wtorek, 31 maja 2022

thousand roads

David Crosby to nie tylko zasłużony członek dawnych The Byrds oraz zmieniającego się trio w kwartet, bądź ponownie ten sam kwartet we wcześniejsze trio - Crosby, Stills & Nash. A tym czwartym do karety Neil Young.
Misiowaty i dziadziusiowaty obecnie David Crosby, od zawsze stoi właścicielem pięknego głosu, a jednocześnie postacią dalece kontrowersyjną. Trudnym charakterem, z wieloma grzeszkami konfliktującymi go z prawem, do tego dochodzą wieloletnie alkoholowo-narkotykowe odloty, także narkotykowe szmugle, burzliwe życie osobiste, czego konsekwencją ostre problemy zdrowotne. A nawet taki moment, kiedy Crosby był już prawie na drugim świecie, i tylko jakimś cudem jego silny organizm wciągnął do środka wyciekłą już duszę, lewitującą gdzieś po ogromie kosmosu. Pomimo wszystkiego Crosby to nadal niezwykły ktoś, na co dowodem kilka mocnych przyjaźni w tzw. branży, a i choćby jego nazwisko na płytach Phila Collinsa czy Davida Gilmoura.

A na teraz niech zagości jego trzeci album - "Thousand Roads". Lubię. Nawet potężnie. Z wszystkich solówek Mistrza, chyba najbardziej. Mamy tu kilka mocnych numerów, które każdy muzyczny piechur powinien mieć w swoim plecaku. Koniecznie otwierające całość, a skomponowane do spółki z Philem Collinsem "Hero" (bo bohater to ktoś, kto nie boi się walczyć). Rzecz przez obu panów świetnie zinterpretowana, jeszcze lepiej zaśpiewana. Wspaniała piosenka. Bardziej w duchu Phila Collinsa, niż czegokolwiek z dotychczas znanego repertuaru Crosby'ego. Ale o to właśnie tutaj chodziło. I zupełnie nikomu nie wadziła taka konwencja, skoro piosenka okazała się mocnym, choć niestety jedynym przebojem albumu. Amerykańskim, muszę doprecyzować - singiel na 44 miejscu Billboardu. Pamiętam tego promocję. W tamtych latach kupowałem nieco zachodniej muzycznej prasy i w dobie otwierania drzwi dla tego singla, jak i miesiąc później całego albumu, wszędzie natrafiałem na anonsy obu wydawnictw.
Na drugi z albumu zrzut, stawiam na delikatną, folk/country balladę autorstwa Marca Cohna (tego on "Walking On Memphis") "Old Soldier": 'życie nauczyło cię gorzkich porażek i słodkich zwycięstw' -- a na trzeci, kolejny tu spowolniony numer, tym razem pióra Stephena Bishopa "Natalie": 'kiedy rozmawiasz ze wspomnieniami, z kimś, kogo nadal kochasz'.
Na całym instrumentalnym terytorium też dużo bogactwa, ale tym razem postawię na basistów, ponieważ mamy tu samych asów; po tyciu zagrali David Watkins Clarke oraz Pino Paladino, zaś na trzech/czwartych albumu wylądował Leland Sklar. To ten brodaty okularnik od Phila Collinsa. Odkąd pamiętam zawsze wyglądał jak dobry dziadzio skrzat, wyrwany z jakiejś dziecięcej baśni, i tylko dziwić może, że nie załapał się do żadnego Harry'ego Pottera.
Koniecznie polecam, jeśli jeszcze nie znacie. A jeśli znacie, też koniecznie. 

a.m.


war babies

Kiedyś przez moment było o nich szumnie. Ale, jak szybko się pojawili, tak jeszcze szybciej śladu po nich. War Babies - glam'metalowcy z Seattle. Z krainy borykającej się z modnym grungem dokładnie w tym samym czasie, w którym ci oto panowie spełniali się artystycznie. Uspokoję, nie mieli oni nic wspólnego z tamtą koszmarną wobec rocka muzą. Jedynie sceniczna wspólnota przez pewien moment łączyła ich z takimi Alice In Chains bądź Soundgarden. Tych drugich to nawet trochę lubiłem.
War Babies dokonali tylko jednej płyty. Do teraz wyraźnie cenionej pośród wielbicieli tamtej amerykańskiej sceny. Wciąż w licznych dyskusjach nie milkną za nimi tęsknoty.
Trzon War Babies stanowiła konsolidacja sił grup TKO i Q5 - wokalista Brad Sinsel oraz gitarzysta Rick Pierce, zaś stylowo było to dwugitarowe wymiatanie (z trzecią gitarą akustyczną) w duchu Quireboys, Warrant, Quiet Riot, a nawet Guns N' Roses. I warto dostrzec, iż panowie mieli dobry start, od razu kontrakt z Columbią. Każdy by tak chciał.
Krótką fonograficzną karierą zespołu umiejętnie pokierował producent Thom Panunzio (ten od Deep Purple, The Jeff Healey Band, Motörhead, Poison czy Stevie Nicks). Bezbłędnie wyeksponował wartości gitarzystów, stworzył im brzmienie, nadał oprawy, wyeksponował mocny wokal Sinsela oraz wydobył pozostałe wartości u reszty ferajny.
Na pewno kojarzycie numer "Hang Me Up". Biegał w epoce obrazkiem po MTV. Mniej więcej na dwadzieścia Nirwan, raz załapywali się War Babies. W sumie nieźle. Już wtedy warto było docenić miejsce dla takiej muzyki, bowiem zmieniało się dobre na złe. I działo się tak bardzo szybko. Obecnie tylko pomarzyć, by ktokolwiek ośmielił się w radio zagrać coś takiego, szczególnie podczas nieautorskiego pasma. Nawet w mojej niby alternatywnej Aferze sprawa wydaje się niemożliwa. A niezapomniana Vanessa Warwick, w prowadzonym przez siebie Headbangers Ball, lubiła puszczać ku takim grupom oczko. Dziewczyna w ogóle wyrażała sympatię dla szerokich horyzontów metalu, więc mam do niej sentyment, podobnie jak do dawnej kablówki i całego starego MTV. Do miejsca, gdzie obok Snapów i Dr'Albanów, wcale nie rzadziej pojawiały się wszelakie Poisony, Gunsy, Dżorneje czy i inne Dżudasy.
Warto dodać, że "Hang Me Up", do spółki skomponowali, gitarzysta War Babies Tommy McMullin oraz Kiss'owy Paul Stanley. Na tym "całownisiowania" nie koniec, albowiem balladę "Cry Yourself To Sleep", też przecież machnął Paul Stanley, tyle, że tym razem w komitywie z wokalistą Bradem Sinselem. Fajne cośki, obie wypada znać. Podobnie, jak "In The Wind" i "Blue Tomorrow" - kolejne dwa kawałki, pod którymi w stu procentach podpisuje się mój gust. Jak zresztą pod całą tą robotą.
Wiosna wspominek trwa. Andy trzyma nad nią pieczę. Dopilnujmy, by nie wymiękł. 

a.m.

winger

W oczekiwaniu na coraz większymi krokami nadchodzący nowy album Winger, Andy na dzisiaj ma dla Was wspomnienie pierwszego.
Lato 1988. Wytwórnia Atlantic Records. I co za strzał. Albumowy debiut i od razu u boku wydawniczy potentat. A i z najwyższej półki producent Beau Hill - ten od Europe, Ratt czy Alice'a Coopera.
Po prawej stronie, u dołu okładki, widzimy zamazany napis "Sahara". Bo tak mieli się Winger nazywać, ale, że w tym samym czasie pojawiła się inna formacja o takiej nazwie, trzeba było się z tego pomysłu szybko wycofać. Na szczęście Kip Winger ma dobre nazwisko, idealnie nadające się na nazwę zespołu.
Świetny czas dla tego typu rocka, a raczej AOHR (czyli Adult Orientated Hard Rock), tak też Winger dawali radę, zarówno w wysokich notowaniach topu, sprzedaży płyt, jak również na gruncie koncertowym. W ogóle dla tej muzyki okazali się identico meritum, co wszyscy razem wzięci Bon Jovi, Scorpions, Cinderella lub Poison. Ekipy, z którymi notabene Winger grywali wówczas wspólne live'y. No nie tylko, bo i z Bad Company, także.
Album "Winger" już tylko w Stanach rozszedł się w ponad milionowym nakładzie. I choć, żaden to niesamowity wyczyn wobec ówczesnych nakładów płyt Van Halen, Guns N' Roses czy Bon Jovi, to w panujących nam obecnie realiach takie osiągi wyrabiają już tylko nieliczni. Nie sądzę, by nawet Def Leppard, z najnowszym LP "Diamond Star Halos", dobili do pełnej jednej jedyniutkiej bańki, a przecież pochodząca z tamtych lat ich super przebojowa "Hysteria", już tylko w samych USA zcertyfikowana została na dwunastokrotną Platynę. Cóż za czasy. A dzisiejsza dzieciarnia zazwyczaj swą miłość do muzy wyraża jedynie w kliknięciach, natomiast kiedyś za dzieło swego ulubieńca trzeba było na ladzie położyć zazwyczaj kilkanaście, a już przynajmniej kilka dolców. I taka sympatia do muzyki przekonuje mnie nieporównanie mocniej. Bo ta z kliknięciami w ogóle - tak dla jasności. Fan muzyki bez płyt jest jak chirurg bez narzędzi. A już radiowiec spełniający się tylko z kompa to kpina i hańba. A znam paru takich żołędnych dupków.
"Winger" kopie od a do z, jednak zawsze trzeba polecić coś niecoś na dobry rozruch. Zatem Andy poleca dziś singlowe "Hungry". Kapitalny numer, ze wszystkimi atrybutami wobec tego typu metalu. No dobra, hair metalu. Gitara Reba Beacha przecudowna (potem gościu przycinał dla Whitesnake, a ostatnio w supergrupie Black Swan). Oderwać się od "Hungry" nie sposób. I trudno wyobrazić sobie dla tej muzyki lepszy wokal, niż Kipa Wingera. A przecież chórki w wydaniu jego kompanów też niemające sobie równych. Ach, zapomniałbym, popatrzcie, jakie prześliczne we wstępnej fazie smyczki. Zupełnie nie słychać tu żadnych PC-bajtów. Brzmią równie naturalnie, jak te spod dominatów orkiestr. Warto do tej piosenki obejrzeć teledysk, podejmujący wątek depresji po utracie ukochanej osoby. W filmiku naszemu bohaterowi ginie żona w wypadku.
Podobnie ekspresyjnie jawi się numer "Time To Surrender". To strona B singla "Hungry". Wydaje się jeszcze pikantniejszy, ale podobnie, jak jego poprzednik, nawzajem stawia na chwytliwą melodię, no i po raz to który świetny, zadziorny Kip. Kąsa też Reb Beach, a jakże!. Gra jak natchniony. Swym talentem mógłby obdarować trzy/czwarte Polski. Tylko, po co? Szkoda takiej maestrii dla tego naszego nadwiślańskiego rock'partactwa. Skoncentrowany na swym wiośle Reb wznosi się ponad chmury, że aż z podziwu gęba się nie domyka.
Jest tu też ładna ballada "Without The Night", ale i odważny cover Hendrixa "Purple Haze" - przy gitarowym udziale syna Franka Zappy, Dweezila. I wcale żadne z tego kluchy, gdyby ktoś z założenia sprawę pogrzebał.
W materii temp nieszybkich, polecam także sporo wykwintnego grania Reba Beacha i dzielnie asystującej mu całej Winger'owej sekcji w ponad pięciominutowym "Headed For A Heartbreak". Kolejny Winger'Moment tego albumu.
Dwa lata później drugi album - "In The Heart Of The Young". Najlepsze w dziejach grupy notowania na listach, sprzedaż w sumie zbliżona, ale hit "Miles Away" to już prawdziwa potęga. 

=========================

Przebieg wydawnictw względem LP "Winger":

 
sierpień 1988 - singiel "Madelaine" / "Higher And Higher" - niewydany w UK / na listach US nienotowany

sierpień 1988 - album "Winger" - w UK nienotowany na listach / #21 US

luty 1989 - singiel "Seventeen" / "Poison Angel" - niewydany w UK / #26 US

maj 1989 - singiel "Headed For A Heartbreak" / "State Of Emergency" - niewydany w UK / #19 US

wrzesień 1989 - singiel "Hungry" / "Time To Surrender" - niewydany w UK / #85 US

=========================

a.m.


poniedziałek, 30 maja 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 29/30 maja 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - 29/30 maja 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski


Od razu po przybyciu do radiowego studia, pan bluesowy zapytał o wrażenia z Jethro Tull? W dwóch zdaniach wyraziłem zachwyt, ale poparcia nie znalazłem. Pan bluesowy lubi inaczej, więc był rozczarowany światłami, a co gorsza, dobrym w mojej opinii nagłośnieniem.
Pan bluesowy gościł na audycji Macieja Kręcę, basistę Blues Flowers, więc też się na souvenir załapałem. Kiedy Aga i Krzychu poprosili muzyka o pobadźganie flamastrem otrzymanych od niego kompaktów, Maciej Kręc się poczuł, tym samym wysupłał jeden dodatkowy egzemplarz swego podwójnego CD, co czyni, że mam i ja. I tylko spójrzcie proszę, cóż za nierytmiczność nastrojów, wszak dopiero co kilka tekstów wstecz rozprawiałem się z sępami. Posłucham 'se' z przyjemnością, bo zdaje się, że całkiem fajny blues. U myster Ranusa co nieco wczoraj podsłyszałem, więc nie czaruję. Album Maciej Kręc / Brothers & Friends zwie się "Blues Super Session". I myślę, że owe "super session", to chyba w nawiązaniu do mocarnego albumu Koopera, Bloomfieda i Stillsa. Przynajmniej takie wysnuwam niegroźne podejrzenie. Digipak jeszcze zafoliowany, ale spoglądam na tracklistę, i pośród siedemnastu kompozycji ślepia me wysłupia wielu gości, m.in. Magda Piskorczyk, Maciej Sobczak czy Wojtek Cugowski. Chyba ciekawie będzie, co myślicie? Trafiło się konkret granie na ewentualne pana bluesowego zastępstwa. Dobrze mieć pod ręką coś, co Słuchacze niedzielnej godzinki bluesowej rozpoznają. Daje mi to poczucie bezpieczeństwa. Bo do dzisiaj nie wyczuwam, czy moje rock'bluesy mile słyszane w audycji, w której kręci się raczej bardziej z naciskiem na 'blues', góra 'blues rock', a niekoniecznie 'rock blues'. A ja to raczej tę trzecią opcję najchętniej. Wszelakie te ZZ Top, Jeff Healey Band, Kenny Wayne Shepherd Band czy SRV. W bluesie przede wszystkim nasłuchuję ognia, dlatego szczególne dzięki Jimiemu Hendrixowi, że on jako pierwszy go wykrzesał.
Najnowsze Nawiedzone Studio broni się poniższą, atrakcyjną setlistą, i bez fałszywej skromności zasunę wprost, wszystko poszło perfekt. A jeśli ktoś uważa inaczej, to oznacza, że uważa inaczej i ja się z nim nie zgadzam.
Dzięki Mili Państwo, że byliście. Nie zapomnijcie o mnie kolejnej niedzieli. Będę zaszczycony.
Do usłyszenia ...

JETHRO TULL "The Zealot Gene" (2022) - świeże pokoncertowe reminiscencje
- Mrs Tibbets
- The Zealot Gene

JETHRO TULL "Heavy Horses" (1978)
- ... And The Mouse Police Never Sleeps

IAN ANDERSON "Homo Erraticus" (2014)
- Cold Dead Reckoning

ROBIN TROWER "No More Worlds To Conquer" (2022)
- Birdsong
- Losing You

THE BLACK KEYS "Dropout Boogie" (2022)
- How Long

ANATHEMA "We're Here Because We're Here" (2010) - odganiam demony depresji oraz prób samobójczych Daniela Cavanaghy. Zdrowiej bracie!
- Dreaming Light


DEF LEPPARD "Diamond Star Halos" (2022)

- Take What You Want
- Unbreakable
- Lifeless /Joe only version/

FORTUNE "Level Ground" (2022)
- I Should Have Known (You'd Be Trouble)


OST "Kochaj Albo Rzuć" (2022)

film z 1977 roku, reżyseria Sylwester Chęciński, muzyka Andrzej Korzyński
- Czołówka
- List
- Rejs / Cmentarz I / Cmentarz II
- Poszukiwana
- Pożegnanie
- Finał

WHITE "White" (2006) - Alan White in memoriam
- Beyond The Sea Of Lies
- Give Up Giving Up

DEPECHE MODE "Spirit" (2017) - Andy Fletcher in memoriam
- Poison Heart

DEPECHE MODE "Tour Of The Universe: Barcelona 20/21.11.09." (2010) - Andy Fletcher in memoriam
- Enjoy The Silence

VANGELIS "Conquest Of Paradise" (1992) - maxi singiel - Vangelis in memoriam
- Conquest Of Paradise - {theme from the original soundtrack "1492"}
- Line Open - {non album track}

VANGELIS with STINA NORDENSTAM "Ask The Mountains" (1996) - promo singiel - Vangelis in memoriam
- Slow Piece - {utwór spoza albumu "Voices"}

CAROLINE LAVELLE "Spirit" (1995)
- Moorlough Shore
- Forget The Few - {na skrzypcach Nigel Kennedy}

CAROLINE LAVELLE "Brilliant Midnight" (2001)
- Farther Than The Sun

VANGELIS "Blade Runner" OST (1994) - Vangelis in memoriam
- Rachel's Song - {wokaliza Mary Hopkin}
- Love Theme - {saksofon Dick Morrissey}

THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND "Tomorrow Belongs To Me" (1975)
- The Tale Of The Giant Stoneater
- Ribs And Balls

THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND "The Impossible Dream" (1974)
- Anthem - {śpiew Vicky Silva}

FISH "Songs From The Mirror" (1993)
- Boston Tea Party - {The Sensational Alex Harvey Band cover}

FISH "Raingods With Zippos" (1999)
- Faithhealer - {The Sensational Alex Harvey Band cover}

ANDERSON BRUFORD WAKEMAN HOWE "Anderson Bruford Wakeman Howe" (1989) - Vangelis in memoriam
- Let's Pretend - {kompozycja Vangelis}

ANDERSON BRUFORD WAKEMAN HOWE "Order Of The Universe" (1989) - special promotional CD - wydawnictwo z racji amerykańskiego tournee
- Order Of The Universe (long edit)
a) Order Theme
b) Rock Gives Courage
c) It's So Hard To Grow
d) The Universe

JETHRO TULL'S IAN ANDERSON "TAAB 2" (2012)
- Upper Sixth Loan Shark
- Banker Bets, Banker Wins

 

Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 29 maja 2022

Jethro Tull "The Prog Years" - sobota, 28 maja 2022, Sala Ziemi, Poznań

Wczoraj w Sali Ziemi wspaniali Jethro Tull. Cóż za koncert! Nowe i stare numery w oprawie 70's. Na szczęście dla tego występu zaniemógł spec od wizualizacji, dzięki czemu całość poszła w oprawie tradycyjnego, nieskrępowanego żadną nowoczesnością oświetlenia. I bez tych wszystkich zawsze odwracających uwagę filmiko-klipów. Dało się poczuć magię koncertów dawnej epoki. Niekiedy innych pech, bywa szczęściem wobec przychylnych losów wydarzeń.
Trzy numery z ostatniej płyty: tytułowe "The Zealot Gene", "Mrs Tibbets" oraz "Mine Is The Mountain". Okazuje się, że ten ostatni, to nie tylko mój, ale i faworyt Iana Andersona. I tu zaskoczenie, byłem przekonany, że tych kilka wyższych wokalnych partii we frazie "mine is the mountain", na albumie dośpiewuje Mistrzowi ktoś z zespołu, a właśnie wyszło na jaw, że to On sam. Niesamowite. Pierwsza ciara wieczoru. Nie miałem pojęcia, że lider Jefro tak potrafi. Cóż za wokalna dwubiegunowość. Od wczoraj "Mine Is The Mountain" będzie podobać mi się jeszcze bardziej. Choć trochę żałuję, że już bez elementów magii.
Baner "The Prog Years" obiecywał utwory, które wcale niekoniecznie, a w zamian parę niespodzianek, jak "Too Old To Rock 'n' Roll, Too Young To Die", "Hunt By Numbers" (a ja myślałem, że wszyscy zapomnieliśmy o "J-Tull Dot Com") czy "Songs From The Wood". Zawsze tak bywa. Nigdy nie może być przewidywalnie. I o to chodzi. Przewidywalność to nuda i brak ekscytacji. Poza tym, zaskakująca, kompletnie inna, niemal minimalnie rozpoznawalna wersja "Aqualung", do tego dużo emocji podczas "Locomotive Breath" (też podane odmienniej!), ale i nawiązania do klasyki, lecz takiej, gdzie można sobie poużywać fletu. W tej materii zawsze mile słyszane "Bouree" Bacha czy "Pavane" Faure'a. A jeszcze z ciągu dalszego zespołowego podwórka, nawiedziło "Living In The Past", "Clasp" (ulubiony numer Andersona z "Broadsword And The Beast"), i jeśli po całym tym występie czegoś sobie nie uroiłem, show rozpoczęło "For A Thousand Mothers". Tyle zapamiętałem, tak na gorąco. Pewnie za chwilę przypomni mi się jakiś jeden czy drugi tytuł, jakich w tym tekście nie umieściłem, i będzie mi strasznie łyso. No cóż, już tak mam, że na koncerty idę się bawić, zamiast dzióbać z kartką i długopisem.
Duża frajda. Wciąż rajcowni Jethro Tull. Okay, bez Pegga czy Barre'ego, ale to w niczym nie przeszkadza. Obecni muzycy, którzy początkowo zostali poddani próbie i występowali jako tło dla komitywy Ian Anderson Band, z czasem zostali zalegalizowani dla zacnego szyldu Jethro Tull - w pełni na niego zasługując. 
Dla mnie cudowny koncert i wielki zaszczyt. Kolejny mocny dzień w moim kalendarzu. Że co, że niby wczoraj piłkarski finał Ligi Mistrzów? Haha, dobre sobie, liga mistrzów to była w Sali Ziemi.  

P.S. Dzięki panie bluesowy Ranusie, że pomyślałeś o starym druhu Masłowskim.

a.m.



piątek, 27 maja 2022

mysia policja nigdy nie śpi

Jutro w Poznaniu zakoncertują Jethro Tull, a dzisiaj na moim gramofonie singiel, dzięki któremu straciłem z tą grupą dziewictwo. To był 1978 rok. Nasz Tonpress nie spóźnił się ni chwili. Wszystko na czas. Szkoda jedynie, że licencja na całe "Heavy Horses" przerastała polski budżet. Cóż, dobre i to. Na początek dwa kapitalne numery ze strony A albumu. Nie sądzę tylko, byśmy jutro ich posłuchali. -- "Heavy Horses" należy już do folkrockowej trylogii, wraz z albumami "Songs From The Wood" oraz "Stormwatch" - okres drugiej połowy 70's - natomiast nowa trasa Jethro Tull ma łkać wspomnieniami do etapu progrockowego. Tak przynajmniej stoi na moim bilecie - "Jethro Tull - The Prog Years".
Numery "Moths" oraz "...And The Mouse Police Never Sleeps" nie schodziły z talerza mojego nędznego pierwszego mono gramofonu. Grał tylko trochę lepiej od obecnych laptopów, ale i tak wydawało mi się, że to najlepsza muzyka, na całkiem okay sprzęcie, a przy dobrych basach wierzyłem, że do stereo już tylko krok. Ówczesnemu trzynastolatkowi wiele dopowiadała wyobraźnia, więc wszystko wydawało się większe i kolorowsze.
Że co, że słaba okładka? Nieprawda. Wtedy ostro działało na me zmysły zerżnięte z "Heavy Horses" liternictwo dla nazwy "Jethro Tull", a przecież znalazło się jeszcze miejsce dla logo wytwórni Chrysalis - od której Tonpress zakupiło licencję. To była namiastka wielkiego świata. Raczej mało komu dostępnego.
P.S. Nie funkcjonowało jeszcze pojęcie "edycja limitowana", a co widoczne w prawym dolnym rogu, tuż nad ceną: "nakład ograniczony". Po takim komunikacie robiło się nerwowiej. Bo chwila nieuwagi, jakieś niedopatrzenie, niewystanie płyty w szybko utworzonej kolejce, i po ptakach.

a.m.

 



odeszli Ray Liotta, Alan White i Andy Fletcher

Wczoraj do wiecznej krainy ewakuowali się Ray Liotta, Alan White oraz Andy Fletcher. Niby Dzień Matki, miało być fajnie, a tu takie tsunami.

Ray Liotta to dla mnie nie tylko "Chłopcy z ferajny". Lubiłem, gdy wcielał się w czarne charaktery. Od natury dostał takie łajdackie spojrzenie. Zrobiło mu ono parę niezłych filmów. Nigdy nie przełączam kanału, jeśli widzę Go na ekranie.

Śmierć perkusisty Yes, Alana White'a, wielkim zaskoczeniem. Sprawę poniekąd wyjaśnili jego koledzy z zespołu podając, że zmarł po krótkiej chorobie.
Alan występował nie tylko z Yes. Jego gry możemy posłuchać nawet u boku George'a Harrisona czy Johna Lennona, ale i tak zapamiętamy go głównie z Yes. To oni byli jego matczynym polem. Alan to nie tylko zwyczajny bębniarz wyrobnik, gdyby tak czasem ktoś pomyślał. Z kolegami z Yes zrobił też parę świetnych numerów - m.in. "Turn Of The Century" (do spółki z Andersonem i Howe'em), ale też na fantastycznie sprzedanym "90125", jego nazwisko znajdziemy przy piosenkach: "Changes", "Our Song" czy "Hearts". W tych nowszych Yes'ach, już bez Jona Andersona, a pod wokalnym przywództwem Jona Davisona, jego godność wyłania się z klamry przy utworze "To Ascend". Polecam posłuchać. Teraz jakby jeszcze uważniej.
 
Andy Fletcher. Piekielnie ważna postać w Depeszowej układance. Nawet, jeśli niczego dla nich nie skomponował, nie zaśpiewał jako choćby chwilowy lider, bo i też nigdy nie pchał się na grupy front. Nie każdy bohater musi nosić pelerynę. Nigdy nie kwestionowałem jego wartości. Dla mnie Fletcher to nieodzowna, kolegialna twarz do spółki z Gore'em i Gahanem. Bo i w ogóle, Depeche Mode oraz ich fani, od zawsze stanowią taką z natury rzeczy komitywę, niemal cyganerię.
Pozostanie we mnie świadomość, że świat fermentuje, a Fletcher z kolegami, pomimo paru krętych dróg, wciąż walą z młodzieńczym zapałem. I na zawołanie widzę ich młode buźki (gdy jeszcze urzędowali we czwórkę) na okładce polskiej licencji "The Singles 81-85".

Jestem zdecydowanie na 'nie' dla takich dni. To kolejne wertepy tegorocznego kalendarza. 

a.m.




czwartek, 26 maja 2022

klaser

Jako kilku-/kilkunastolatka, przez rok czy dwa, zajmowały mnie znaczki. Zresztą, zawsze coś zbierałem. Jak nie resorki, to żołnierzyki, albo paczki po zachodnich papierosach lub kapselki nadające się do gry w kolaży. Dopiero jak wszedłem w muzykę zatrzymałem wszystkie niezdecydowane fascynacje. No, ale dzisiaj będą znaczki. Bo znalazł się klaser. U Mamy był. Fajnie, że go gdzieś z dala ode mnie przechowała. Przynajmniej nie przehandlowałem na płyty. No i wiem, po kim lubię sentymenty.
Skarbów nie ma, są wspomnienia...



a.m.

sweet fanny adams

Wcześni Sweet to z reguły koko-rock'pierdołki, z tymi wszystkimi "Co-Co", "Little Willy" czy "Funny Funny". Ale już w 1973 roku, czyli za pięć dwunasta przed rozpoczęciem nagrywania najlepszych płyt, fajnie żaglami zatrzepotały single "Ballroom Blitz", "Hell Raiser" oraz "Blockbuster". I to byli już ci Sweet. Rok 1973, nadszedł właściwy czas, od teraz mocno do przodu. Natomiast w kwietniu 1974 trafiło do handlu "Sweet Fanny Adams". I właśnie upłynęło 48 lat. Ale upływający czas wciąż po stronie tamtej muzyki. Nic jej nie odebrało dawnej świetności. No, może jedynie tylko obecne dzieciaki się na to nie załapują.
Nagrywanie "Sweet Funny Adams" było dużym wyzwaniem dla głosowo wówczas kontuzjowanego Briana Connolly'ego. Dlatego w kilku kawałkach zaśpiewali jego zespołowi koledzy - gitarzysta Andy Scott oraz basista Steve Priest. Z powyższego 'gardłowego' problemu Sweet musieli także odmówić supportowania The Who podczas ich stadionowego koncertu w 1974 roku. Szkoda, bo mieli repertuar. Nie tylko parę wspomnianych powyżej mocnych singli oraz tę oto płytę, ale też kapkę z brudnopisu na nadchodzące "Desolation Boulevard" - w sprzedaży pół roku później.

Dużo dobrego znajdziemy na "Sweet Fanny Adams". Sweet jakich lubimy, ale niekoniecznie z repertuarem do radiowych stacji.
Kapitalne dwa numery już na wstępie - czadowe "Set Me Free" oraz też z zębem, ale zdecydowanie w modnej wówczas estetyce glamowej "Heartbreak Today". Pierwszy z tej pary w kolejnej dekadzie na grunt metalu przerzucili Saxon. Poza tym, dwa przebojowe nagrania słynnej w dekadzie 70's kompozytorskiej spółki Chinn/Chapman (to ci od Smokie, Suzi Quatro, itd...) - na front wybija się dynamiczne, arcy-przebojowe, choć jednocześnie pozbawione singlowego statusu "AC-DC" oraz zaśpiewane przez Steve'a Priesta, glammetalowe "No You Don't". Nie można rzecz jasna pominąć najdłuższego w zestawie "Sweet F.A.". Prawdziwa rozkosz. Chwytliwa melodia, galopujący rytm, niekiedy przerywany bajeranckimi (jak na tamte lata) spowolnionymi dźwiękami syntezatorów plus różnymi efektami, a i w końcówce gitarowymi fuzami. Zastanawia tytuł - "Sweet F.A.". Nie bardzo wiadomo, czy sprawa dotyczy Fanny Adams, czy ów skrót wyraża "fuck all". Pamiętam jak wielu dawnych giełdziarzy lubiło tę kompozycję. Płytę chyba też, bo raczej rzadko można było ją spotkać. Kto zdobył, zostawiał na półce, nie wypuszczając ponownie w ludzi.
Niewymieniona przeze mnie reszta piosenek też nie od macochy. A właśnie, tak przy okazji, sprawdźcie proszę, jakim super zadziorem w głosie dysponował Andy Scott - w "In To The Night". Takich Sweet nie spotkacie na żadnych Sweet'owych składankach.

a.m.


środa, 25 maja 2022

SAHB

Dwie świetne okładki - "The Impossible Dream" autorstwa Keitha Davisa / "Tomorrow Belongs To Me" autorstwa Dave'a Fielda. I tylko rok różnicy pomiędzy oboma albumami. Łącznikiem grupa The Sensational Alex Harvey Band. To był ich znakomity czas. Mieli już na koncie kapitalne "The Faith Healer", a teraz na Wyspach wbijali w top 10 odjazdową przeróbką przeboju Toma Jonesa "Delilah". Nie było jej co prawda na regularnym albumie, ale to tylko na plus wszystkim singlom oraz ewentualnym składankom, które również przystoi kupować.

W skrócie, Sensational Alex Harvey Band to szkocka ekipa mieszająca w rocku, jak tylko się da. W okresie wschodu glam rocka, bawili się nim równie pokaźnie, co efektowny David Bowie, do tego mieli hard/heavy przyłożenie, niemałą sympatię do bluesa i dawnych rock'n'rollowców, co też wyraźne puszczanie oczka ku Frankowi Zappie. Z nikogo nie zżynali, ale z siebie pozwalali. No i co lubię u tego typu wykonawców, w krwioobiegu swym luz i dystans do całej otaczającej powagi. Stąd też w oferowanej sztuce bywali częściowo wodewil, a częściowo pantomimiczni - szczególnie na scenie, a to, co dla wielu w hard rocku bywało oczywiste, w sensie: zwrotka-refren, potem raz jeszcze to samo, solówka, refren i koniec, to u nich wpadało w świat rewii, variete, niekiedy eksperymentu. Zwariowany zespół, ze świetnym liderem - Alexem Harveyem. Facet był szaleńczy, wręcz huraganowy, z natury niespokojny duch. Nawet teraz, czterdzieści lat po jego śmierci, czuć bicie jego serca. Czyli narządu, który wysiadł mu sporo przed pięćdziesiątką.
Utwory na dziś - z "The Impossible Dream" (1974) dwa pierwsze: "The Hot City Symphony, part 1 - Vambo" oraz "The Hot City Symphony, part 2 - Man In The Jar". Dzieje się tu więcej, niż w kinie. Ale na tej płycie mamy też obłędny finał. Jakże inny od niemal wszystkiego, co SAHB wcześniej zaprezentowali. Numer zwie się "Anthem", a naszemu bohaterowi dośpiewuje Vicky Silva, acz chyba najcenniejszym kruszcem na tym etapie albumu wydaje się monotonny marszowy rytm bębnów, plus dudy, z których prawdziwa Szkocja wyłania się w końcowej fazie. Świetne. Nawet poruszające, można by rzec.
Z kolei, album "Tomorrow Belongs To Me" (1975) ma fantastyczny środek - numery: "The Tale Of The Giant Stoneater" plus wciśnięty w niego, a raczej z niego wypływający, krótki "Ribs And Balls". Ponownie prima Alex, ale należy pochwalić też sekcję -- Zal Cleminson na gitarze ostry, jak przecinak. Można się tym golić pod nosem i na brodzie. Ted McKenna na bębnach imponujący. Zmienia rytmiczne narracje szybciej niż piłki cyrkowy żongler. No i jeszcze dodatkowy dla sesji tego albumu Derek Wadsworth, tu konkretnie ze smyczkową oprawą. Dużo się dzieje. Tym bardziej, że SAHB rzadko grają uporządkowane, oczywiste melodie. Kiedy przyzwyczai nas do siebie jeden motyw, znienacka manewru dokonuje inny. Dlatego to taka muzyka na pełen ekran. Niedziwne, że lubi ich ex-Marillion'owy Fish. Sprawdźcie po jednym numerze na jego "Songs From The Mirror" oraz "Raingods With Zippos".
Andy wszystkim Szanownym Państwu życzy dalszego ciągu słońca, truskawek w miseczce, najlepiej z cukrem i bitą śmietaną (wtedy są wyjątkowe!), a na jutrzejszy obiad miękkich szparagów, a i również jakiejś subtelnej w okolicy sąsiadeczki, takiej z głosem pod Stinę Nordenstam, albowiem tych drących ryja nigdy nie brakuje. 

a.m.


wtorek, 24 maja 2022

dzisiaj resort: sępiarstwo

Zapytałem pana bluesowego, czy mogę na legalu wszem i wobec, iż ten sprezentował mi bilet na Jethro Tull? Jak najbardziej - dostałem w zapewnieniu. Wolałem się jednak upewnić, by się za głośno nie chwalić, bo sami Drodzy Państwo wiecie, jak to z tym bywa. Ile to już razy, przy tego typu sytuacjach, słyszałem: tylko morda w kubeł, nikomu ani słowa, od kogo dostałeś. -- No i wtedy nic, tylko ciiiiichosza. A Krzysiek kiedyś tam szepnął pomiędzy wierszami, że może załatwi. Sam zresztą wyszedł z inicjatywą. Lecz, jak to najczęściej w życiu bywa, ludzie obiecują i na tym się kończy. Ile to ja już takich podarków nie dostałem. Jakie więc zdziwko było w niedzielę, gdy na powitanie pan bluesowy Ranus najpierw mnie wyściskał, a po chwili wręczył ten oto na papierze wydrukowany dar.

Przyznam, nie spodziewałem się. Serio. Nie, że Krzyśkowi nie wierzyłem, ale nie brałem pod szczęścia kredyt, że uda się o jeden więcej. I tym "więcej", będę akurat ja. Poza tym, tobie załatwił, dlaczego nie temu i tamtemu. Ruszą teraz na niego zazdrośnicy. Poobrażają się, shejtują, wyskoczą z siebie i staną obok.
No to idę. Idę na Jethro Tull. A już myślałem, że po zawodach, że się najzwyczajniej w świecie nie załapię.
Ranus to jednak postać, i ma chody, nie powiem. Bo, gdybym to ja zabrał się za organizowanie takich wejściówek, skończyłoby się jak zawsze na spalonej gumie.
Powiem Wam Kochani, że ja to nie mam szczęścia do gratisów. Bez względu na okoliczności. Nie umiem wyprosić, wysępić, czy jak by to inaczej nazwać. A zawsze starałem się kulturalnie, bez zadzierania nosa. Wyszło na to, że nie potrafię. Dlatego o nic od dawna nie proszę, nie wydzwaniam, nie wypisuję, nie cudzołożę, nie nie, jeszcze raz nie. Dość pełzania po parkiecie o jedną głupią płytę jakiegoś naszego mocarza, któremu wydaje się, że tylko warto podjąć wyzwanie z warszaFką. A te wszystkie propozycje pobrań plików to wy SE w dupę wsadźcie. Co to za wykonawca, który nie wytłoczy z pięćdziesięciu dodatkowych kompaktów celem próby wypromowania swojego najnowszego tytułu. I jednocześnie nie dostrzega siły lokalnych mediów. Porażka. Przecież jaki rock'odbiorca szuka niszowej muzyki u mainstreamowców?
Koszt takiej promo płyty w cienkim kartoniku plus okładka, bez przymusowej książeczki, to przecież taniocha na wagę rosołu. I to takiego z kostki, nie z gara i dobrą wkładką. I tylko obciach, że jeden czy drugi taki krajowy 'gigant' nie wpuści sobie w koszty, by godnie album popromować. Wydawcy książek wręcz naciskają, by od nich brać darmówki, na podstawie których, późniejszych recenzji nie będzie końca. A przecież, ile tam mamy papieru, tutaj dopiero ryz moc. Jakże dużo wyższe nakłady kosztów od tej wychudzonej bladej płytki CD. Powszechnie znany wszystkim Mariusz Szczygieł niedawno nawet w socialmediach zaapelował do wydawców, by ci mu nie przysyłali stert książkowych nowości, bo on się nie wyrabia. Potwierdzam, wydawcy książek wiedzą, co to marketing. Kiedyś napisałem do pewnego wydawnictwa o interesującą mnie knigę, powołując się przy tym na prowadzoną audycję, na tego tu oto bloga, co też na mój amatorski dziennikarski staż, i wiecie co, przysłali w trymiga. Po jakimś czasie uśmiechnąłem się o inną książkę do innego wydawnictwa, po dwóch dniach miałem w domu. Zaś (wiem, od zaś zdania nie zaczynamy) Tomek Szmajter - ten od wiedzy i wydawanej u nas literatury związanej z Deep Purple - całkiem niedawno, zresztą, dostrzegając podczas naszej dyskusji braki w mej domowej biblioteczce, następnego dnia poleciał do zaprzyjaźnionego wydawnictwa, tam nawet nie musiał specjalnie zagadywać, i już następnego dnia zjawił się u mnie z dwoma papierowymi załadowanymi po menisk wypukły torbami nowiuśkich muzycznych biografii. Oczom nie wierzyłem. A tu bracie napiszesz do jednej czy drugiej takiej naszej rock'kapelki prośbę, o próbkę ich nowego CD, to albo cię oleją i najczęściej nie odpiszą, po grecku udając, że nic nie otrzymali, albo w najlepszym razie zaproponują żałosne pliki. Powodzenia. Ach, no i milionowych nakładów!

a.m.


Deep Purple z McBride'em

W minioną niedzielę w Tel Avivie Deep Purple przedstawili się pierwszym show z Simonem McBride'em w roli gitarzysty. To sytuacja tymczasowa. Steve Morse chwilowo usuwa się w cień, ponieważ podejmuje opiekę nad chorą na raka żoną. Wciąż jednak pozostaje pełnoprawnym członkiem grupy.
Wszystkiego dobrego dla obu panów, a przede wszystkim dla wybranki serca Steve'a!

a.m.

poniedziałek, 23 maja 2022

sheffield steel

Cały czas wiosennie. Cieszmy się tą porą roku. Soczysta trawa, mrowie krzewnych i drzewnych liści, jest cudnie. Ciepło na krótki rękawek, koniecznie na trampki, przetarte dżinsy, z zimną pepsi pod ręką, tak na wypadek, gdyby zaschło w gardle.
Maj 1982. To już kawał czasu po Woodstock'owym "With A Little Help From My Friends", a jeszcze na długo przed "N'oubliez Jamais". Oto spadkowy okres Cockera. Wyraźnie zlatująca sława w Stanach, niepokojące o Muzyku milczenie na Wyspach, wciąż nieuregulowany okres uzależnień wobec wódy i narkotyków, jednymi słowy: nieciekawe perspektywy.
I oto po czterech latach od wydania "Luxury You Can Afford", wchodzi Cocker w lata osiemdziesiąte z płytą "Sheffield Steel". Chwilami fajną, dziennikarsko nieźle ocenianą, a jednak o komercyjnym fiasku. Co zatem poszło nie tak? Okładka? Przecież niezła. Ale fakt, trochę nie z tej epoki. Wystarczy spojrzeć na debiut King Crimson "In The Court Of The Crimson King". -- No to może muzycy? Nie, skądże, przecież mamy tu "karmazynowego" Adriana Belew, wziętych Jamajczyków: Sly'a Dunbara, Mikey'a Chunga, Jimmy'ego Cliffa czy Robbiego Shakespeare'a (wszyscy znacząco wpłynęli na powszechne tu rasta rozbujanie), a nawet w jednym epizodzie czekającego na eksplozję popularności - Roberta Palmera. A zatem co, czyżby nieudane kompozycje? Też nie. Dobór atrakcyjny, i jak to u Cockera, wszystko sprawnie zagrane, zaaranżowane i wyśpiewane na potęgę. Spójrzmy na tytuły: "Seven Days" Boba Dylana, "Many Rivers To Cross" Jimmy'ego Cliffa, "Talking Back To The Night" Steve'a Winwooda, a nawet "Sweet Little Woman" - autorstwa opisywanego w poprzednim tekście Andy'ego Frasera. A jednak coś nie zagrało, ponieważ wszystkie numery przegrywają z pierwowzorami (same przeróbki) i ogólnie ludzie tej płyty nie lubią. Lubi ją umiarkowanie Masłowski. Z dużym kredytem zaufania i odrobiną sentymentu. I tak nie wyżej, jak na dwie i trzy/czwarte gwiazdki. No, ale wiadomo, urodziłem się misjonarzem, by w pocie czoła ratować tonących. Dobrze, że dwa lata później było niezłe "Civilized Man", a potem genialne "Cocker", chwilę później bardzo dobre "Unchain My Heart", i znowu genialne, a w mojej opinii nawet miażdżące wszystko - "One Night Of Sin". A potem już zawsze tylko dobrze i jeszcze bardziej dobrze. Maestro!

a.m.


fine fine line

Słoneczny wiosenny poniedziałek. Muzyka się kręci. Spójrzcie, co Andy ma dla Was - winyl Andy Fraser "Fine Fine Line". Czyli, Andy poleca Andy'ego.
Kim Andy Fraser? - przede wszystkim basistą Free, ale również okazjonalnym pianistą, akustycznym gitarzystą oraz gitarzystą rytmicznym. Spoczywaj w pokoju.

Po upadku Free, Andy wraz z wokalistą Snipsem (później w Baker Gurvitz Army), utworzyli grupę Sharks, u których już wtedy z pozycji muzyka ex-Free, Andy zagrał na albumowym debiucie. Później utworzył własny Andy Fraser Band. Z nimi tylko jeden album. A potem już całkowicie na własną rękę. I tutaj do głosu przede wszystkim dochodzi pop-rockowa płyta "Fine Fine Line" (1984). Niedoceniona w epoce, a dzisiaj to już wręcz dziw nad dziwy. Andy Fraser zmontował tu mocną ekipę, sami fachowcy - m.in. na klawiszach Bob Marlette (producent późnych Lynyrd Skynyrd, ale też Quiet Riot czy Tracy Chapman), do tego rewelacyjny gitarzysta Michael Thompson (sporo objawia w swoim Michael Thompson Band, ale to też wzięty sideman, do spotkania u Cher, Michaela Boltona, Barbry Streisand oraz wielu innych), no i weźmy jeszcze byłego perkusistę jednej z pochodnych Free, grupy Back Street Crawler, Tony'ego Braunagela.
Na tym średniodystansowym longplayu dominują kompozycje naszego bohatera do spółki ze wspomnianym już Bobem Marlette'em oraz BryanAdams'owskim Jimem Vallancem.
Lekka - szczególnie, jak na korzenność Free - rock'piosenkowa płyta kogoś, od kogo wielu wymagało grania zadziornego hard/rock/bluesa, a tu zrobiło się przystępnie. Po prostu przyjemne miękkie rock'granko, idealne do radia. Choć chyba nikt nigdy nie zaznał tego repertuaru na żadnym FM.
Andy wielkiego głosu nie miał, ale potrafił nim władać. Pisał dla siebie takie tematy, by nie wystawały spod jego oktawowych możliwości. A co ważne, miał smykałkę do melodii. Poczujemy to już na wstępie, gdy tylko uderzy w nas kapitalna melodic'rockowa nuta tytułowego "Fine, Fine Line". Klasyczny AOR. Wyraźnie trzyma tu duch popularnych wówczas Survivior. Mocne coś, sprokurowane przez Frasera do spółki z Marlette'em.
Płyta idzie dalej. Drugi numer - "Branded By The Fire". Ależ dramaturgia! O paru obliczach nagranie, z obłędnie pięknymi zwrotkami oraz refrenem w duchu Roberta Teppera czy dawnego Briana Spence'a. Nic z płodu Free. Kompletnie. Wszyscy co na to liczyli, wywalili forsę w błoto i ze wściekłości kopali opony swych aut. Ten album delikatnie szturchał, a niekiedy pieścił uszy, i to nie tylko wspomnianych Survivor, co też nadchodzących fanów Mike+The Mechanics, bądź wschodzących w tamtym okresie The Outfield, czy innych równie eleganckich i niegroźnych rockersów, pokroju Mr. Mister, Quaterflash, Glass Tiger, itp..
Wyróżniłbym jeszcze fajne, rozbujane "Danger" - owoc mocnej trójcy tego albumu: Fraser/Marlette/Vallance - co też pierwszej wody, finałowe "Living This Eternal Dream". Typowo ejtisowa produkcja, jak też cała ta zmiękczająca rocka elektronika, stosowne do atmosfery chórki, zgrabne perkusyjne przeszkadzajki, plus pogłosy i efekty - coś a'la Real Life, wreszcie, miękkie, choć niby softmetalowe gitarowe solo. Jednymi słowy - bomba! Corey Hart robił wtedy tego typu rzeczy, i to mi go przypomina. Fajne jeszcze "Chinese Eyes". Chyba właśnie z tego niegroźnego popu trzeba było uczynić przebój, lecz wydawcy postawili na tytułowe "Fine, Fine Line" (to też mój faworyt!) oraz "Do You Love Me". Szkoda, że nie wyszło.
Do niedawna myślałem, że nigdy nie było tego na kompakcie. A jednak wydano, tylko, jak to ja, zwyczajnie przegapiłem. Winyl jednak wciąż dobrze gra. Rzadko używam, bo we wnętrzu koperty mam załadowany cd-r. Kiedyś na nagrywarce audio płytę przekopiowałem, by tego winyla chronić przed zębami igły. Każde jej kolejne położenie, nawet przy idealnym wyważeniu, struga czarną masę i ślimaczym tempem rypie rowki. Najpierw niesłyszalnie, aż z czasem nachodzi nas, jaki w nie trzmiel wpadł. Proceder przekopiowywania winyli na cd-r dokonałem z wieloma płytami, niestety nie udało się wszystkich. Teraz już musztarda po obiedzie. Sprzęt nieczynny, a na radiowym gramofonie, którego pokrywa wyraźna warstwa kurzu, strach cokolwiek położyć. Nie mam pojęcia, czy radiowy sprzęt jest czynny czy nie, czy ktokolwiek o niego dba, wymienia igłę, konserwuje akcesoria. Nie ma z kim o tym pogadać. Wszyscy zalatani, zarobieni, dupę bym tylko zawracał. Świat nie szuka męczydusz, a jedynie nagradza bohaterów. No i pieniądze trzeba zarabiać. Chowam się w cień. Do następnego ...

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 22/23 maja 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - 22/23 maja 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 
Dziękuję za kolejne wspólne przy muzyce spotkanie. Poniżej skrupulatny jego przebieg. Będzie mi przemiło, jeśli najbliższa niedzielno-poniedziałkowa wieczoro-noc, też będzie nasza.
Do usłyszenia ...


DEMIS ROUSSOS "The Complete Collection" (1992) - Vangelis in memoriam
- I'll Find My Way Home - /wersja 1986/ - /Jon And Vangelis cover/



URIAH HEEP "Demons And Wizards" (1972) - 50-lecie albumu
- Rainbow Demon
- Traveller In Time
- Easy Livin'


TURBO "Piąty Żywioł" (2013)
- Dominik Jokiel in memoriam
- Może Tylko Płonie Czas

THE BLACK KEYS "Dropout Boogie" (2022)
- Wild Child
- It Ain't Over
- Good Love - (featuring Billy F Gibbons)

ROBIN TROWER "No More Worlds To Conquer" (2022)
- Ball Of Fire
- Waiting For The Rain To Fall
- I Will Always Be Your Shelter


TRIUMPH "Triumph" (1976)

- Blinding Light Show / Moonchild

STARCASTLE "Fountains Of Light" (1977)
- Silver Winds
- True To The Light

RICK WAKEMAN "Country Airs" (1986 / re-recorded 1992) - 73-urodziny Ricka Wakemana
- Wild Moors

RICK WAKEMAN / MARIO FASCIANO "Stella Bianca Alla Corte Di Re Ferdinando" (1999) - 73-urodziny Ricka Wakemana
- Aria Di Te - /śpiew Mario Fasciano/
- Romance Napoli
- Carcere 'e San Francisco - /śpiew Mario Fasciano & Aza/

A-HA "Hunting High And Low" (1985) - ostatnio na 'Canal+ Dokument' film "A-ha - The Movie"
- Living A Boy's Adventure Tale

JON & VANGELIS "Page Of Life" (1998) - wersja US - Vangelis in memoriam
- Change We Must - /śpiew Jon Anderson/

VANGELIS "Juno To Jupiter" (2020 / opublikowane 2021) - Vangelis in memoriam
- In The Magic Of Cosmos
- Juno's Tender Call

VANGELIS "Oceanic" (1996) - Vangelis in memoriam
- Song Of The Seas


VANGELIS "Voices" (1995)
- Vangelis in memoriam
- Voices - /śpiew Athens Opera Company/
- Come To Me - /śpiew Caroline Lavelle/
- Ask The Mountains - /śpiew Stina Nordenstam/
- Prelude
- Losing Sleep (Still, My Heart) - /śpiew Paul Young/
- Messages

VANGELIS "El Greco" (1998) - Vangelis in memoriam
- Movement X

SOFT CELL "*Happiness Not Included" (2022)
- New Eden


Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"