Housemartins (tych od bombowo scoverowanego "Caravan Of Love"). Poniższą piosenkę kilka razy wyemitowałem jeszcze w winogradzkim Radio Fan, o którym niestety nie pamiętają już nawet smakosze Carmenów, Extra Mocnych i najniższych gatunkowo Sportów. Mój Tata palił Płaskie, ale to już naprawdę prehistoria. Ja zaś pociągałem Marlboro i z doskoku Camele, ale bywając pod kreską nie pogardziłem Wiarusami, Giewontami, Klubowymi czy nawet śmierdziuchami Popularnymi. Te ostatnie były następcami Sportów, na których walory załapałem się na samiuśkim końcu ich żywota. A propos fajek, Kochani, w lipcu stuknęło mi dziesięć lat wolności. Bez gum, plastrów czy innych terapii - po prostu silna wola. Też dacie radę.
- Blackbird On The Wire"

THE BEAUTIFUL SOUTH - "Carry On Up The Charts - The Best Of The Beautiful South" - (1994) - kompilacja. Piosenki śliczne i chyba wszystkim dobrze znane, ale okładka już niekoniecznie. A to przecież git praca niejakiego Matthew Radforda - Brytyjczyka, malującego tempo życia w każdej możliwej formie. Zarówno żywotnej jak i ponurej. Najpierw mistrzunio kształtuje sylwetki, po czym palcem zaciera im twarze, włosy oraz ubiory. Tworzy anonimowe postaci, więc o RODO może być spokojny. Jego prace to jak ruchome piaski, które wytwarzają czystą abstrakcję. Klasa!
- Song For Whoever - {oryginalnie na LP "Welcome To The Beautiful South", 1989}
- You Keep It All In - {oryginalnie na LP "Welcome To The Beautiful South", 1989}

THE CALL - "Reconciled" - (1986) - niedawno zaserwowałem z winylu ich super longa "Let The Day Begin", jednocześnie nieco zarysowując miejsce grupy na światowej mapie, jak też krótki żywot wokalisty Michaela Beena. Wczoraj poszło z kompaktu ich najbardziej komercyjne dzieło "Reconciled", w które zamieszani byli nawet Robbie Robertson, Peter Gabriel czy Jim Kerr.
- Even Now
- Everywhere I Go
- I Still Believe (Great Design)
- Blood Red (America)

SIMPLE MINDS - "Big Music" - (2014) - wydawało mi się, że przed pięcioma laty wyciągnąłem każdy kamyczek z tego albumu, a jednak po konfrontacji z blogiem zmroziło mnie, gdy wyszukiwarka nie potwierdziła emisji scoverowanych The Call. Dobrze, że niektóre błędy da się naprawić. 
- Let The Day Begin - {The Call cover}

NEW ORDER - "∑(No,12k,Lg,17Mif) New Order + Liam Gillick: So It Goes.." - (2019) - na "dobranoc" koncertowi New Order, w kawałku z czasów albumu "Technique". Zdecydowanie wolę studyjny pierwowzór, no ale skoro nowością Manchesterowców stoi całkiem świeża koncertówka, to... Do usłyszenia...
- Vanishing Point






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



niedziela, 25 sierpnia 2019

NEW ORDER - "∑(No,12k,Lg,17Mif) New Order + Liam Gillick: So It Goes.." - (2019) -








NEW ORDER 
"∑(No,12k,Lg,17Mif) New Order + Liam Gillick: So It Goes.."
(MUTE)

***




Pod pozornie skomplikowanym tytułem "∑(No,12k,Lg,17Mif) New Order + Liam Gillick: So It Goes.." kryje się podwójne CD New Order z zapisem występu podczas Manchester International Festival, z 13 lipca 2017 r., plus trzy nagrania z innych, choć osadzonych w podobnym okresie koncertów. No dobrze, pełna zgoda, brak Petera Hooka jest aż nadto odczuwalny, jednak z powodu jego świadomej absencji trudno by pozostali ochotnicy tej zacnej grupy mieli pogrzebać dalsze sny o potędze. Z racji braku w swych szeregach najbardziej rozpoznawalnej postaci, muzycy zaproponowali już tylko mezalians ciekawego wizualnie show, opatrzonego konceptualną wizją uznanego artysty Liama Gillicka, pod którego zamysł dzielnie wbiła się również 12-osobowa orkiestra muzyków obsługujących syntezatory - a
wszystko pod dyrekcją Joe'ego Duddella. Za całą resztę stanowi już tylko muzyka New Order. Choć ku zaskoczeniu, wyzbyta wielu pierwszego garnituru przebojów. Nie ostrzmy więc sobie zębów na "Blue Monday", "True Faith", "The Perfect Kiss" czy "Touched By The Hand Of God". Nie ma i nie będzie - aż ciśnie się na usta stadionowym skandem. Jest za to mnóstwo materiału mniej oczywistego, i w tym tkwi siła całego wydarzenia. Okazało się, że wbicie w ciekawą oprawą nawet mniej przebojowego repertuaru, nie czyni z New Order zespołu uboższego, a wręcz przeciwnie. Grupa jakby zmusiła swych sympatyków do szerszej oceny dorobku, niwelując łatwiznę w podawaniu w nieskończoność niewiele różniących się od siebie setlist. Okazuje się, że kilka wciągniętych na ruszt przebojów ("Bizzare Love Triangle", "Sub-Culture" - z niepotrzebnymi żeńskimi wokalizami, czy "Your Silent Face") dzielnie podąża z nowymi twarzami coverów Joy Division ("Decades", "Heart And Soul" i "Disorder") czy mniej oczekiwanymi smaczkami, jak "In A Lonely Place" - str. B singla "Ceremony", Behind Closed Doors" - str. B singla Crystal", czy genialną instrumentalną "Elegią" - w moim przekonaniu rodzynkiem z absolutnie najlepszego ich albumu "Low-Life".
New Order w Manchesterze nie dali koncertu marzeń, bo i też trudno, by spod dopieszczonej w każdym szczególe tresury, można wyzwolić choćby szczyptę spontaniczności. Poza tym, Bernard Sumner nie zaśpiewał olśniewająco, ani też jego zespołowi kamraci nie wzbili się ponad powierzone im obowiązki, a i orkiestra syntezatorowców także zabrzmiała niczym jeden wspomagający instrument.
Za NewOrder'owy wzór koncertowy podsunę GENIALNE show z Finsbury Park, z 9 czerwca 2002 r., które jeszcze w tym samym roku utrwalono na DVD. Służyło tam wszystko; pochmurne niebo, błoto, fani nurkujący w kałużach, doskonała forma wszystkich "njuorderowców", zmysłowo dobrany repertuar, atmosfera zgromadzonych wielu tysięcy uczestników, słowem: wszystko! Nigdy wcześniej, ni później, nie spotkałem się z ich lepszym występem. Dlatego najnowsza propozycja musiała przepaść już w samych przedbiegach, pomimo całej staranności, jaką wokół niej wytworzono.



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






sobota, 24 sierpnia 2019

Na bank się uda

Z nutką sympatii obejrzałem troszkę komedię, troszkę kryminał, a przede wszystkim plejadę lubianych staruszków w "Na bank się uda". I choć na bank żadna z tego superprodukcja, ani tym bardziej przełom w rodzimej kinematografii, kilka niezłych gagów na szczęście wyprowadziło całość z objęć grożącej obrazowi mdłości. Bo niestety film odczuwalnie cierpi na brak wartkości. Fabuła nieco zakręcona, a na domiar wszystkiego zostaje pootwieranych nazbyt dużo wątków. Niby do wszystkiego w końcu widz dochodzi, a jednak mam wrażenie, że wiele uchylonych okien nie zostało domkniętych.
Maciej Stuhr jak zawsze bardzo dobry. Obronną ręką wychodzi z powierzonej mu roli prokuratora krajowego. Hakujący policjant, w obsadzie Józefa Pawłowskiego także, jednak najwięcej sympatii zionie gangsterska trójca, którą na blat filmu wykładają Adam Ferency, Marian Dziędziel oraz najzabawniejsza w moim odczuciu postać, Lech Dyblik.
Przyznam, że starsi panowie przeprowadzili niecodzienny, zawoalowany napad na bank, w zasadzie niewykonalny w pozafilmowych warunkach, ale na tym właśnie to polega.
Jest tu zatem mafijny obłok, a i świat brudnego biznesu, także nieco polityki, ale też przesmyk prozaicznego życia.
Jako, że polskie kino wychowało mnie na sztosowych komediach, nie bardzo mam sumienie nowiutkie "Na bank się uda" pod ich wielkość podpiąć. No, ale jest XXI wiek, wiele się pozmieniało, dzisiaj jest inny widz i inne zapotrzebowanie na tego typu rozrywkę, a może przede wszystkim brak utalentowanych jej twórców? Jedno pewne, nie jest to film, który z rodzinną euforią zechcemy obejrzeć przy wspólnym świątecznym stole. Najgorsze, że nawet cudotwórczy niegdyś Jan Machulski też już kompletnie stracił impet, więc i na niego nie mamy co liczyć. Ostatnia dobra komedia mistrza, to "Ile waży koń trojański". Ale nawet ona nie skrywa już potęgi dawnych możliwości twórcy "Vabanku", "Seksmisji" czy obu "Kilerów".
Wczorajsze, kolejne już oglądanie filmu z moją Mundi oraz Ziółkami, niestety było ostatnim przed dłuższą przerwą. Dobrze dobrze, czas brać się za muzykę, bo najwyraźniej ją zaniedbałem. 



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




piątek, 23 sierpnia 2019

Gdzie jesteś, Bernadette?

Muzyka w "Gdzie jesteś, Bernadette?" nie odgrywa nadrzędnej roli, a jednak zapamiętamy scenę w samochodzie z udziałem Bernadette i jej córki Bee, kiedy obie zapodają wniebogłosy wydobywający się z radia hit "Time After Time", Cyndi Lauper. Piosenka powraca jeszcze podczas listy płac, tak więc staje się w zasadzie przewodnim muzycznym motywem filmu. Dawno nie słuchałem skrzeczącej Cyndi, pora więc za sprawą przypomnianej "Time After Time", powrócić do zakurzonych "All Through The Night", "I Drove All Night", "True Colours" czy szczególnie fajnej "She Bop".
Obiecywałem sobie skomplikowaną historię, pełną niejasności i większego ze strony widza zaangażowania, tymczasem stanęło na zaledwie pokręconym żywocie tytułowej Bernadette, jak też jej silnych relacjach (podczas kilku życiowych zakrętów) z córką oraz mężem. Szczególną rolę w życiu Bernadette odgrywa córka (i vice versa), dla której niedoskonałość matki bywa nawet sporym atutem. Córka w wieku szkolnym, ojciec spełnia się na znaczącym stanowisku w Microsofcie, zaś Bernadette należy do asów współczesnej architektury, choć sama mieszka w zdezelowanym domu, z którego powodu nawet wchodzi w konflikt z sąsiadującą nauczycielką swojej Bee.
W zasadzie film do odpuszczenia, choćby, a może przede wszystkim, z uwagi na typowe amerykańskie zakończenie. Zbyt wiele w nim idealnie pasujących do siebie puzzli i splotów okoliczności. Na szczęście wszystkie podane przez twórców tego happy-endowego filmu bzdurki, rekompensują dobre zdjęcia (szczególnie Antarktydy), polotne dialogi - niekiedy też ze szczyptą ciętego humoru, co lubię najbardziej.
Jak zawsze wspaniała Cate Blanchett - tutaj obsadzona w głównej roli. Ta wciąż pełna uroku 50-letnia dziewczyna wszystko trzyma w garści, a kamera nie spuszcza z niej oczu.
Szkoda, że Amerykanie zawsze muszą schrzanić każdy, nawet najlepiej rozwijający się temat. Te figlarne i beztroskie zakończenia wzbudzają już we mnie odruchy wykrztuśne. Za przykład podam film "Plan lotu" - z zawsze kapitalną Jodie Foster. Jakaż niesamowita atmosfera panowała na pokładzie tamtejszego, bodaj dwupokładowego Boeninga, kiedy Jodie poszukiwała na jego terytorium zaginionej w tajemniczych okolicznościach córki. Dziewczynki, której zaskakująco żaden z pasażerów jakoś nie zapamiętał. Dreszczowiec jak talala, a przecież jaka fatalna końcówka. Ale tak to bywa, jeśli do dwóch/trzecich niezłego scenariusza dopadnie twórców wizja finału w trybie science fiction. Tam także z wielkiego boom boom bang, wyszło patataj i patataj...
Tym razem w Cinema City zagościliśmy w dawno nieutkanym komplecie, czyli wszystkie Ziółki, plus my z Mundasem.















Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





środa, 21 sierpnia 2019

DON FELDER - "American Rock'n'Roll" - (2019) -







DON FELDER
"American Rock'n'Roll"
(BMG)

***1/2





Tytuł i okładka, niczym manifest. I choć, nie ma tu Springsteen'owskiego buntu rodem z "Born In The USA", obie obwoluty dają się ze sobą samoistnie zestawić.
Ex-Eagles'owiec Felder nagrywa z rzadkością wulkanicznych erupcji, co zapewne wynika z dużo mniejszego zapotrzebowania na jego muzykę, niż o wiele bardziej utalentowanych zespołowych kolegów, w osobach Dona Henleya czy niestety nieżyjącego już Glenna Freya. Tak się złożyło, iż natura obdarzyła Feldera ciekawym głosem oraz profesjonalnym władaniem gitary, jednak poskąpiła talentu kompozytorskiego, pomimo iż jakimś cudem sprzyjała mu aura 1976 roku, skoro bez zacinki, wraz z Freyem i Henleyem, cała trójka machnęła wiekopomnego killera "Hotel California".
"Niestrudzony" Felder do tej pory zgromadził na swym koncie aż !!! dwa solowe albumy. O pierwszym "Airborne" (1983) nie pamiętają już nawet najstarsi Indianie, zaś wydany przed siedmioma laty "Road To Forever" dość szybko przepadł, a przesz zaoferował kilka niezłych kawałków, no i pokaźną liczbę gości. Podobnie, co zresztą opublikowane niedawno "American Rock'n'Roll". 
Wyniesiony z domu Donald William, dostrzegając właśnie pewien artystyczny marazm swych byłych "orlich" kolegów, postanowił zaatakować. Brawurową płytą i ponownie naszpikowaną obfitym doborem gości - o równie elektryzujących nazwiskach. Poza tym, Felder niedawno dzielił koncertowe deski ze Styx i REO Speedwagon, poczuł więc ich tętent, tym samym również splótł pod koncertową wrzawę odpowiedni repertuar. I tylko czas pokaże, jak przyjmie się ta muzyka, bo przecież wątpliwe, by maestro pozyskał na ewentualne występy Alexa Lifesona, Sammy'ego Hagara, Petera Framptona, Slasha, Joe Satrianiego, muzyków z Toto: Steve'a Porcaro i Davida Paicha, czy tandem Orianthi z Richie'im Samborą - a przecież ich wszystkich zgarnął ostatnio pod sesyjną strzechę.
Co my tu mamy? Pełen werwy i dobrej melodii tytułowy otwieracz "American Rock'n'Roll" - ze Slashem na gitarze oraz z dwoma, z jakże różnych muzycznych światów bębniarzami: Mickiem Fleetwoodem oraz Chadem Smithem, a także, gdzie pierwsza linijka tekstu powiewa słowami: "Oh Mr. Hendrix how high he could fly...". Więcej tu czuć wpływów Johna Mellencampa czy Bryana Adamsa, niż Eagles, jednak żaden z tego zarzut. W dalszym toku pojawia się także melodyjny, choć niekiedy lekko pokręcony funkujący rock. Nazywa się "Charmed", uwidacznia chwilami fascynacje Hendrixem, choć gitarowe solo łoży tutaj Alex Lifeson z Rush. Szkoda, że w tak mało dla siebie rozpoznawalnym stylu. Można zaliczyć na plus występ tego ostatnio uskarżającego się na zdrowie muzyka, lecz wobec przyjemności słuchania jego talentu wybiorę jednak jakieś klasyczne płyty Kanadyjczyków.
Całkiem całkiem prezentuje swe wdzięki podszyta komputerowym automatem prosta gitarowa melodia w "Hearts On Fire". Wyskandowany tu refren aż prosi się o stadionową wrzawę. I chyba podobną misję poczuło w sobie niejakie "Rock You". Dla lepszej oprawy, tego kolejnego w zestawie hardrockera, do gitary dopadł jak zawsze niewyżyty Joe Satriani, plus wokalnie asystujący Felderowi ex-Van Halen'owiec Sammy Hagar oraz Bob Weir z Grateful Dead. Cóż, chyba jest równie złowieszczo, jak w połowie lat siedemdziesiątych w wojskowym kinie Pancerniak, podczas seansu "Terror Mechagodzilli". Trzeba przyznać, że Japońce potrafili na niejednym ówczesnym dziesięciolatku wywołać gęsią skórkę. Tak więc, to dokładnie ten sam rodzaj emocji.
Jest też taki sobie, a oparty na bluesie hard roczek "Limelight", w którym sprawnie urzęduje mająca się ku sobie pareczka Orianthi + Richie Sambora, ale i również rozleniwiony, przy czym zdecydowanie kanikułowo niosący się rock latynos "Little Latin Lover", którego na biesiadnie i pod paryski szyk ubarwia akordeonem niejaki Christophe Lampidecchia. Rzecz mogąca konkurować nawet z Enrique Iglesiasem - prawdziwym mocarzem gatunku.
Sympatycy balladowego lica Eagles zapewne bez namysłu przygarną odpowiednie "Falling In Love" - najładniejszą z czterech dostępnych tu przytulańców, bowiem w ukręconej z gitarowo-wokalną pomocą Petera Framptona "The Way Things Have To Be" nieco brakuje życia, zaś w znacznym stopniu akustycznej "You're My World" rzewnie powiewa nuta festiwalowej piosenki estradowej. Na tym polu obroni się za to country'ująco-, jakby wbita pod ramy Eagles pieśń "Sun". Piosenka jakże trafnie nawiązująca do okresu płyt "On The Border" czy "One Of These Nights". I tylko szkoda, że nie spotkamy na "American Rock'n'Roll" więcej takich nut.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






wtorek, 20 sierpnia 2019

Pavarotti

Nieźle się latem asymiluję z kinem, a już na pewno Tomek Ziółkowski trafnie mi w tym dopomaga. Co tym razem? Ano, biograficzny dokument o Luciano Pavarottim. Zbita z niezliczonych trocin opowieść o wspaniałym i dobrodusznym człowieku, jak i rzecz o wybitnym artyście-tenorze, mistrzem wysokiego "C".
Ciekawe biografie są mi szczególnie bliskie, choć w zasadzie nigdy do tej pory na ten rodzaj sztuki nie docierałem do kina. Zawsze myślałem, iż tę misję doskonale wypełniają telewizyjne Canal+, Planete+, stacje Discovery czy National Geographic, jednak w ostatnim czasie coraz więcej tego typu propozycji w kinowej ofercie. A więc w miejscach, w których oprócz filmów fabularnych, coraz częściej oglądamy koncerty, mecze na żywo lub nawet niekiedy wykorzystujemy ich terytorium do przeróżnych konferencji.
Najpierw na "Pavarotti"-im była moja Mundi, która z Ziółkami zabawiła w Cinema City w dniu, w którym nie czułem się najlepiej. Tomek widząc me rozczarowanie, po raz kolejny zaaplikował sobie dodatkowy seans względem Masłowskiego. I wielkie Ci Tomek za pośredniakiem tego bloga składam dzięki! Za pół roku w podręcznym tv już bym na ten film nie trafił, a jeśli już, to jedynie jakimś przypadkiem i zapewne gdzieś w połowie taśmy, a jednak co kino, to kino. Zresztą, od zawsze sprzyjam socjalistycznemu jeszcze sloganowi: jak film, to tylko w kinie.
Byłem wzruszony podczas wczorajszego seansu w Cinema City, w mniejszej salce, gdzie projekcję reklam rozpoczęto o 15.10, a tuż po nich wszystko zmieniło się z HD na jakość zafusowaną mniejszą lub większą ilością paprochów, jak też niekiedy przemiennych kolorów pełnych z czarno/białymi. Gdzie filmowe wycinki mieszały się z niezliczonymi fotkami oraz współcześnie wklejonymi wspominkami bliskich osób Pavarottiemu. Od córek, żon, aż po menedżerów, promotorów, jak też artystów, w osobach Jose Carrerasa, Placido Domingo czy Bono.
W filmie jest wszystko; dzieciństwo, młodość, początki śpiewania, zalążki poważnej kariery, czego konsekwencją pasma sukcesów - zarówno wczesne jak i te z czasów, gdy Pavarotti stał się już niemal rockową gwiazdą opery. Dowiadujemy się o jego działalności charytatywnej, o przyjaźni z Bono, o relacjach z żonami, córkami, ze współpracownikami, jak też ze zwykłymi ludźmi. Ale możemy także zarzucić okiem na jego przepełnione serdecznością związki z Lady Dianą - bo tylko ona podczas jego koncertu w strugach deszczu mogła spontanicznie zwinąć parasol, a później dać się namówić na raut.
Dowiecie się tak wielu kwestii, że nie sposób ich w tym skromnym tekście przytoczyć. Ale przede wszystkim ujrzycie portret cudownego, jakże empatycznego człowieka, który wierzył w to, co robił. Człowieka kochającego muzykę, ludzi, życie. Kogoś, kto potrafił kochać, kto był kochanym, jednocześnie kochać pragnął, oczekując i tego dla siebie.
Czy dokument może niekiedy wycisnąć łzy? Przekonajcie się, "Pavarotti" jest ku temu odpowiednią okazją.

do samego końca



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





już wkrótce...




IAN GILLAN with DON AIREY BAND and ORCHESTRA - "Contractual Obligation #2 - Live in in Warsaw" - (2019) -









IAN GILLAN with DON AIREY BAND and ORCHESTRA
"Contractual Obligation #2 - Live in in Warsaw"
(EDEL)

***1/2






Ilość koncertowych wydawnictw Deep Purple, bądź wszelakich projektów zbitych z muzyków związanych z tą grupą, może przyprawiać o zawrót głowy. Gdyby więc każdy wielbiciel tej zacnej grupy zadeklarował nabywanie kompletu sukcesywnie pojawiających się nowinek oraz w sukurs im dobijających historycznych wykopalisk, musiałby na ich rzecz zrezygnować ze słuchania czegokolwiek innego. I zapewne "Contractual ...", z powyższego powodu byłby kolejnym w mym żywocie albumem "purple-live" do odpuszczenia, gdyby nie drzemiąca z tyłu głowy chęć zarzucenia uchem na całkiem nieodległy występ mistrzunia Gillana w naszej Stolicy. Tym bardziej, że do jego wciąż dobrego głosu, wówczas dobiła jeszcze Orkiestra Akademii Beethoven'owskiej - pod batutą Stephena Bentleya-Kleina, a i Hammondowy wirtuoz, a jednocześnie "purpurowa" brać, w osobie Dona Aireya.
Opublikowany właśnie 2-płytowy album stanowi za rejestrację występu Gillana w warszawskiej Progresji, co miało miejsce w dniu 19 listopada 2016 roku.
Sporo tu przewidywalnego repertuaru, w którego ramy wbite nieśmiertelne "Demon's Eye", cover Joe Southa "Hush", "Perfect Strangers", "Lazy" - z m.in. wplecionym Mazurkiem Dąbrowskiego, "Strange Kind Of Woman", "Pictures Of Home", "When A Blind Man Cries", nieco nowsza "Anya" i orientalizujące "Rapture Of The Deep", plus jeszcze młodsze "Hell To Pay" czy jakże pasujące pod akademię zaproszonej tu orkiestry, oparte na IX Symfonii Beethovena, a wyjęte z dorobku Rainbow, "Difficult To Cure". Pomiędzy nimi buszują rzeczy mniej oczywiste, jak odmłodzony, choć świetny solowy kawałek grupy Gillan "No More Cane On The Brazos" jak też wskrzeszonych Ian Gillan And The Javelins, króciutki "You're Gonna Ruin Me Baby" - z gościnnym wokalnym wtrętem córki Iana, Grace Gillan.
Opinię podziwu wyrażam na podstawie świadomie zakupionego tylko materiału fonicznego, którym jestem przyjemnie zaskoczony. Jeśli zatem faktycznie żaden magik niczego w studio nie dokomponował, nie wkleił, nie przyciął i nie dośpiewał, to Gillan tamtego wieczoru autentico tkwił w absolutnie rześkiej kondycji. W ostatnich latach różnie bywało z jego dyspozycją, dlatego tym bardziej zapewniam, iż w owej zatroskanej kwestii tym razem w głosie Gillana rozciągały się niemal Pola Elizejskie. Podobnie nieźle szusował Don Airey, tradycyjnie tnąc wióry spod Hammond-klawiatury, zaś mająca nad wszystkim kontrolę orkiestra była tylko o błysk szprychy w cieniu nazwisk dwojga tu dowodzących. I choć nie trawię żadnych, zazwyczaj drętwych unplugged'tów, jak też miksowania rocka z nadętą atmosferą filharmonii, tak też wobec tej drugiej przypadłości, na szczęście dobrze wyważono tu menisk. Zarówno orkiestra, jak też okazjonalne żeńskie wokalizy, nie wznoszą się ponad przypisaną im asystencję. Jest dobra komunikacja, zaś Ian Gillan, który nawet jeśli nie jest już profesorem śpiewu, jak w czasach "Made In Japan", to przynajmniej aktualnego doktorstwa wciąż nikt mu nie odbierze.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"