sobota, 29 października 2022

wyprzedaże garażowe

Jakoś niedawno, ze trzy/cztery tygodnie temu, zadzwoniła moja z krwi i kości, acz od 1988 roku jednak już 'amerykańska' Siostrzyczka. -- "Brachol, słuchaj, przełączmy się teraz na wideo telefon. Właśnie jestem na wyprzedażach garażowych i są płyty" - tak mniej więcej rozpoczęliśmy wspólne, krótkie popołudnie. Ela pochłonięta kupowaniem babskich hocków-klocków, wiecie, wazoniki, szmatki, itp... Ogólne szkoda forsy, ale dziewczyny już tak mają, że widzą cały świat w przedmiotowych duperelach. Ale pomyślała i o mnie, tak też w odpowiednim miejscu przystanęła, gdy przed jedną z posesji ktoś wystawił (co się wkrótce okazało) bezczelnie tanie winyle plus nieco kompaktów. No więc, przez kamerkę przeryłem oba na podorędziu kartony z longami, choć w nich raczej grzeczne nastroje, takie mood lub music for pleasure, zaś wszystkie wyłapane mym łapczywym wzrokiem winyle Barry'ego Manilowa akurat posiadam. Szybka więc przerzutka do kompaktów. Tam też z początku tak sobie, choć cena za egzemplarz zachęcająca, tak też pomyślałem, może wyłowię ze dwa/trzy dla siebie, a resztę się spienięży. Wszak tłoczenia amerykańskie windują wartość muzyki nawet tej, która na pierwszy rzut ucha wydaje się mniej atrakcyjna.

No to jedziemy. Z początku ecie pecie, po zakończeniu owego początku i wejścia już w fazę środkową, nadal tylko niegroźne lajciki, typu Kenny G. albo sielankowe, czytaj: mniej podrasowane rockiem country, więc w pewnej chwili pomyślałem, że może na tym zabawę zakończymy, aż tu znienacka wyłania się Sierżant Pieprz Beatlesów, a kadr za nim "Magical Mystery Tour". Myślę, i co z tego, że mam, przecież to stare amerykańce, wyglądające na pierwsze tłoczenia, bierz bracie, nie zwlekaj myślami, bo ci zaraz przed nos właduje się jakaś włochata amerykańska łapa i nie zaśniesz. I w tym momencie Ela dopytuje sprzedającą o cenę tych kompaktów. Wyrok: 50 centów za sztukę. O ja pierniczę. Pół dolca, toż to dyskredytacja wobec zapisanej na nich sztuki. Biorę tych Bitlaji nawet, gdyby byli podniszczeni i nadawali się już tylko pod tackę do kawy. I kiedy po dalszym diggin' naszło mnie, iż oba te Beatles'owskie strzały to jednak odosobnione przypadki, będące chlubą w tym jednak ckliwym zbiorze, coś raptem ruszyło. I to z kopyta. Bo oto proszę, za chwilę Judas Priest "Painkiller", a do tego kapitalna kompilacja J.J. Cale'a "The Very Best Of". Okay, też już mam, ale to jest jednak Ameryka panie. Po chwili zaskoczenie, Ela wyciąga z kartonu i przykłada do kamery "Very Best Of" Dave'a Masona. Wow! Nie miałem. Chcę! Posiadam na półce parę jego rzeczy na winylach, ale na CD dotąd nic. Ale radocha. Podobnie, jak z wyłowionego chwilę później amerykańskiego bicia przefajnej filmowej kompilacji Yanniego. Też na półce nie miałem. No to już mam. Ale popatrzcie, co jeszcze: składak Booker T. & The MG's, a nawet Fight Roba Halforda. Co prawda, tych Fight nigdy nie lubiłem, więc może sprzedam i w to miejsce kupię coś z półki moich fascynacji, podobnie jak upłynnię Lenny'ego Kravitza, którego również nigdy nie potrafiłem ugryźć z żadnej ze stron. Ach, zapomniałbym, a to takie fajne coś, i właśnie przesłuchuję: ścieżka do filmu "The Mirror Has Two Faces", ze słodką, na pół baśniową muzyką Marvina Hamlischa oraz piosenkami Barbry Streisand, Bryana Adamsa i Richarda Marxa, saksofonem Davida Sanborna, co nawet potężnym "Nessun Dorma" w przecudownym 'wydzierunku' Luciano Pavarottiego.
Ależ miłe wertowanie. Nawet wirtualnie przez telefon, ale jednak to wciąż baraszkowanie po prawdziwych nośnikach. I liczę jeszcze kiedyś na podobne harce, płytowe przytulanki z garażowych likwidacji, tym bardziej, że Sisterka targować też się potrafi, ostatecznie wszystkich dziesięć płyt kupując za cztery dolce! Czujecie? Czterdzieści centów za tytuł. I wczoraj właśnie wszystkie paką dojechały. Nie same oczywiście, albowiem głównym napędem przesyłki parę nowych ciuchów, a te płyty jedynie na doczepkę. Jednak wiecie, że ja przede wszystkim to właśnie na nie czekałem. I teraz uwaga, bo sam nie dałbym wiary, wszystkie w stanie idealnym! Albo więc niesłuchane, albo ktoś z pietyzmem, szacunkiem i wysoką kulturą. Płyty wyglądają kolekcjonersko. Ameryka panie, Ameryka.

a.m.


odszedł Jerry Lee Lewis

Odszedł piekielny talent szybkich rytmów, ale i mający przy tym inklinacje do skandali, pianista i wokalista Jerry Lee Lewis. Kontrowersyjny rock'n'roller, który po krótkim pod koniec lat 50-tych, za to burzliwym flircie z uprawianiem rock'n'rolla, w latach 60-tych przemianował upodobania na country pop. I nadal był szaleńczym showmanem, który za sprawą swego 'dzikiego' pianina zyskał przydomek "The Killer" (Zabójca). Przynajmniej wiemy, co oznacza owe określenie, gdy dopasowujemy je do szczególnie lubianych kawałków lub muzycznych wydarzeń.
Nazwisko Jerry'ego samoistnie dokleja się do innych potęg, typu Little Richarda, Billa Haleya, Carla Perkinsa czy Chucka Berry'ego. Jedna wielka rodzina niepowściągliwego temperamentu, jednocześnie muzycznego talentu oraz lekkiej, jak tańcząca ważka na wodzie, wirtuozerii. Bez tych mocarzy, stoję w przekonaniu, nie byłoby Eltona Johna, The Beatles, Keitha Emersona, a nawet Mötley Crüe. Tak tak, można się śmiać, ale pewna kolejność obowiązuje. Lampa naftowa, tranzystor, a dopiero potem penetracja kosmosu.
Jerry Lee Lewis zaczynał nagrywanie dla wytwórni Sun Records, a więc dla tej, dla której Elvis Presley. Z tym, że Elvis pierwszego singla ("That's All Right") nagrał już w 1954 roku, zaś Jerry Lee Lewis numer "Crazy Arms" dopiero w 1956. I ten pierwszy jeszcze bez sukcesu, jednak oczekiwane uznanie nadeszło szybko, bo już wraz z kolejnym, tym razem wystrzałowym numerem "Whole Lotta Shakin' Goin' On". Wydanie w Ameryce czerwiec 1956 - 3 miejsce w zestawieniu Billboardu, w Anglii na małej płycie miesiąc później - 8 miejsce sprzedaży. Od tego momentu już tylko dobre chwile. Niecałe pół roku później "Great Balls Of Fire" - 2 miejsce w Stanach, a dalej to już wiemy.
Na dzisiaj dwie w Polsce wydane kompilacje - Tonpressu i Pronitu. Niekiedy repertuarowo pokrewne, ale nie zawsze ze sobą zgodne, co obie czyni na swój sposób atrakcyjnymi. Szczególnie edycja Tonpressu, no bo jak to u nas, zawsze coś nie tak. Na stronie drugiej wydrukowano, że to niby pierwsza, i teraz się myli. Ale okay, niech na poczet ułaskawienia pójdzie fakt, że na zachodnim tłoczeniu Meat Loafa "Couldn't Have Said It Better", mam podobny jubel.
Niestety nie posiadam żadnego CD Jerry'ego. Tak jakoś wyszło. Nici więc z posłuchania jutro w Nawiedzonym. W rekompensacie wykładam się poniżej (i jednym labelem ku górze) z okładkami oraz nalepkami. Jako zadanie domowe, niech każdy posłucha przynajmniej jednej z Mistrza płyt, bo być może potem będzie z tego wypracowanie.
Ukłony dla Ciebie Jerry!

a.m.





piątek, 28 października 2022

gone to stay

John Norum "Gone To Stay" - dzisiejsza premiera. Słucham więc i podziwiam kolejne solo dzieło Europe'owego wioślarza, tak na gorąco. I gorąco jest, nie powiem. Spodziewanie niegrzeczny, niekiedy szorstki rock, gdzieś z bluesem w tle, a i balladą. Zagościły ich dwie, w tym jedna genialna - finalizująca całość "Face The Truth" ("staw czoła prawdzie"). Trochę w klimacie Snowy'ego White'a, ale gdyby nagrał ją Snowy rzekłbym, że trochę jak John Norum. Szkoda, że się na artystycznym polu nie skrzyżują, bo czuję, że ich unia okazałaby się bombowa. Choć wiadomo, takim dwóm indywidualnościom mogłoby zabraknąć czasu na jednym albumie.
Książeczka informuje, że w 9-tym numerze - "Terror Over Me" - śpiewa Kelly Keeling. Słyszę. Ale słyszę jego głos (do spółki z Norumem) również w otwierającym płytę numerze "Voices Of Silence". I nie tylko, jeszcze gdzieś mi mignął. Muszę się osłuchać, to Państwu w niedzielę dopowiem. Tak swoją drogą, "Terror Over Me" świetne. Oczyma wyobraźni czuję go koncertowo. Podobnie zresztą, co także wspomniane przed chwilą "Voices Of Silence". Jednak uprzedzam, to inne granie od Europe, niech nikt nie liczy na fanfarowe "The Final Countdown", czy coś w tym rodzaju. Zresztą, kto systematycznie kupuje płyty Europe wie, że oni już tak nie grają od lat.
Są tu też dobre pod pierwsze wrażenie (i niech już tak pozostanie!) rockery: z porywającym refrenem "One By One" oraz takie trochę a'la Whitesnake'owe "What Do You Want". Ooo, tu zdaje się słyszę odrobinę Kelly'ego Keelinga. No chyba, że Norum lub ktoś inny, umiejętnie się pod niego podszył. A może jego obecność na tej płycie bierze mnie pod sugestywność.
Słonko grzeje, termometr w cieniu już wskazuje 17 stopni, a ponoć mają się przekroczyć dwadzieścia. Ależ piękny październik. Tak ciepłego nie pamiętam. Chyba polubię jesień. Ale tylko taką.
W Hiszpanii i we Francji upały. Ponad trzydziestostopniowe. Przeczytałem, że woda w morzu rewelacyjna, idealna do kąpieli. I się kąpią. A co, głupi by byli, gdyby nie.
Jak najwięcej słońca i mnóstwo uśmiechu Nawiedzone życzy Szanownym Państwu! Ciepła chwilo trwaj. 

a.m.


środa, 26 października 2022

50-lecie "Seventh Sojourn"

The Moody Blues "Seventh Sojourn" - premiera w Zjednoczonym Królestwie 23 października 1972 roku.
8 studio album, pomimo iż tytuł mógł nieco zwodzić, że może jednak siódmy. I jak zawsze w takich sytuacjach, jakieś ziarno prawdy w tym jest. Otóż, zawarta w tytule 'siódemka' (w sensie: siódme, a konkretnie 'siódmy pobyt' - nie wiem, jak to poprawnie przetłumaczyć), odnosi się do The Moodies wykluczających swój debiutancki album "The Magnificent Moodies", kompletnie inny w nastroju, w dodatku jeszcze nie w 'tym' składzie.

"Seventh Sojourn" zamyka pierwszy rozdział grupy. Grupy, która zaraz po jego opublikowaniu wzięła ze sobą rozwód na sześć długich lat. Pomiędzy 1972 a 1978 rokiem członkowie The Moody Blues powydawali albumy solowe, a gdy się za sobą stęsknili, przygotowali odmienny nieco i w punkt na czasie "Octave". Tym samym powrócili na top, choć jeszcze nie w jego czub. Ten dopiero zagwarantował im następny, znowu o kolejne trzy długie lata późniejszy "Long Distance Voyager". Ale dzisiaj mówimy o "Seventh Sojourn", a to dzieło na luzie wbiło w szczyt amerykańskiego Billboardu, zaś w rodzimym UK, też nie było źle, skoro ostatecznie mocna piąta lokata.
Ta nieustannie przecudowna płyta nadal nie traci niczego ze swego uroku, bez względu na zmieniające się mody, rodzące nowe standardy moralne lub bytowe, co i zawsze niespokojne na mapach granice. Wciąż brzmi poetycko, baśniowo i tak jakoś starodawnie. Zupełnie, jak gdyby przed chwilą zajechała karocą. A przecież wcale nie jest beztroska. Jak na 1972 roku podejmowała przynajmniej parę aktualnych wątków, niekiedy nawet o podłożu społecznym. Jednak, jako młodziana, nieznającego niegdyś anglika nic a nic, obchodziła mnie głównie muzyka, wartość kompozycyjna, bogactwo instrumentów, bezbłędni wokaliści, a przecież wiadomo, jak w każdym utworze co rusz inny MoodyBluesowiec dawał popis tylko wysokich umiejętności. Śpiewali obłędnie, całymi sobą, zawsze z uczuciem, co też progrockowym pazurem. Najwięcej mikrofonu dostępowali Justin Hayward, Mike Pinder oraz John Lodge, ale też i tyciu tyciu, zawsze natchniony, melorecytacyjny, o lektorskiej barwie głosu Ray Thomas. Świeć Panie nad jego duszą. Jakże od czterech lat mi go brakuje.
The Moodies to jak najbardziej rock, żadne kluchy, by sobie ktoś nie pomyślał. Ale ten rock nie dewastuje gitar i wzmacniaczy. Pod tym względem bywa niegroźny. Jego sztylet opuszcza pochwę dopiero, gdy do gitar oraz perkusji dostawiają się flet, obój, pianino, tamburyn, okazjonalnie saksofon, no i wizytówka wczesnych The Moodies, czyli melotron. Na nim cudawianki wyczyniał Mike Pinder. Jego umiejętności to widok z góry najwyższej. Dajcie go do współczesnych podręczników nauki o muzyce, a wszystkim raperom wydać z magazynu miecze do harakiri.
Nie wyobrażam sobie mojego świata muzyki bez "Lost In A Lost World", "New Horizons", "You And Me", bądź najbogaciej wypowiedzianej w uczuciach "For My Lady". Nad wszystkimi tymi piosenkami przeleciał anioł talentu i musnął ich twórców swoimi skrzydłami. Dlatego niech nikt ich nie dyskredytuje, ni nie przeklina. A wiecie moi Drodzy, dlaczego? Ponieważ pochodzą z epoki, kiedy jeszcze twórcy instalowali w krwioobiegu romantyczne podejście do wykonywanej pracy, a więc takie z natury niechytre i nieskalkulowane.
Dobrego odbioru!

a.m.


theatre of pain

Mötley Crüe to najlepsza glam/r'n'rollowa ekipa wszech czasów, koniec, kropka, i nie chcę tu żadnych polemik. Przewidziany ich wlot do Krakowa w maju przyszłego roku, na samą myśl ekscytujący, a ja po cichu wzbieram przekonanie, że muzycy rozniosą Tauron Arenę. Na scenie czują się pewnie, niczym niedźwiedź w tajdze, więc powinno nieźle pierdyknąć. Ach, no i apel do wszystkich niegrzecznych małopolskich ciź, nie pozabijajcie się o przystojniaczka Vince'a, starczy dla wszystkich. Acz po prawdzie, wszyscy Mötleye posiedli u dziewczyn umiejętność rozwierania ich nóg, więc na pewno będzie gorąco, oczekujcie niespokojnie.
W minioną niedzielę moje FM udostępniło szczyptę "Theatre Of Pain", a dzisiaj na okładkowo wyłoży ją blog nawiedzonego. Mój absolutny albumowy Crüe'faworyt, choć niemal z identyczną intensywnością płonę przy "Shout At The Devil", a jedynie w wierności nieznacznie ustępuję urokom "Girls, Girls, Girls" czy "Dr. Feelgood". Ale i te traktuję równie biblijnie. Państwo wiecie, że w anglo-amerykańskim odpowiedniku skrótu "dr", po końcowym "r", stosujemy kropkę, tak więc w zapisie tytułu "Dr. Feelgood" o błędzie nie ma mowy. Tylko u nas skrót kończący się literą względem pełnego do niej wyrażenia nie wymaga kropki. A nawet, nie wolno!
Czasu starczyło na wyemitowanie coveru "Smokin' In The Boys Room", w pierwowzorze numeru amerykańskich blues/hardrockersów Brownsville Station (ach, ta harmonijka!), ponadto dwu- i półminutowego, przy tym 'piekielnie' energetycznego, melodyjnego i r'n'rollowego szaleństwa w najczystszej formie "Louder Than Hell" ("... lubimy to głośniej, głośniej niż piekło...") oraz otwieracza strony B "Tonight (We Need A Lover)" ("... dzisiejszej nocy potrzebujemy kochanki..." - w domyśle: jednej na całą czwórkę). Cóż za power'melodia, a jeszcze to obłędne w końcówce zwolnienie, po czym ponowny rozruch machiny. Sugestywnie, jak to u Crüe. Kawałek pasowałby na okładkę Playboya, jednak nie naszego, ponieważ my już nie mamy. Ten inteligentny w treściach magazyn, z niepogardliwie objawianymi pięknościami ludzkiego ciała, zniknął z naszego rynku, ponieważ gardą stawała mu ekonomia, a w rankingach przebijały go jakieś papierowe bzdury, w klimacie "Twojego Imperium" lub " Życia Na Gorąco". Polak ma w sobie tyle smaku plus życia uciech, na ile ksiundz pozwoli.
Przy innej okazji doszlusuję do radia cudo balladę "Home Sweet Home". Rzecz o tęsknocie do najwspanialszego w życiu chyba każdego człowieka miejsca - ciepłego domowego gniazdka - szczególnie, gdy jesteś bracie w trasie i marzysz o objęciach najbliższych osób oraz domowym rosole z makaronem.
Ułamka decyzyjności zabrakło mi w niedzielę do wyemitowania "Fight For Your Rights" (tematu w swej trosce niwelującego podziały rasowe oraz całego związanego z tym bólu), wezmę go więc na inną okoliczność i może dokleję, choćby takie "City Boy Blues", "Keep Your Eye On The Money", a jeśli czasu wystarczy, jeszcze "Raise Your Hands To Rock". No dobra, dość, bo jeszcze chwila, a wypiszę wszystkie tytuły. Inna sprawa, iż mowa o albumie będącym jednym wielkim tańcem na rurze.
Poniżej aktywa popularności "Theatre Of Pain". Płyty, która stopi Wasz gramofon. To, co po lewej, to UK, po prawej US. To jeszcze nie tak potężna popularność, do jakiej intensywniej już predysponowało "Girls, Girls, Girls", a lawę wybiło przy "Dr. Feelgood". 

a.m.


wtorek, 25 października 2022

dzień kundelka

Dzisiaj Dzień Kundelka, a zatem sorry Winnetou, rasowe dopiero od jutra na tych samych prawach. Moja Zuleczka to krzyżówka sznaucerki z terrierką, z charakterem godnym ich obu i najcudowniejszą morduchną.
Pieseczki, z racji Dnia Kundelka życzę Wam tylko dobrych pańciów, zawsze pełnej michy, tylko atrakcyjnych do obwąchiwania podczas spacerów dupeczek oraz niełaskoczącej w brzuszek trawy! A nam, dumnym z Was właścicielom życzę, by jak najmniej przez okna wyrzucano Wam zepsutego żarcia oraz, by ludzie niekochający dotąd zwierząt dostąpili cudownej przemiany, wszak zwierzaki jesteście najlepsze. Nigdy nie zawodzicie, nie zdradzacie, nie okradacie, nie upadlacie, nie zabraniacie wypowiadania wolnych myśli, stoicie na naszej straży oraz wierności, a przede wszystkim, nie czynicie bardzo wielu złych rzeczy, na które stać jedynie człowieka.
Chyba sobie merdnę ogonem!

a.m.

rezerwat

Dopiero podkusiłem Nawiedzonych na reedycję Rendez-Vous, a tu kroi się kolejna fajna rzecz: od 28 października Rezerwat rozprowadzać będą nową płytę "Rezerwat 40". Tytuł wszystko wyjaśniający, grupa obchodzi 40-lecie i z tej racji odpowiednie coś. Stare numery w nowych wersjach. Już bez Andrzeja Adamiaka, który zmarł przed dwoma laty. Niestety stało się to w czasie, kiedy pandemia uniemożliwiła poświęcenie kącika Artyście w moim Nawiedzonym. Obecnym wokalistą jest Zbyszek Bieniak. Znamy go dobrze, choćby z lubianego na prog'rockowym podwórku Collage. Co prawda, tylko przez moment (lata 1990/91), ale jego wczesne "Living In The Moonlight" wspaniałe! Bieniak od dawna pod Rezerwat robił podkopy, już w czasach, kiedy grupa działała na dwóch polach, jednym z Adamiakiem, drugim właśnie z nim. Nie było to fajne, ale zostawmy, incydenty z czasów: dawno i nieprawda. Teraźniejsi Rezerwat to Bieniak plus trzej kompanii, wśród których tylko jeden z oryginalnego składu - szef grupy, a i jej gitarzysta Wiktor Daraszkiewicz.
Spoglądam na tracklistę "Rezerwat 40". I co? Jest dobrze, widzę "Och Lala", "Modlitwę o Więź", "Obserwatora", "Paryż, Miasto Wymarzone" czy "Zaopiekuj Się Mną", acz żałuję, że grupa nie pokusiła się o reanimację "Nie Pragnę Kwiatów", "Nieprzytomnie Słodkiej Nocy" czy "Cieć"-ia, czyli o kompozycje, które lubię równie mocno. Ale okay, zobaczymy, posłuchamy ...
Przy narosłej okazji, kartka z kalendarza. Bowiem Rezerwat pamiętają występ z poznańskiej Rock Areny, z dnia 21 maja 1983 roku. Zagrali obok Dezertera, Kontroli W. oraz grup Krzak i Classix Nouveaux. Następnego, także atrakcyjnego dnia, wystąpili Karthago, Electrićny Orgazam, Turbo oraz Republika. Niestety na obu nie byłem, ale.... ale byłem pierwszego dnia, tj. 20 maja 1983, kiedy scenę dzielili: enerdowscy Berluc, a potem już tylko nasi: Exodus, Lombard plus Lady Pank. Za największe szczęście uważam Exodus. Ależ się załapałem. Tak krótko przecież istnieli, a jeszcze grali wyjątkowo bliską memu podniebieniu muzykę. O szczęście niepojęte.
Skoro przy całym zajściu o Rezerwat, napomknąłem Zbyszka Bieniaka, przejdźmy do Collage, Bo Państwo Szanowni na pewno wiecie, ale gdyby nie, to macie tu i teraz ode mnie słówko. Przy okazji zadbam też o siebie, bowiem ruszyła lawina informacyjna o "Over And Out", i od kilku dni w korespondencjach zapewniam Nawiedzonych o mojej świadomości względem nowej płyty Collage. Wiem o niej, nieskromnie wiem nawet od paru dobrych miesięcy, tak, jak od dawna znam jej tytuł, okładkę, a nawet nieco muzyki. Ale, jak każdy, niecierpliwie jej wyczekuję, pomimo iż do 2 grudnia wciąż sporo czasu. Dzięki niemniej, że o mnie myślicie i dbacie, bym niczego nie przeoczył.

A jeszcze na moment powracając do Rezerwat. Kto pamięta takie ich CD poznańskiego wydawnictwa Karolex? Z nowymi wersjami, jak na tamte lata, numerów grupy. -- "Portret" - rok wydania 1998. Dla niektórych to był kicz, a nawet straszne coś, a dla mnie super sprawa. Dla przykładu, rosyjskie ujęcie "Paryż, Moje Miasto (Moskwa)", wręcz fascynujące. No i Adamiak na całej przestrzeni w świetnej formie. Bywało, że śpiewał na pół punk, na pół new wave. Dla mnie bomba! A że inne aranżacje... to też swoisty urok i atut zarazem.
Nie myślcie o mnie źle, trwajcie w zdrowiu, niech żyje rock'n'roll !

a.m.

poniedziałek, 24 października 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - Radio na 98,6 FM Poznań / program z 23/24 października 2022








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 23/24 października 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski


Kolejne wydanie Nawiedzonego Studia właśnie przeszło do historii, a ja już nie mogę doczekać następnego. 
Koślawe samopoczucie, gdy nie ma się przy sobie leków, a noga w studio puchnie. Do końca audycji droga daleka, dobre ponad dwie godziny, i co tu robić? Człowiek zaczyna myśleć, czy obrzmiałe girsko zaraz eksploduje, czy może uda się jednak szczęśliwie dociągnąć do końca. No powiem Państwu, dziwnie jest. Ta 'zabawa' trwa już ponad trzy tygodnie, a ja wciąż daleko od konkretnej wiedzy i jakiegoś antidotum. De facto żyję z dnia na dzień, nie wiedząc, co przyniosą kolejne godziny. Trudno w takich okolicznościach w pełni cieszyć się muzyką, bez której chyba całkowicie straciłbym wiarę.

Nówki na mym wczorajszym FM:
1. Orianthi "Rock Candy"
2. The Cult "Under The Midnight Sun"
3. A-ha "True North"
-- Orianthi znamy. W 2018 prezentowałem jej wspólny album z Richie'em Samborą. Wielowarstwowy, różnostylistyczny, jak to niektórzy mawiają: eklektyczny. Nie cierpię tego słowa. Nie wiem, dlaczego, ale go nie lubię. Inna sprawa, że w tej repertuarowej różnorodności duetowi akurat do twarzy, więc dla mnie na swój sposób spójne. Orianthi pochodzi z Australii, acz z wyboru jest kalifornijką. Oprócz Sambory, współpracowała również z Alice'em Cooperem, Stevem Vai'em czy Eagles'owym Donem Felderem. Zaś na osławionej, co też gigantycznej trasie "This Is It", była gitarzystką Michaela Jacksona. A to już jak sięgnięcie gwiazd. Orianthi zwinnie przeplata po strunach, przy tym jest melodyjna, refrenowa, ma niezłą buźkę, zgrabne nogi oraz dwa milutkie pod biustonoszem rzeczowniki. Babeczka nie tylko do posłuchania, ale i pogapienia, szczególnie, gdybyśmy na jej show wbili jako vipy pod scenę.
-- The Cult od lat tworzą z dala od topu i chyba nigdy nie doczekam nowego "Sonic Temple". Ale i też grupa zdaje się nie mieć ochoty z niczym się powtarzać. Nowa płyta krótka, niczym mini album, za to w swej konkretności wyraźna i z kopem. Jest wszystko, bo i szczypta post punku, i nuta gotyku, jest heavy i zimna fala, zupełnie, jak gdyby niedawno wciąż żyli jeszcze Joy Division. Tytuł "Under The Midnight Sun" odnosi się do pory roku tuż pod kołem podbiegunowym, kiedy słońce świeci całą dobą. Wówczas nawet mrok bywa jasny. Utwór tytułowy, wieńczący album, genialny! Najpiękniej skonstruowany rock'nastrój pierwszej fazy jesieni 2022. Ale i wczorajsze rockowe z albumu reprezentantki: "Give Me Mercy" oraz "Mirror", też przecież nie od macochy. No proszę, szczupła, konkretna płyta, bez udziwnień i przesileń. Albo bracie masz coś do powiedzenia, ale blubrasz siedemdziesięciopięciominutowce i męczysz odbiorcę trzema fajnymi plus pięcioma takimi sobie numerami oraz całą nudziarską resztą. Dość już nikomu niepotrzebnych zapchajdziur. Szkoda czasu.
-- A-ha w naturalnym wywarze, bez ciał obcych. Subtelnie, najczęściej balladowo, z repertuarem, którego celem nie jest bicie rekordów, a chwytanie za serce. Norwegia - cóż to za miejsce? Nieodległe od Polski, choć my, co już staje regułą, nie jesteśmy w stanie się go uczepić. Artystycznie, o tym myślę. Ech, ta nasza muzyka. Wszyscy nas biorą w ogony. Nieważne, czy gorąca Kalifornia, czy nieodległa Norwegia. Kraj raczej niesłynący z papieża i systemowych rewolt, a surowości, co jednocześnie malowniczych fiordów oraz zorzy polarnej. U nas tych czynników nie dostępujemy, co już samo w sobie artystycznie mych ziomków ogranicza. Dlatego w Polsce nie powstają dobre płyty. Nie mamy ku temu odpowiednich uwarunkowań, natura poskąpiła nam bajecznych, acz zarazem mrożących krew w żyłach widoków, ale i łososia oraz w literaturze walecznych wikingów. To czyni, że gdy tylko pomyślę o polskim pop music, zamykam oczy, by go nie widzieć.
"True North" stanowi za zbiór tak krajobrazowych piosenek, jak nakazuje okładka. A-ha nawet na moment nie stracili stylu i nie opuścili naturalnego środowiska, jak również nie wyzbyli się talentu do pisania chwytających za mięsień sercowy piosenek, z prześlicznymi, ciepłymi, romantycznymi zwrotkami i refrenami, nawet, jeśli z ostatnich płyt lepiej do ich muzyki się poprzytulać, zamiast usilnie zrywać na taneczny parkiet.

W Nawiedzonym jeszcze, za sprawą świetnej live wersji Europe "The Final Countdown", zapowiedź solowego Johna Noruma, ponadto hołd dla zmarłego gitarzysty Clannad, Noela Duggana, anons przyszłorocznego koncertu Def Leppard i Mötley Crüe w Krakowie, ciąg dalszy nowych albumów Areny oraz Killer Kings, ale też nadchodząca 25-rocznica śmierci Michaela Hutchence'a oraz na soul/jazzowo, na ponad czterdziestoletnich albumach George Benson i Al Jarreau. Opowiedziana Państwu historia związana z live płytą George'a Bensona dla mnie wciąż ekscytująca, a w dymku przelatują kadry szczenięcych lat.

Wszystkim Wam Kochaniutcy tylko dobrych chwil w otwartym właśnie tygodniu, nie przegapcie choćby jednej dobrej nuty, a tak w ogóle, do szczęśliwego w zdrowiu usłyszenia...

EUROPE "Live At Sweden Rock - 30th Anniversary Show" (2013)
- The Final Countdown

DEF LEPPARD "Diamond Star Halos" (2022)
- Kick
- All We Need
- Lifeless - {Joe only version}

MÖTLEY CRÜE "Theatre Of Pain" (1985)
- Smokin' In The Boys Room - {Brownswville Station cover}
- Louder Than Hell
- Tonight (We Need A Lover}

ORIANTHI "Rock Candy" (2022)
- Illuminate (part 1)
- Light It Up
- Fire Together
- Where Did Your Heart Go

KILLER KINGS "Burn For Love" (2022)
- Losing Me

THE CULT "Under The Midnight Sun" (2022)
- Mirror
- Give Me Mercy
- Under The Midnight Sun

A-HA "True North" (2022)
- I'm In
- Between The Halo And The Horn
- Summer Rain

CLANNAD "Lore" (1996)
- Trail Of Tears

CLANNAD "Macalla" (1985)
- Journey's End

CLANNAD "Nádúr" (2013)
- A Quiet Town
- Hymn (To Her Love)

CLANNAD "Sirius" (1987)
- Something To Believe In - {duet with BRUCE HORNSBY}

BRUCE HORNSBY & THE RANGE "Scenes From The Southside" (1988)
- The Valley Road

INXS "X" (1990)
- By My Side
- Lately

ARENA "The Theory Of Molecular Inheritance" (2022)
- Life Goes On

AMBROSIA "Life Beyond L.A." (1978)
- Apothecary
- If Heaven Could Find Me
- How Much I Feel

GEORGE BENSON "Weekend In L.A." (1978)
- The Greatest Love Of All
- Windsong

AL JARREAU "Breakin' Away" (1981)
- Our Love
- Teach Me Tonight

ELBOW "Cast Of Thousands" (2003)
- Not A Job





Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze

 


piątek, 21 października 2022

Def Leppard i Mötley Crüe w Krakowie

Miażdżąca wiadomość: Def Leppard i Mötley Crüe na wspólnym koncercie w Polsce! Niewiarygodne, ale trasa, która wydawać by się mogło ominie nasz kraj, jednak o niego zahaczy.
Termin: 31 maja 2023 w krakowskiej Tauron Arenie. Dla mnie porażający news. I byłoby to herkulesowe spełnienie najbardziej utęsknionych marzeń. Tych naj naj najważniejszych. Na teraz zdrowie mi nie pozwala, ale kto wie, co będzie za prawie rok. Bilety do sprzedaży trafią już za kilka dni.
Trochę w poskąpionej edycji otrzymujemy owe show, albowiem w Stanach wzbogacali je jeszcze Poison oraz Joan Jett And The Blackhearts, ale dobre i to, nie narzekajmy. Najważniejsi się zgadzają. No, może w odwróconej kolejności. W USA gwiazdą byli Mötley Crüe, u nas z kolei Def Leppard. Nie sądzę jednak, by ten fakt wpłynął na setlisty oraz poziom wydarzenia.
Kocham Def Leppard, kocham Mötley Crüe, jednak posłuchanie na żywca Mötley Crüe to coś, o czym zawsze marzyłem. Popodziwiać zespół, którego życie to taniec na rurze, a i gen rock'n'rolla z wieczystą gwarancją autentyczności.
Nareszcie prawdziwe dla mnie coś. Czuję rajc, płonę wewnątrz, pragnę tam być. Long live glam metal/rock'n'roll!

a.m.


czwartek, 20 października 2022

rendez-vous

GAD Records wznawiają Rendez-Vous. 'Release date' wyznaczono bodaj na 28 października. Jedyny ich w tamtej epoce album, rzecz z 1986 roku. Sprawdziłem, wciąż mam go na winylu. Od wtedy. Od kiedy tylko ujrzałem okładkę w oknie księgarni muzycznej. Bo kiedyś płyty kupowało się w księgarniach.
Nowofalowe, chłodne, surowe granie, z niekiedy przebojowymi akcentami, którego nigdy fanatykiem nie byłem, jednak posłuchać czemu nie. Gryzę się więc nad zakupem nadchodzącego CD, ponieważ nie wiem, czy jednak będę słuchał, czy skończy się tylko na postawieniu na półce. Przesłuchuję więc winyl, ten dobrze gra, nawet bardzo dobrze, wychodzi zatem na to, że dużo nie eksploatowałem. Stan niemal księgarski, więc po co mi kompakt? Może do radia? Szanowni Państwo zapewne posłuchalibyście, co? Jeśli pęknę, to jedynie z myślą o Was.
Rendez-Vous, w sam raz na teraz. To zdecydowanie jesienny rock. Proste granie, z nerwem i atmosferą. No, ale w minionym stuleciu nikt z gitarą nie tracił czasu. Po coś te struny naprężał, kamertonował, a jego paczka przyjaciół czuła sens mozolnych garażowych prób.
Całość otwiera hit "A Na Plaży... /Anna/" - "Jesteś ze mną w brudnym mieście, szare niebo nas zalewa, zimne stanie i czekanie, na autobus, albo koniec ...". Znają wszyscy, nawet ci dorastający na muzyce z późniejszych dekad. Ale mnie akurat teraz płyta przypomniała lubiany niegdyś początek strony B - numer "Maszyna Zła". Na śmierć o nim zapomniałem. Oj, jak lubiłem w czasach Republiki i Maanamu. Miałem też w liceum kolegę, który się Rendez-Vous zachwycał, i on też ten moment na albumie wyróżniał. Fajnie sobie przypomnieć, nawet jeśli słuchając po latach wciąż nie odczuwam przydatnej tu dysforii, niemniej nieprzerwanie doceniam fajne, takie brytyjskie gitary. Surowe, głównie z brudniejszych dzielnic, osmolone robotniczą codziennością. Od razu w dymku widzę stare fabryki i rdzewiejący ciężki sprzęt. U nas takich krajobrazów mieliśmy bez liku, więc nagrać do nich odpowiednią muzykę wydawało się łatwiejsze, gorzej mieli tacy Joy Division czy The Cure, którzy musieli szukać natchnienia jedynie w wybranych panoramach. Jednak wbrew naturalnym możliwościom, wcale u nas takiego grania nie było za wiele. W sensie, utrwalonego na płytach. Niemające fonograficznego szczęścia podziemie ponoć było bujniejsze, jednak jemu dużo trudniej przebijało się do szerszej świadomości. Pewnie dlatego, że mowa o muzyce wyszukanej i raczej nieprzydatnej klasie konsumpcjonistycznej.
Rendez-Vous dostąpili wyróżnienia i udało im się w epoce nagrać płytę. Co prawda tylko jedną, za to stanowiącą za jeden z 'obrazków wystawy' tamtej rzeczywistości. Szkoda, że przygoda szybko dobiegła końca, a z upływem lat dość niesprawiedliwie na grupę narósł pył zapomnienia, przez co teraz bierze mnie w zastanowienie, ilu chętnych GAD zdobędą na to reedycyjne CD? Oby jak najwięcej. Trzymam kciuki. Dałoby to wiarę, że jednak nie zapominamy, no i że wciąż wyznajemy rocka wartości ponad kolorowy chłam z półek empików. Chwała więc muzyce, która nadal w sposób naturalny wywołuje atmosferę zachmurzonego nieba, próbującego przebić się przez sączące deszczem szyby. Nie ma tu ani krzty pozerstwa czy innego udawactwa, nie ma tej całej drętwej alternatywki, jakiej w dzisiejszym polskim odzieniu nie cierpię. Inna sprawa, że pod względem sztuki jestem kosmopolitą i dynda mi przymus kochania, co nasze.
Kończę, bo i płyta finiszu dobiega. Kolejny przesłuch zaserwuję sobie już poza zasięgiem kamer.

a.m. 


środa, 19 października 2022

face it alone

Ostatnio w obozie fanów Queen zrobiło się gwarniej, ponieważ odszukano kolejną nieznaną piosenkę - "Face It Alone". Wkrótce zostanie wydana na reedycji "The Miracle", co jednocześnie odpowiednio zwiększy nakład tej bez potrzeby 'wzmacniania' i tak bardzo dobrej płyty. Płyty, którą każdy ma, bo i trudno bez niej udawać wielbiciela Queen. A co ja o tym myślę? Myślę, że nie lubię takiego dzióbdziania po jednej piosence co kilka lat. Takiego brania fanów pod siusiu za jedną piosenkę. Bo i tak wiadomo, że wszystkie najlepsze dawno poszły na "The Miracle", a teraz dokłada się niechcianego niegdyś średniaka i szlifuje pod diament. Co tu dużo deliberować, piosenka okay, ale nic więcej, i nie tak dobra, jak każda inna na "The Miracle". Nie sądzę też, byśmy do niej zbyt często powracali, ale wiadomo, mieć trzeba.
Wytwórnie szukają sposobów, by koniecznie ugrać coś na dawnych najlepszych, albowiem co tu sprzedawać? Pomału kończą się pomysły. A obecna muzyka jest tak zsyfiała, że zastanawia mnie, czy naprawdę ktoś ją przeżywa, czy pomału zbliżamy się do końca?
Ile można oszukiwać Sanah'ami, Irenkami, rapem i tymi wszystkimi "voice of"? Może więc jest to jakiś sposób, by niekiedy odkrywać nawet średniaki wielkich, bowiem ich sredniaki to i tak poziom wielu niedostępny. Zaś Queen przyklasnąłbym szczególnie, gdyby ci zabrali się do roboty, uczciwie przetrząsając archiwa i odkopując od razu z dziesięć nieznanych dotąd kawałków. Może wtedy mielibyśmy jakąś gratkę. Nawet, jeśli w takiej 'dyszce' trudno byłoby wyłowić choć jedną prawdziwą perłę. Oczywiście kupię nowe "The Miracle", to mój obowiązek, zarówno jako wielbiciela tego zespołu, co jednocześnie radiowca. Ale droga wytwórnio, zacznijcie działać w imię muzyki, a nie jedynie zysku.

a.m.


wtorek, 18 października 2022

teoria dziedzictwa molekularnego

Kiedyś tylko babcinki przynudzały o zdrowiu, a raczej jego braku, a teraz dopadło i mnie - starego dziada. Było nie było, jestem dziad - i nie ma zmiłuj. Połowę życia spędzam w lekarskich gabinetach, przychodniach, a nawet na szpitalnych oddziałach. Jestem wypruty i sflaczały. Słaby, jak ten jesienny liść, wiotko z drzewa opadający. Jako, że nie używam wind, ambitnie co dnia wspinam się po wszystkich szczeblach do tych moich doktorków. Szkoda, że nie po szczeblach kariery. Niekiedy trzeba pokonać ze trzy/cztery piętra, co przy zażywaniu od dwóch tygodniu antybiotyków, całkowicie pozbawiło mnie sił. W nogach czuję ołów, w biodrach też, stawy w dłoniach mam wrażenie, że wkrótce się rozkruszą, jedynie serce daje radę po japońsku: jako tako. Podobno cierpienie uszlachetnia, jest więc światełko w tunelu. Sami Drodzy Państwo rozumiecie, dlaczego na tę chwilę o koncertach mogę tylko pomarzyć. Nie wystoję dłużej jak pół godziny, może ze trzy kwadranse. Po czterech godzinach siedzenia w bezruchu ze słuchawkami w studio, noga mi strasznie opuchła i przypominała Okrąglak. Dopiero po wyspaniu się, z rana powróciła do żywych. Tak to jest, gdy latami zbiera się pleśń, aż pewnego dnia wywala wieko.
Trochę w niedzielę zaironizowałem, że niczego obecnie nie potrzebuję, jak recenzji Słuchaczy ze wszystkich nowych wydarzeń, z obowiązkowym dopiskiem: "żałuj, że nie byłeś". -- No pewnie, że zazdroszczę każdego show. Tego niedawnego Areny najbardziej. Nowa płyta wciąż zyskuje, z godziny na godzinę coraz lepsza, więc wiadomo, koncert też musiał być przynajmniej niezły. Pójdę dalej, do tak dobrej muzyki dawno nie zaśpiewał Damian Wilson. I cieszę się, że mu idzie, bowiem od dawna byłem już z nim na bakier.

Arena w oparciu o naukę wprowadziła odbiorcę w tajemniczy świat człowieka, jako istoty nieodgadnionej. Nie próbując przy tym szukać logicznych wyjaśnień jego umysłu, tym bardziej, że nawet naukowcom nigdy nie zostało dane. Nasz albumowy bohater penetruje samego siebie. Odgarnia więc całej swej materii szuwary, by zgłębić sens bytu. Do tego mocna muzyka. Bo, choć Arena to w sumie prog, tutaj zręcznie popada on we flirt z metalem, co summa summarum nieźle służy mocnemu wokalowi Damiana Wilsona, wciąż pamiętającemu silne śpiewanie w Landmarq, acz przede wszystkim w Threshold. Wypada jednak pochwalić cały zespół, bez wyjątku. Świetne gitarowe zagrywki Johna Mitchella, bogate i przestrzenne klawiszowe partie Clive'a Nolana, plus poprawne zręczności Kylana Amosa oraz Micka Pointera - bębniarza pierwszego albumu Marillion, który choć nigdy już raczej wirtuozem nie zostanie, zawsze daje z siebie maksa. Nawet jeśli jego hiobowa gra unosi atmosferę deszczu z siarki, zamiast tego upragnionego z wody.
Jak na razie najlepszymi numerami: "The Equation (The Science Of Magic)", "The Heiligenstadt Legacy", "Under The Microscope", "Integration" oraz "Life Goes On". Ale to oczywiście wszystko może się jeszcze zmienić. 

a.m.


poniedziałek, 17 października 2022

23 stopnie

Trzeba to odnotować: cóż za przepiękny, ciepły, niemal letni dzień. Na termometrze 23 stopnie. A jest 17 października. Fakt, jutro zrobi się jak na październik przystało, od razu dycha mniej, lecz to będzie dopiero jutro. A na dzisiaj spacery, ławeczka, zbieranie kasztanów... Nie zmarnujmy takiego dnia. 

a.m.


 

"NAWIEDZONE STUDIO" - Radio na 98,6 FM Poznań / program z 16/17 października 2022









"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 16/17 października 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Jesteśmy w drugiej fazie października, co oznacza, że pierwsza tercja jesieni prawie za nami, ale niestety wciąż dużo, bo aż pięć miesięcy do wiosny. Ale, że nie wiemy, co się wydarzy, może lepiej się nie spieszyć. 
Dowiaduję się o Clannad'owym Noelu Dugganie. Opuszcza nas nagle i na zawsze. Siedemdziesiąt trzy lata. Wciąż zbyt młodo do umierania. Inna sprawa, że zawsze jest nie w czas.
Wczorajsze Nawiedzone przemienne, trochę na rock, trochę nastrojowo, a za sprawą Davida Sylviana i jego sztabu, nawet na awangardowo, rozmarzenie i nudziarsko, pod całkiem fajną w tym roku październikową jesień. Muzyka spod usłanych dywanem liści, porozrzucanych kasztanów i kończących na ten rok swą misję orzechów. Wciąż są grzyby, ale nie odważyłbym się nawet, gdyby mnie zapewniono, że kosz obfituje w złote runo.
Audycję poprowadziłem z porucznikiem Columbo (patrz jedno ze zdjęć poniżej), co odpędziło żądne krwi łapska Mr Hyde'a, albowiem po sobotnim przedstawieniu wciąż czuję na plecach jego oddech.
Nie zabrakło nowej muzyki, niekiedy wręcz gorącej: albumy Killer Kings czy Arena, ale wciąż dzielnie furtki mego serca przytrzymują się ostatni House Of Lords, David Paich czy Restless Spirits.
Państwo wiedzieliście, że pewnikiem skapnie się trochę Springsteena. Trzy numery z trzech różnych płyt, to pokłosie przefajnego dokumentu "Springsteen & I". I tylko my wiemy, dlaczego "57 Channels (And Nothin' Yet)" z "Human Touch", ale i też dżin z butelki przy "Born In The U.S.A.", ze starego, pierwszego amerykańskiego tłoczenia. Mojego Bossa numero uno, i chyba nie tylko mojego, skoro w tamtych latach w takiej Japonii witano Springsteena w atmosferze beatlemanii.
Ogólnie wyszło muzyki z dwudziestu jeden kompaktów, pomimo iż wciąż czuję niedosyt. Dopiero się rozkręcałem, kiedy zegar oznajmił niespełna godzinę do końca spotkania.
Nie lubię naszego nowego odtwarzacza CD. Nie chodzi nawet o wczorajszy bunt przy Killer Kings, ale przyglądam mu się od początku, i najogólniej mówiąc, wyraża on technologiczną współczesną myśl, stworzoną przez ludzi nieczujących przysłowiowego bluesa. I z góry zaznaczę, nie jest to zarzut do nikogo poza producentem tego sprzętu, który najogólniej mówiąc jest powolny, ma niewygodną obsługę, a klawisze "play" i "pause" w odwrotnej do normatywnej kolejności. Nie umiem na nim zagrać więcej niż jednego kawałka, ponieważ opcja "kontynuacja" na nic nie skutkuje. A nawet jeśli, to nie wiem, co trzeba sprzęcisku polać, by zaczął czynić swą powinność. Przemierzyłem zalecenia instrukcji wzdłuż i wszerz, i na drugi raz liczę, że zostanę wytypowany do wyboru zakupu tego typu sprzętu. Bo kto ma w jego zakupie podpowiedzieć, jak nie ktoś, kto zjadł na tym zęby. A ja się na tym znam! Poza tym, moje pokolenie czuje odtwarzacze CD, i to my wiemy, co jest okay, a co nie. I jak dobrze, że sąsiadujący cd-player, który miał być tylko 'zastępczym', wciąż bezbłędnie śmiga, tym samym gwarantując bezkolizyjny przebieg programu. Skończyła się epoka urządzeń Sony, Technics czy Marantz, firm, które wytwarzały wygodny i czytelny w obsłudze sprzęt. Teraz biorą się za to jakieś nieznane marki, które zaśmiecają deskę rozdzielczą tuzinami nieprzydatnych guzików, a co gorsza, sam wsad płyty przypomina zmieniarkę samochodową, kompletnie wyzbytą tradycyjnej, wysuwanej kieszeni. Tyle o sprzęcie, który doceniam, że jest, nawet jeśli pełni jedynie misję na pół/przydatną.
Za ponad godzinę kolejna wizyta u Pana doktora, kolejne leki, opatrunki... Ale to już moje zmartwienie. Trzymajcie się Wiaruchna, liczę na komplet widowni za tydzień.
Do usłyszenia ...

 

RESTLESS SPIRITS "Second To None" (2022)
- I Need A Lil' White Lie - {śpiew KENT HILLI}

HOUSE OF LORDS "Saints And Sinners" (2022)
- Take It All
- Road Warrior

RENAISSANCE "Azure D'or" (1979)
- Jekyll And Hyde

GTR "GTR" (1986)
- Jekyll And Hyde

KILLER KINGS "Burn For Love" (2022)
- Burn For Love
- Higher
- Two Ships

DAMIAN WILSON "Cosmas" (1997)
- Just The Way It Goes

MIDGE URE "Move Me" (2000)
- The Refugee Song

ALLEN / OLZON "Army Of Dreamers" (2022)
- So Quiet Here
- Out Of Nowhere

ARENA "The Theory Of Molecular Inheritance" (2022)
- The Equation (The Science Of Magic)
- The Heiligenstadt Legacy

MUSE "Will Of The People" (2022)
- Liberation

BRUCE SPRINGSTEEN "Wrecking Ball" (2012)
- Death To My Hometown

BRUCE SPRINGSTEEN "Born In The U.S.A." (1984)
- Born In The U.S.A.

BRUCE SPRINGSTEEN "Human Touch" (1992)
- 57 Channels (And Nothin' Yet)

HEATHER NOVA "Other Shores" (2022)
- Waiting For A Girl Like You - {Foreigner cover}

DAVID SYLVIAN "I Surrender" (1999) - maxi CD
- I Surrender

DAVID SYLVIAN "Gone To Earth" (1986)
- Before The Bullfight
- Wave

DAVID PAICH "Forgotten Toys" (2022)
- Lucy

PINK FLOYD "Animals" - 2018 remix (1977 / wydanie 2022)
- Sheep

NEIL YOUNG CRAZY HORSE "Barn" (2021)
- Song Of The Seasons
- Canerican
- Don't Forget Love

PULSE "Pulse" (2002)
- Inspiration
- Don't Wanna Lose You
- Star

MAIDEN UNITED "Across The Seventh Sea" (2012) - na wokalu DAMIAN WILSON
- The Evil That Men Do - {Iron Maiden cover}

 

Audycję poprowadziłem wraz z porucznikiem

Nowy zespół z głosem Gregory'ego Lynn Halla

nowa Arena

Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze


niedziela, 16 października 2022

Dr Jekyll i Mr Hyde

Wczorajsza wizyta w Teatrze Muzycznym musi odbić się przynajmniej kruszynkowym echem w dzisiejszym Nawiedzonym. Porywająca interpretacja "Dr Jekyll i Mr Hyde" zaciągnęła nas z Mundi na Niezłomnych po raz pierwszy, zaś Tomka Ziółkowskiego podobno ósmy, czy któryś tam - na to konkretne przedstawienie!. W głównej roli Damian Aleksander. Nie znałem, a powinienem. Niesamowite płuco tej sztuki, nie do pokonania na setkę, ale w ogóle śpiewania na dobre dziewięć/dziesiątych. Nie byłem jeszcze w operetce, gdzie spektakl pochłonąłby aż tyle słowa śpiewanego na rzecz jedynie dorywczego tekstu mówionego, ale też na moment niebiorącej oddechu orkiestry. Drugi rząd pozwalał uważniej wszystko prześledzić. To niemal jak pobyt w centrum wydarzenia.
Doktor Jekyll jest wybitnym lekarzem, w dodatku ze zdecydowanie znamienitej klasy. Jest trochę zwariowany, co też żądny nieznanych dotąd nikomu tajników ludzkiego mózgu. Posiada domowe laboratorium, w którym dąży do uzyskania leku na ludzką agresję, co w końcu udaje mu się sporządzić. Specyfik testuje na sobie, czego konsekwencją niekontrolowane uruchomienie Mr Hyde'a, czyli kompletnego przeciwieństwa. Zawiązuje się w nim dwoista natura człowieka, który dotąd prawy i uczciwy, teraz staje się kimś pozbawionym moralności, niszczącym wszystko, czym była dotąd jego dobra strona. Klasyka gatunku. Wciąż niezłe i aktualne. Najpierw powieść, potem filmowa ekranizacja (kiedyś oglądałem w naszej dawnej tv), a teraz przenosiny na grunt muzycznego teatru.
Dwie i pół godziny, z antraktem pośrodku, przy po brzegi i sufit wypełnionej sali. Zresztą, biletów nie ma już ani na dzisiaj, czy za tydzień... a sztuka chodzi od kilku miesięcy. 


P.S. Ziółko, z racji niedawno obchodzonych przeze mnie urodzin, podarował mi ze swoim synem Matim przecudowną rzecz: t-shirt z porucznikiem Columbo "Just one more thing". I już od wczoraj wiem, że jest to ulubiona koszulka na me 57-letnie ciało. Dziękuję!

Do usłyszenia... (godzina 22.00 na 98,6 FM Poznań)

a.m.

czwartek, 13 października 2022

tunnel of love

Podążam za Bossem głosem sumienia świetnego dokumentu "Springsteen & I". Chociaż nie wiem, czy świetnego, po prostu mnie się bardzo spodobał, a ja już tak mam, że jak coś mnie ujmie, nie ma zmiłuj. Słucham więc nagrań Bruce'a i trzymam kciuki za zdrowie, bo tylko ono gwarantem w dotarciu na przyszłoroczny koncert. Bilet już jest. Wielki Tomek Ziółkowski jak zawsze zalogowany na tuż przed odpaleniem rac.
Na dzisiaj amerykański winyl "Tunnel Of Love". Kolejny od Sisterki gift, jak to się dzisiaj na modnie oznajmia. Dziwne może się wydać, ile tego od niej było. Ktoś pomyśli, iż Ela zbudowała moją płytotekę. Nie nie, nie tak. Owszem, podesłała sporo skarbów, podobnie jak paru innych ludzi, którzy dołożyli po cegiełce, dwóch, bądź jak Andrzej z Zielonej Wyspy, który przez wszystkie lata naszej znajomości trzasnął niemal mur. Mur dobrych relacji i oddania Nawiedzonemu Studio. Ale zapewniam, dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent domowej kolekcji to moja sprawka. Oddałem się jej budowaniu bez krzty rozsądku i opamiętania. Najprawdopodobniej tracąc szansę na coroczne wylegiwanie pod palmami, wcinając cytrusy na złotych plażach. Kwestia priorytetów u każdego inna. Nic nie poradzę, że podążam wg myśli, jaką ostatnio podesłał jeden ze Słuchaczy: "nigdy nie rezygnuj z czegoś, o czym nie możesz przestać myśleć nawet na jeden dzień". To samo tyczy ludzi, dlatego tak trudno utrzymać mi przeróżne relacje, jeśli: "są ludzie, z którymi tracisz czas, a także tacy, z którymi tracisz poczucie czasu". Państwo Szanowni domyślacie się, że bliżej mi do tych z drugiej części sloganu. Bo życia nie wolno zmarnować. Dlatego lubię Bruce'a Springsteena, ponieważ z niego też autentyk. Bez pucu i lakieru, choć na okładce "Tunnel Of Love" może się niektórym zaprezentować nieco zwodniczo.
Winyl przysłała Sisterka w okolicach przełomu 1988/89, dokładnie nie pamiętam, ale na pewno nie miałem jeszcze odtwarzacza CD. Dlatego winyl. Gasnący wtedy w swej długoletniej dominacji, choć cieszył jakby nigdy nie miał zatrzeszczeć. I mam go, uchowałem do teraz. A przecież wiecie Państwo, że po nabyciu cd'playera, wiele czarnych płyt z kolekcji wyleciało, jeśli w ich miejsce pozdobywałem kompakty.
"Tunnel Of Love" w tamtym czasie to wciąż była gorąca płyta. Owszem, miała już ponad rok, nawet grubo ponad, ale wówczas był inny system wartościowania wszystkiego, w sensie: wydłużonych dat przydatności. Mimo wszystko w Stanach płyta było już trochę po prime time'ie, więc Ela drapnęła egzemplarz w chicagowskim oddziale sieci "Rolling Stones" za siedem dolców, bez jednego centa.
Najbardziej w całej tej zabawie zabolała, w sensie: lekko rozgniewała, licencja Polskich Nagrań tego właśnie tytułu. Bo akurat musieli go wydać. Jak gdyby nie było innych pomysłów. Tysiące wykonawców, a oni mi wydają Springsteena, jakiego w tym czasie dostaję zza Oceanu. Wiecie, na czym polegała irytacja? Ponieważ wtedy tych licencji rocznie mieliśmy z pięć, góra dziesięć, więc światowa oferta od wyboru do koloru, a tu taki psikus. Fakt, mój amerykański winyl ewidentnie efektowniej wydany, na lepszym papierze, z czerwonym, a nie bladym labelem, i zapewne lepiej brzmiący, jednak nie było to aż tak istotne dla kogoś, kto chciał tej muzyki poznawać jak najwięcej. Okay, zostawmy to. Kiedyś musiałem to z siebie wyrzucić, no i trafiła się okazja.
Wydane w trzy lata po "Born In The U.S.A.", "Tunnel Of Love", to zupełnie inne coś, zarówno w atmosferze piosenek, tekstach, co także wyzbyta niedawnego buntu okładka, na której tym razem Boss w wieczorowo-romantycznym odzieniu, wyczekujący wybranki, oparty o drzwi swego kremowego cadillaca. I wiedziałem, że mu się od niektórych oberwie. Wielu pokochało tego buntownika za jeszcze niedawne przetarte dżinsy, rozchełstany t-shirt oraz głos buntu przeciwko 'utęsknionej' Ameryce. A tu raptem Springsteen ciepły, uwodzicielski, żądny letnich uczuć. Pozornie. Pod wieloma pokrywami owych 'ciepłych' piosenek stały rozterki, obawy, poszukiwanie szczęścia. Wcale nie było koktajlowo. Choć faktem, że wbitym w niemal na samym początku "Tougher Than The Rest", Boss deklaruje ukochanej bycie z nią po kres. Śliczny numer, acz żadna słodycz. Ma w sobie amerykańską korzenność, no i genialną harmonijkę!. Tyle, że piosenkę wyprodukowano gigantycznie perfekt, więc wydaje się trochę odległa od pieśni rodem z pól bawełny. Inna sprawa, że z takim ludem Springsteen zawsze się utożsamiał, dlatego Amerykanie nieustannie traktują go jak swojaka. Jak człowieka z tłumu, z fabryki, z uprawnych pól, z jedyną różnicą: szczególniej utalentowanego, uprawiającego swą sztukę w imię dumnego amerykańskiego narodu.
Kto pamięta klip do "Brilliant Disguise"? Cóż za piosenka. Prawda? Do dzisiaj kołysze. Brzmi jak naddatek do poprzedniej albumowej sesji, jakby była na niego niezdolna tylko z uwagi na nazbyt ciepły wizerunek. A jednak posłuchajmy wydzieru Bruce'a, kiedy piosenka, gdzieś w drugiej części nabiera rumieńców. I ponownie uczucia. Walka o kryzysowy związek, którego jak wiemy, właśnie w tamtym czasie nie udało się naszemu bohaterowi utrzymać. Tytułowe "Tunnel Of Love" traktuje o sinusoidalności relacji ze swoją dawną obecnie żoną. Wzloty i upadki stanowią za metaforyczny tunel miłości, w którym bywa niekiedy z prosta, innymi razy turbulencyjnie. I podobnie o stanie uczuć Boss nakreśla się w pozostałych piosenkach. Weźmy takie "Walk Like A Man" - tu Maestro kładzie na blacie kadry przeszłości, w których występuje jego przyszła miłość, zaś w kolejnej, której to już na tym albumie balladzie - "One Step Up", słyszymy kolejny krok w stronę rozsypującego się związku, który ten mega przystojny facet wówczas niesamowicie przeżywał. Za konkluzję niech posłuży przedfinałowe "When You're Alone" - rzecz o tym, by nie oglądać się za siebie i zapomnieć o wszystkim, co złe. Dlatego właśnie "Tunnel Of Love", zamiast starej pary dżins.  

a.m.