wtorek, 31 marca 2020

nie żyje ALAN MERRILL

Nocą z niedzieli na poniedziałek, z zatroskaniem odezwał się szkolny kolega: "uważaj na siebie". Włączył radio, a że nie zna tego bloga, nie wiedział, jak obecnie działa się przy Rocha. A raczej, nie działa.
Powiem Wam Szanowni Nawiedzeni, im dłużej trwa ten bezczyn, tym bardziej tracę wiarę. Wydaje mi się, że już tak pozostanie.
Radiowiec musi dzielić się fascynacjami na bieżąco. Choćby po to, by nie atakować nimi powszechnie niezainteresowanych. Niekiedy próbowałem i zawsze pudłowałem z metra do pustej bramki. Nie zarazisz muzyką kogoś, komu owa dziedzina kojarzy się jedynie z kręceniem tyłkiem, czy to w rytm, czy tylko w sobie pojętym stylu. Zbyt wielu łączy słuchanie muzyki ze zdolnością tańczenia. Lubisz muzykę, musisz tańczyć, musisz to lubić. A ja akurat nie lubię. Nie potrafię i bardzo nie lubię. Wolno mi. Zawsze uważałem taniec za pajacowanie, mające na celu jedynie zwabienie samicy. I to się podręcznikowo zgadza w przypadku każdego boskiego stworzenia, niekoniecznie ssaka. Dość więc symulowania, że akurat dzisiaj coś walnęło w kręgosłupie, więc przepraszam kochaniutka, ale posiedzę przy butelce, a ty spójrz ino, Franek właśnie powrócił z parkietu, bierz póki wolny. Nie mam zamiaru, ni przyjemności dłużej udawać i odwiecznie ukrywać się po kątach. Tym bardziej, że tego typu sytuacje zazwyczaj wymuszają więcej jedzenia, nakłaniają do pijaństwa, a nawet do porzuconego palenia. I co gorsza, niekiedy w celu odparcia ofensywy trzeba sztucznie podtrzymywać konwersację z jakimiś podejrzanymi osobnikami, z którymi przy każdej innej okazji nie poszedłbym nawet na zaoferowany w podarku koncert Stonesów.

Wczoraj przeczytałem o śmierci wokalisty, a i wszechstronnego muzyka oraz kompozytora Alana Merrilla. Tym samym, artystyczny świat zebrał koronawirusowe żniwo. 
Merrill miał swoje pięć minut w latach siedemdziesiątych. To właśnie wówczas wraz z The Arrows zmajstrowali hit "I Love Rock'n'Roll". Znamy go wszyscy, ale chyba powszechniej z wersji przywołanej w kolejnej dekadzie, kiedy piosenkę odświeżyła grupa Joan Jett And The Blackhearts, czyniąc z niej niemal r'n'roll-metal hymn. 
Dla mnie postać Alan Merrilla będzie przede wszystkim budzić skojarzenia z Meat Loafem. Wynika to głównie z mojego zakrętasa na punkcie Klopsika. Alan był częścią jego koncertowego składu podczas trasy "Blind Before I Stop", a płytowo usłyszymy go na "Live At Wembley". Na tamtej trasie nie występowała już, w przeważającej mierze niemiecko-skandynawska ekipa, znana z "Blind Before I Stop", ponieważ stanowili ją głównie muzycy sesyjni, zaś na koncerty potrzebne były prawdziwe scenicznie zwierzaki. Dlatego, zamiast Matsa Björklynda, Petera Weihe'e, Pit Löwa czy Curta Cressa, szybko powierzone obowiązki opanowali, m.in. kojarzony z Rainbow bębniarz Chuck Burgi, jak też muzycy znani z wcześniejszej produkcji "Bad Attitude", a więc pianista Paul Jacobs oraz gitarzysta Bob Kulick. Zabrakło też wokalisty/gitarzysty Johna Parra, z którym Meat Loaf celował w duży hit "Rock'n'Roll Mercenaires", a jak pamiętamy, genialny kawałek, sukcesu brak. I właśnie, podczas zarejestrowanego na wspomnianym live albumie koncertu w Wembley Arena, obowiazki Parra przejął Alan Merrill. Muzyk stanął neck and neck u boku Meat Loafa, zarówno we wspomnianym "Rock'n'Roll Mercenaries" wokalnie, jak też gitarowo. Uczynił to do gitarowej spółki z Bobem Kulickiem, z którym oplatał całą tę płytę, jak i w ogóle tamto tournee.







Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 29 marca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 29 na 30 marca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 29 na 30 marca 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: ciąg dalszy absencji w realizacji programu na żywo
prowadzenie: c.d. absencji w prowadzeniu na żywo







Trzecia niedziela radiowej kwarantanny. 
Ponownie przewidziano odtworzenie jednego z archiwalnych wydań Nawiedzonego Studia. 
Mój stosunek do audycji nienadawanych na żywo od dawna znany jest Słuchaczom, więc trzymajmy kciuki za dobre czasy. Oby nadeszły.

Pozdrawiam
A.M.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



nie żyją KRZYSZTOF PENDERECKI oraz WINICJUSZ CHRÓST

Tam, gdzie jedni kapitulują, inni wietrzą świetny interes. Różne dezynfekujące preparaty, ochronne maseczki czy wszelkiego rodzaju akcesoria jednorazowego użytku, a wzmacniające czujność zapanowania nad wirusem, to obecne handlowe priorytety. I tylko zdaje się ja jeszcze chadzam z gołym nosem, choć jednocześnie czapką na łbie - bo od dzisiaj ponownie zimno jak pierun. Wczorajszy godny wiosennego odnotowania dzień, poparty dłuższymi spacerami, których mojej Mundi i mnie nie odbierze żadne licho.
Kiepską aurę wynagrodził kurczak w potrawce, plus rozgotowany kleisty ryż. Jedyny jaki lubię. I jedyny słuszny, jakim włada też wielu Azjatów. Modny sypki, to jedynie przypał europejskiej kuchni. Niedogotowane ziarna, a wmówią wam, że tak ma być. Twardawe powinny być jedynie brokuły lub kalafior, lecz ryż musi !!! być gliniasty. Inaczej dupa zbita - jak rzekł niegdyś Jan Machulski. A moja Mundi wie, jak ryż przyrządzać. Bo to w ogóle łebska baba jest.

Zmarli Krzysztof Penderecki oraz Winicjusz Chróst. Mistrzowie w swoich muzycznych dziedzinach, choć zatrudnieni w różnych resortach. Pierwszy, to człek światowego kalibru, którego szanowali wnikliwi awangardowcy współczesnej klasyki, jak też równie pokręcony, tyle że już rockowy Frank Zappa. Był jeszcze epizod związany z odmiennymi stylistycznie Radiohead, ale nie wchodźmy w szczegóły. Natomiast Pan Winicjusz zasłużył się, nie tylko jako sprawny gitarowy sideman, co przede wszystkim właściciel okrytego estymą nagraniowego studia, w którym suma sumarum dużo dobra poczęto. Ponadto Winiek - tak mawiał na niego Tadeusz Nalepa - to również druga gitara na płycie "Kamienie" Breakoutów, ale też podstawowy muzyk tamtego składu. Szalenie dobra rzecz,
na której, co prawda ponad sufit wystaje kapitalna "Modlitwa", lecz nie zapominajmy, iż ten bardzo przyzwoity długograj zawiera także cenione bujające bluesiska: "Czułość Niosę Tobie" czy "Spiekota", jak też utrzymane w marszowym tempie, tytułowe "Kamienie".
Obaj Panowie z górnej półki.

Canal+ Dokument wyemitowało interesujący materiał o realizacji "Gorączki Sobotniej Nocy". Kulisy narodzin filmu, których dokument pochłonął niemal tyle czasu, co on sam - a to już powinno zachęcić. Oprócz ciekawostek związanych z Brooklinym, z mafią czy z samymi wielokulturowymi fanami, posłuchamy ustami Johna Travolty o całej kuchni, jak też o samym Robercie Stigwoodzie. Człowieku miliarderze, przy tym jegomościu o czujnym nosie filmowego biznesmena, ale i kimś, kto miał niezwykłą smykałkę w tej branży oraz wbudowaną w kręgosłup antycypację.
Z apetytem wyciągnąłem z półki double LP + zakupione przed bodaj dwoma dekady limitowane DVD, a że oba przedmioty dobrze ze sobą rezonują, ustrzelę sobie odpowiedni seansik.

Wbrew radiowej absencji działam przez cały czas. Myślę nad podtrzymaniem kontaktu, tym samym nad otwarciem kanału na You Tube, lecz najpierw trzeba temat ogarnąć technicznie. Uśmiecham się o dobre rady, a najlepiej o konkretną pomoc w realizacji. Będzie to kanał do słuchania, nie do oglądania mojej facjaty.
Co ciekawsze radiowe pomysły nadal zapisuję w radiowym kajecie, nawet jeśli większości z nich nigdy nie zrealizuję. Nie można dać się przysnąć. Kto wie, być może wyczekiwany telefon poinformuje wreszcie o odblokowanych łączach. Ile tak można żyć? !!!
Nie polecam Nawiedzonych powtórek, choć te lecą każdej niedzieli o stałej porze. Co minęło, nieważne. Zostawmy minione, trza tylko przed siebie. Oprócz samej historycznej muzyki - rzecz jasna. Wartość audycji tkwi tylko na żywo. Przy powtórkach wszyscy z nudów pośniemy. Niedobrze jeśli przyzwyczaimy się do nic nierobienia. Na dłuższą metę mdli taka perspektywa. Poza tym, jeśli piłkarz chce grać, nie wolno trzymać go na ławce rezerwowych. Tym samym, i ja nie przyjmuję zasad obecnego marazmu. Szkodliwe to bardziej, niż panująca miłościwie cholerna zaraza.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




sobota, 28 marca 2020

czarny chleb, czarna kawa, czarna godzina

Koronawirus, najczęściej używanym słowem w ostatnich kilku tygodniach. Wzbiło się ono nawet ponad "sex" bądź "money". Traumatyczne dla tych, którzy nie dostrzegają innych wartości.
Zaczęła się pandemia strachu i niepewności o jutro. Co niektórzy wciąż jeszcze wierzą w zapewnienia rządu i orędzia prezydenckie. Przyjmując za dobrą monetę ich zatroskane wystąpienia, jednocześnie dając wiarę w deklaracje o silnej gospodarce. A przecież minister zdrowia Łukasz Szumowski, jeszcze niedawno, bo w środę 29 stycznia br., na łamach Głosu Wielkopolskiego zapewniał, że koronawirus nie jest tak śmiertelny jak Ebola. Ło Matko Tereso, ciekaw jestem, czy nadal jest o tym przekonany. Jeśli jego zapewnienie ma taką moc, co naczelnego finansisty Adama Glapińskiego o wystarczającej ilości kasy w państwowym schowku, to faktycznie śpijmy spokojnie. I tu jest słuszność, wszak tych kilka blankietów zawsze można dodrukować.
Zastanawia mnie, jak zdmuchnąłby się ten nasz domek z kart, gdyby przyszło w kraju ogłosić jednak stan klęski żywiołowej. O sensie wyborów prezydenckich nawet nie wspomnę, ufając w naszą inteligencję oraz wrażliwość. Skoro weszło rozporządzenie o ograniczeniu swobód obywatelskich, to śladem za tym Państwo Polskie powinno wziąć na siebie nasze finanse. Jeśli Państwo zakazuje pracy, zamykając gałęzie handlu czy usług, musi dźwignąć los ludzi pokrzywdzonych. Wszystkich, bez wyjątku. Nie tylko więc samych przedsiębiorców, ale też ich praco-/wyrobników. Dobrze byłoby więc, gdyby rządzący nie tracili słuchu wobec narodu. Mistrzem propagandy, bezkonkurencyjny premier Morawiecki. Jego retoryka przypomina mównice dawnych partyjnych dygnitarzy. To jest dokładnie ten sam przekaz, ta sama pewność siebie, a i też przekonanie, że wszyscy po drugiej stronie to idioci. W takich chwilach przypomina mi się Ferdek Kiepski, który nie wytrzymując, pewnego razu zapytuje dziwnie zachowującego się Mariana Paździocha: czy pan jesteś nietrzeźwy czy może pod wpływem alkoholu?
Zamiast więc tego pana w śmiesznych okularkach, jak i tego, dla którego jedynym azylem długopis, wolę posłuchać wszelakich doktorko-profesorków, bo ci przynajmniej mądrze gadają. Nie tylko książkowo, a przede wszystkim wedle życiowych doświadczeń. Bogatych, podkreślę. Bo, jeśli przez całe życie przybijasz piątki wszelakim wirusom, dobrym czy złym bakteriom, dostrzegasz różnice pomiędzy. Dostrzegasz jednakowoż, kto traktuje cię serio, a kto wali głupa twoim kosztem. Dlatego słucham uważnie wszystkich tęgich głów, które jak spod szablonu wszystkie w telewizorze na tle książkowych biblioteczek. Jak do tej pory nie widziałem jeszcze nikogo, kto za plecami poszczyciłby się nieprzebranymi zbiorami kompaktów lub winyli. A szkoda, oznacza to bowiem, że niewielu ludzi słucha muzyki, a jeszcze mniej jest nią jakoś szczególniej zainteresowanych. Do zainteresowanych zaliczam penetratorów i posiadaczy płyt, strumieniowcy mogą sobie jedynie podłubać w nosie. Albo... I tu wyhamuję, by nie zanieczyszczać naszego pięknego ojczystego.
W najbliższą niedzielę "tradycyjnie" zabraknie na żywo Nawiedzonego Studia. Jakieś tam będzie odtworzone z taśmy. Nie wiem jakie, nie dopytywałem, nie bardzo mnie obchodzi i nieszczególnie też zachęcam. Obchodziłoby mnie, gdyby miało dojść do wydania na żywo. Przeszłość natomiast pozostawiam historykom bądź analitykom.
W radiowym archiwum nie będzie więcej, jak cztery ostatnie audycje (tyle, ile wymaga Krajowa Rada Radiofonii), więc do znudzenia w najbliższym czasie rotowane będą te cztery, dopóki znowu nie zacznie się prawdziwe radiowanie. A tak swoją drogę, szkoda, że moja Afera nigdy nie pokusiła się o jakąś biblioteczkę, o jakieś radiowe przepastniejsze archiwum. Przecież w taki właśnie sposób tworzy się historię. Żadne to dzisiaj koszty, a i miejsca jeszcze mniej. W obecnych realiach można by w eter zapuszczać audycje sprzed dziesięciu czy nawet dwudziestu lat, co ostatnio zręcznie czyni choćby taki telewizyjny Canal+. Z racji braku wydarzeń na żywo, stacja emituje archiwalne mecze, a nawet programy, typu "Liga Plus Ekstra". Jak ostatnio zaprezentowane jej wydanie z 2001 roku. Taka okazja może nie nadarzyć się już nigdy (i oby!), lecz skoro nastał taki moment, przechowywany w szpargałach materiał wydaje się jak znalazł. Widz otrzymuje garść retrospekcji, którą na taki kryzys, na obecną prawdziwą czarną godzinę, powinien mieć każdy tv/radiowy wydawca.

P.S. Nie dajcie się zastraszyć. Wyjdźcie na powietrze. Polecam myślenie: not stay at home. Nie róbcie zgromadzeń, rzecz jasna uważajcie na siebie, ale przede wszystkim chłońcie wiosnę. Nie dajcie jej sobie odebrać.



Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




piątek, 27 marca 2020

RUSS BALLARD "It's Good To Be Here" (2020)









RUSS BALLARD
"It's Good To Be Here"
(BMG) 

***1/2







Nowe dzieło byłego gitarzysty oraz jednego z dwóch wokalistów prog-psychodelicznych Argent gotowe było do pobrania strumieniowego już przed pięcioma laty, jednak dopiero niedawny kontrakt - wymyk z marginalnego UMU Music ku konkretnemu wydawcy, jakim BMG - umożliwiło opublikowanie go na nośnikach fizycznych - do wyboru winyl lub CD.
Russ Ballard to niesamowicie utalentowany jegomość. Kiedy u boku Roda Argenta (w jego Argent), w pewnej chwili zorientował się, że jest jeszcze zdolniejszym od swego szefa kompozytorem, a do tego całkiem sprawnym grajkiem plus równie niezłym wokalistą, postanowił zadziałać w pojedynkę. I była to świetna decyzja. Bo, o ile jeszcze debiutancki solo album "Russ Ballard" wydawał się tylko niewinnym krokiem w upragnioną samodzielność, przynosząc w zasadzie jedynie skromny przebój "I Don't Believe In Miracles", o tyle dwa lata późniejsze "Winning" objawiło światu prawdziwy jego talent. Mistrzunio poczuł się pewnie, wszystko perfekcyjnie skomponował i zaaranżował, a o produkcję uśmiechnął się do brata Steve'a Winwooda, Muffa. Cenionego w branży realizatora, który niebawem wyprodukował albumowy debiut Dire Straits.
"Winning" dostarczyło trzy mocne przeboje, tytułowe "Winning", które nawet kilka lat później wziął na ruszt Carlos Santana, balladę "Just A Dream Away", którą na potrzeby filmu "McVicar" porażająco zinterpretowała główna jego postać, wokalista The Who, Roger Daltrey, zaś trzeci numer obowiązkowo powinien znać każdy fan hard rocka - to "Since You Been Gone". U schyłku 70's przerobili go Rainbow. Wydarzyło się to podczas epizodu grupy z drącym się niczym na porodówce Grahamem Bonnetem. Skoro o Rainbow mowa, warto pamiętać, iż nieco późniejszy, a jednocześnie subtelniejszy singer Tęczowych Joe Lynn Turner, także pośpiewał Ballard'owe i nie mniej chwytliwe "I Surrender". Kapitalny kawałek, którego jak wiemy, naczelny kompozytor nigdy nie nagrał na żadnej ze swoich płyt. W tym miejscu mógłbym nawet rozwinąć wątek kompozytorskich dokonań Ballarda, czy to względem Fridy, Agnethy Fältskog bądź grupy America, jednak zupełnie na drugi plan zeszłaby nam najświeższa propozycja Mistrza. A przecież, pomimo blisko siedemdziesięciu pięciu wiosen, nasz bohater wciąż ma się świetnie. Wystarczy również spojrzeć na okładkę.
Zaistniałe "It's Good To Be Here" Ballard zdziałał niemal w pojedynkę. Całość odśpiewał, obsłużył gitary, bas, pianino, organy, perkusję, a nawet do kilku fragmentów wmontował smyczki. Ku okazjonalnej pomocy stanął tu jedynie syn Russa, Christian, który tu i ówdzie pobębnił.
Otrzymujemy trzynaście kompozycji - jedenaście premierowych plus nowe wcielenia "Since You Been Gone" oraz podarowanego niegdyś grupie America "You Can Do Magic". Pamiętajmy, iż dzięki Ballardowi, America dorobiła się jednego z najlepszych przebojów w swojej długiej karierze. Oba te sędziwe, lecz ku przewrotności także na swój sposób premierowe przecież kawałki, ulokowano na albumowym finiszu, gdzie wydaje się ich słuszne miejsce. Swoiste z nich ciekawostki, kameralnie oprawione (głównie na pianino, gitarę akustyczną + smyczki), w istocie nieco zionące nudą. Szczególnie, jeśli przywołamy na myśl ich żywiołowe pierwowzory. Dobrze, że Ballard powstrzymał się od większej dawki podobnej tonacji emerytalnego muzykowania. Cała zabawa rozbija się więc o pozostałych jedenaście, wolniejszych lub dynamiczniejszych, acz zdecydowanie jednak rockowych piosenek. Tak drodzy Państwo, Ballard nie zdziadział, on wciąż dzielnie porusza się po zabrudzonych akordach, wykazując równie stabilną wyobraźnię. Pod tym względem maestro staje dowodem, że jeśli rocka nosi się w sercu, upływający czas nie ma znaczenia.
Nie potrzebuję szklanej kuli, by płycie przepowiedzieć dobrą prasę oraz poklask obfitej i od lat wiernej widowni. Zainteresowanie planowanymi na najbliższy czas koncertami tylko zdaje się potwierdzać me słowa. Większość zakontraktowanych występów zostało wyprzedanych, lecz pandemia koronawirusa zmusiła do ich odwołania lub przesunięcia w czasie.
Przynajmniej połowę "It's Good To Be Here" zdobią kompozycyjne złote zgłoski. Weźmy otwierające całość "My Awakening", bądź jeszcze chwytliwsze dwie następne: "Time Machine" oraz "Kickin' The Can". W tym ostatnim koniecznie zaobserwujmy zainstalowaną w końcówce ekstra organową paradę, gustownie wspomaganą wokalnymi skandami oraz chwilami gitarową wirtuozerią. A przecież nie mówię o dobrach całej piosenki, a o ledwie ostatnich kilkudziesięciu sekundach - tyle się tam dzieje. W drugiej części płyty na dobre utknęły trącące przyjemnym anachronizmem "The Misunderstood" oraz albumowe numero uno, w postaci ballady "Proud Man". Ponownie do głosu dochodzi kapitalna partia organów, plus opus magnum piosenki, które tym razem nie należy do świetnej melodii czy zaangażowanego śpiewu Ballarda, a do okalającej całość blues gitary. Cała linia prowadząca oraz dorzucone na deser solo to coś, bez czego album mógłby poczuć niespełnienie. Napotkamy tu jeszcze równie zgrabne "Colliding", "Annabel's Place", "New York Groove" oraz jak to u Ballarda, nie do końca senną balladę, którą reprezentuje tutaj "Wasted (The Last Ride)".
Szkoda, że nie wszystkie piosenki skrywają podobną moc. Nie zabrakło też rzeczy przeciętniejszych, co nawet całkiem drapieżne, lecz nazbyt chaotyczne "The First Man That Ever Danced" bądź chwalebnie zahaczające o styl Mott The Hoople, lecz jednak mało przekonujące rock-musicalowe "Tidal Wave".
Pomimo kilku wykrytych uchybień, z satysfakcją stwierdzam dużą formę Ballarda. Bo podczas, gdy jego rówieśnicy najczęściej wypatrują jakiegoś kawiarnianego zacisza, on zamiast szukać schronienia w jakimś bezpiecznym dla otoczenia smooth jazziku strzępi dżinsy, podkręca gitarę i odpowiednio moduluje głos. To także dowodzi, iż Ballardowi wciąż daleko do bujanego fotela oraz delektowania ziołami z głogu.
Stęskniłem się za autorytatywnością tego jedynego w swym rodzaju Brytyjczyka. I powiem Szanownym Państwu, brakuje w obecnych realiach właśnie takich osobowości. Nawet, jeśli nie brakuje talentów. A z moich obserwacji wynika, że na ich tle Ballard, to wciąż super ktoś.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




czwartek, 26 marca 2020

nie żyje BILL RIEFLIN (29 IX 1960 - 24 III 2020)

Zmarł ceniony wieloinstrumentalista Bill Rieflin, którego priorytetem była jednak perkusja. Chorował od pewnego czasu, choć przecież jeszcze całkiem niedawno wystąpił w roli
instrumentalisty klawiszowego w King Crimson w naszym Poznaniu. Nie byłem na koncercie (miałem przyjemność uczestniczyć w dwóch innych, jeszcze bez jego udziału), lecz usłyszałem kilka z niego ciepłych relacji.
Rieflin rzadko nagrywał bliską mi muzykę. Nigdy jakoś nie byłem wielbicielem Ministry (choć ich dokonania z końca lat 80-tych wydają się całkiem ok), podobnie jak do dzisiaj zupełnie nie przeżywam jakichkolwiek KMFDM czy owianych u nas kultem Swans. Ale również aktualnych poczynań King Crimson, nawet gdyby zamiast trzech perkusji, Robert Fripp nakazał ich tuzin.
We wszystkich powyższych formacjach możemy Rieflina posłuchać, i zapewne pod względem profesji wszystko jawi się tam na glanc. Ale jest też kilka płyt R.E.M. Taka sobie
"Accelerate", plus świetne dwie: "Around The Sun" oraz "Collapse Into Now".
Rieflin nie był podstawowym muzykiem ekipy Michaela Stipe'a, a jedynie w każdym z owych trzech przypadków sidemanem, niemniej w żaden sposób nie umniejsza to jego zasług. I te albumy pozostawią w mym sercu po nim pamięć.
Michael Stipe na wieść o śmierci Rieflina powiedział, że jest on jednym z najjaśniejszych gwiezdnych punktów na niebie, a on spogląda ku niemu w górę z miłością i czcią. Zarówno wobec piękna jego osoby, w tym posiadanego humoru, niekończącej życiowej ciekawości, ale też dla jego niesamowitego muzycznego ucha.
Z kolei, Mike Mills określił Rieflina, jako dżentelmena i łagodnego faceta, a także kogoś niezwykle inteligentnego i zabawnego jednocześnie.
Dzięki Bill !






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




wtorek, 24 marca 2020

WISHBONE ASH "Coat Of Arms" (2020)








WISHBONE ASH
"Coat Of Arms"
(STEAMHAMMER)

***






Pod niniejszą herb-metalową szatą skrywają się jak najzwyczajniejsi Wishbone Ash. To takie na wstępie wyjaśnienie, gdyby zmartwił jednak kogoś najnowszy albumowy projekt graficzny dla "Coat Of Arms". Jakże jednoznacznie utrzymany w duchu heavy. Okładka mogłaby w równym rzędzie stanąć obok płyt Saxon "Sacrifice", a nawet Edguy "Vain Glory Opera", a gdyby za tym podążyła muzyka, osobiście nie miałbym nic przeciwko.
W składzie Wishbone Ash niedawno nastąpiło jedno personalne przetasowanie. Obok lidera, wokalisty i gitarzysty Andy'ego Powella oraz od lat asystujących mu, basisty Boba Skeata i perkusisty Joe'ego Crabtree'ego, w miejscu dotychczasowego gitarzysty Muddy'ego Manninena pojawił się - niewiele wyrastający ponad czterdziestoletni pułap - Mark Abrahams. Muzyk mający skłonności do bluesa, a jednocześnie od dziecka zadeklarowany wielbiciel Wishbone Ash. Bo oto jak należy spełniać marzenia. Miło więc posłuchać kogoś, kto zręcznie wchodzi w gitarowe interakcje z legendarnym Andym Powellem, nawet jeśli na omawianej płycie niewiele znajdziemy dawnego przynależnego grupie temperamentu, a i równie czarująco potężnych momentów, które niegdyś zapierały dech i odbierały mowę. Szczególnie dzięki pierwszym pięciu płytom. No, ale to, co wibrowało przed dekady na polu Andy Powell-Ted Turner, w nagraniach typu "Throw Down The Sword", "Warrior", "Phoenix" czy "Valediction", do dzisiaj nie potrafią wyjaśnić nawet najwięksi rock-badacze. W latach 1970-73, a także tuż po dojściu do składu Laurie'ego Wisefielda - na LP "There's The Rub" (to ten album, na którym "Persephone", "Red Shoes" i trochę mniej doceniane, acz wyborne "Lady Jay") - co stało się w 1974 roku - działy się na tamtejszej zespołowej niwie rzeczy niezwykłe. Złośliwi, do których kilku ludzi też mnie zalicza twierdzą, iż "There's The Rub" było ostatnim tchnieniem tej szacownej formacji. Nieprawdopodobnie w tamtych latach grającej. A czynili Wishboni swą sztukę w sposób trudny do zdefiniowania. I proszę dać wiarę, nikt równie czarująco nie potrafił zarządzać nutami. Dlatego po tak niezwykłych osiągach wszystko późniejsze musiało wydawać się bladym ich odbiciem, niczym wypłowiała wieloletnią posługą kuchenna stołowa cerata. Na płytach "New England", "Front Page News" czy nawet powszechnie lubianej "No Smoke Without Fire", bywały co prawda dobre utwory, lecz w skali dawnych możliwości grupy, był to tylko łabędzi śpiew. Zawarte na nich nieliczne kąski wygrzebywali już tylko najbardziej wnikliwi wielbiciele, i rzadko z pełnią satysfakcji. Dlatego, o wielu późniejszych artystycznych mozołach, można w przypływach dobrej woli wyrażać jedynie dyplomatyczne ciepło, a większość najlepiej przemilczeć.
W ostatnich latach Wishbone Ash jakby nieco wyrównali poziom, dochodząc nawet do stabilnej, w miarę poprawnej formy, czego "Coat Of Arms" wydaje się chlubnym dowodem. Możemy zatem liczyć na nieco dobrej muzyki. Zaczyna się świetnie. Pierwsze na linii frontu "We Stand As One", to nie tylko przebojowa melodia, ale też charakterystyczne wielogłosowe partie chóralne, no i przede wszystkim "ta" gitara. Gdy trzeba rockowa, ale niekiedy subtelnie i znajomo łkająca. Śliczny utwór, godny szyldu grupy, godny całej jej historii. I zdecydowanie radiowy. Pod warunkiem, że cofnęlibyśmy świat o co najmniej cztery, a najlepiej cztery i pół dekady. I o podobnej przebojowej sile rażenia upatrywałbym jeszcze, wyluzowane, zerwane ze smyczy "Empty Man". Trochę tu kolaborującego rocka z rytmami funk/reggae, ale uspokajam, żadna z tego Jamajka. Ogólnie, miłe pięć minut, które jeszcze milej sfinalizowano. Ostatnie dwie minuty to dobrze znane z przeszłości gitarowe dialogi, które tym razem zręcznie plecie tandem Powell i Abrahams. Ktoś powie, nic wielkiego, a mnie aż chce się zapętlić ten fragment na resztę dnia.
Do powyższych dwóch piosenek śmiało dorzucę jeszcze jedno z dwóch najdłuższych w zestawie - obok tytułowego "Coat Of Arms" - "It's Only You I See". Namiętna ballada, doprawiona organami, a i rozmarzonymi, odpowiednio spowolnionymi gitarami, choć niekiedy przeplatanymi również zadziorniejszymi rock-akordami, plus stosownym śpiewem Powella. I te trzy utwory ogrywają kompozycyjnie wszystkie pozostałe. Niestety. Z całej reszty da się już tylko wyróżniać pojedyncze strofy. Jak ponownie ładną gitarę, plus mandolinę, w ogólnie jednak nieco rzewnej balladzie "Floreana", a także gitarowe walory w końcówce "Back In The Day". Szyk tej ostatniej zgrabnie uzupełniają organy oraz melotron. Tradycję dawnych wyciszonych ballad Wishbone Ash podtrzymuje tutaj całkiem udane "Déjà Vu". Rzecz wyzbyta przepychu, uduchowiona, jak najbardziej dla grupy stylowa, ale mająca również odniesienia do lirycznego oblicza najwcześniejszych Budgie.
Szkoda, że w kompozycjach "Drive", "When The Love Is Shared" czy w finałowym, na pół bluesowym "Personal Halloween", nie dzieje się nic. Niemal kompletnie. Chyba, że na plus zaliczymy temu ostatniemu udział sekcji dętej. Podobnie bezbarwnie jawi się tytułowe "Coat Of Arms". I nie wiedzieć tylko, po co aż tak je rozbudowano? Przecież jedyny fajny, wpleciony w samo jądro blues-gitarowy akcent, można było przetrzymać względem jakiejś w perspektywie ciekawszej kompozycji. Szkoda tak udanego motywu wobec czegoś, co jako całość wydaje się na straty.
Wielkie chwile Wishbone Ash mają już za sobą - bezwzględnie - jednak mimo wszystko dobrze, że wciąż są. A ja mogę teraz kręcić nosem, lecz ich kolejną płytę również kupię bez mrugnięcia okiem. Nawet, jeśli podobnie zmurszałą. Zawsze ze świadomością znalezienia przynajmniej dwóch/trzech bliższych sercu utworów. Zupełnie, jak teraz właśnie.
Pomimo, iż Wishbone Ash od lat jedynie selektywnie zaspokajają mą satysfakcję, nigdy nie zarzucę Andy'emu Powellowi grania populistycznego rocka. Ten facet zawsze bywa zgodny z własnym sumieniem. Żaden z niego kolejny pozer, który ilością fanek przestawia góry, a u okulisty ledwie czyta z trzeciego rzędu. I za to go szanuję. A to, że jego nowe płyty nie łamią kości, być może jest tylko moim problemem. Inna sprawa, że w moim wieku nawet najokazalsza kolejna woman, nigdy nie będzie najbliższą sercu pierwszą girlfriend.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





poniedziałek, 23 marca 2020

usiedzieć w domu

Wymiana wrogich spojrzeń, omijanie każdego z osobna, zupełnie, jakby każdy przypominał gówno. Tak obecnie wygląda egzystencja nas wszystkich - gdziekolwiek. Nie tylko w pomieszczeniach zamkniętych, ale i na dworze, czy jak krakusy wolą, na polu.
Wyobraźmy sobie sytuację, że kichniemy komuś naprzeciwko, a ten ktoś za kilka dni zachoruje i jednocześnie zapamięta naszą twarz. Znienawidzi ją po grobową deskę, a nie weźmie pod uwagę opcji, że zaraził go chwilę wcześniej jego lubiany osiedlowy aptekarz. W chwili obecnej każdy scenariusz wydaje się możliwy. Paskudnie możliwy. Dlatego przyda nam się trochę empatii, a więc raczej ciepłych wymian spojrzeń, zamiast skomasowanej wrogości. Media nakręciły spiralę strachu. Po części słusznie, albowiem uświadomiły zagrożenie, jednak w pakiecie zapomniały dorzucić pierwiastka ciepła wobec nas wszystkich.
Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wszystkich nas obowiązują te same zasady i każdemu z osobna panująca zaraza zagląda z tym samym wdziękiem w oczy. I nie oczerniajmy tych, którzy nie chcą zostać w domu, bo jednak odpowiedzialnie wybierają spacery, takie z dala od ludzkich skupisk. Chodząc do spożywczaka, do apteki czy drogerii, a już tym bardziej do roboty, narażamy siebie i innych o wiele bardziej na ewentualne kłopoty. I nie łudźmy się, że jest inaczej. Nie jest więc tak, że idziemy po poranne ser, gazetę i bułki, po czym wracamy niewinnie do domu, następnie barykadujemy się, i od tego momentu żyjemy spokojnie. Bo oto właśnie pani kasjerka przed chwilą załapała owe paskudztwo, a wydając nam resztę z tych bułek, serka i gazety, przekazała nam je z równym wdziękiem, co przed chwilą podarowano jej. Tak funkcjonuje ten łańcuszek.
Jeden z moich znajomych jest absolutnie przekonany, że przebywając ze swoją pracownicą we własnym biurze, a po pracy spotykając się już tylko z najbliższymi (którzy przecież też spotykają się ze swymi najbliższymi), minimalizuje ryzyko niemal do zera. On nawet nie bierze pod uwagę, że jedna osoba jest tak samo niebezpieczna jak ewentualnych innych pięćset. Rzecz jasna, rachunek prawdopodobieństwa stwarza pewne okoliczności, jednak jeśli masz bracie pecha, schowaj sobie jego zasady w zad.
Wczoraj w magazynie "Rolling Stone" wyłapałem, iż klawiszowiec Bon Jovi, David Bryan, ma pozytywny wynik na koronawirusa. I właśnie go przechodzi, czując się coraz lepiej. Niech jego przypadek nie zachęca do zbagatelizowania sprawy, a jednak niech "zoptymizuje", że oto, jeśli nie mamy kontaktu z osobami starszymi lub zdrowotnie osłabionymi, a sami też cieszymy się zdrowiem jako takim, możemy nie czuć większych obaw. Wobec nich oraz nas samych.
Cytując Davida Bryana: “I’ve been sick for a week and feeling better each day. Please don’t be afraid!!! It’s the flu not the plague.” Tak więc, można mieć do tego też i takie podejście, choć oczywiście zdaje sobie sprawę, że w otaczającej pandemii strachu, trudno będzie przyjąć je przez większość z nas za dobrą monetę. Udostępniłem więc ten artykuł na moim Facebookowym profilu ponieważ lubię faceta, a jednocześnie, by pokazać sens niezamykania się na tylko jedno myślenie. Zachowajmy więc rozsądek, umiar i szacunek wobec tego skurwiałego wirusa, który pokomplikował życie nam wszystkim, a wielu innym odebrał. 
Bardzo ryzykuję tym, co właśnie napisałem, albowiem istnieje możliwość, że nie wszyscy należycie odczytają me intencje.
Ktoś zapytał, czy się boję? Oczywiście. Oczywiście, że się boję. Ale nie o siebie, albowiem w moim przypadku, jako ciśnieniowcu i cukrzykowi, i tak niewiele przecież już pozostało, ja boję się o innych. O ludzi bliskich i najbliższych. O tych, których kocham i bez których mój świat byłby uboższy. Niekiedy wręcz trudny do zaakceptowania. Tak, tego boję się przede wszystkim.
Cierpię, ponieważ nie jestem typem domatora. Lubię kontakty towarzyskie, lubię spacery, lubię usiąść w KFC czy McDonaldzie, a także poszperać w którymś ze sklepów z kompaktami, a teraz jeszcze wypadałoby kupić nowe buty na wiosnę, jakąś kurtkę (i nie poprzez internet), a i niebawem odwiedzić fryzjera. Dużo potrzeb, a wariant jeden - siedź w domu.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 22 marca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 22 na 23 marca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań



"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 22 na 23 marca 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: ciąg dalszy absencji w realizacji programu na żywo
prowadzenie: c.d. absencji w prowadzeniu na żywo








Drugi tydzień radiowej kwarantanny. Tym razem przewidziano odtworzenie jednego z archiwalnych wydań Nawiedzonego Studia. Według mojej wiedzy, zostanie wyemitowana audycja z 8 marca br. 
Dobrego odbioru!

Pozdrawiam
A.M.








Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






sobota, 21 marca 2020

nie żyje KENNY ROGERS (21 VIII 1938 - 20 III 2020)

Odszedł Kenny Rogers. Eminentna postać country, ale i po prostu wybitny piosenkarz. Cenię jego osiągnięcia, o czym zapewne wiedzą Słuchacze Nawiedzonego Studia. Myślę, nie brakowało na moim FM wieczorów z "TYM" głosem.
Dorobek artystyczny Mistrza jest tak przepastny, że nawet najbardziej oddani wielbiciele muszą się nieźle namocować, by go skompletować.
Wiadomo, piosenki "Lucille", "The Gambler" czy "Ruby, Don't Fall In Love With A Dreamer", to w jego przypadku podstawy podstaw, i zapewne w dniu dzisiejszym każdy upamiętniający Artystę dziennikarz zachęci właśnie do tych, plus jeszcze kilku innych, równie popularnych kawałków, lecz ja postawię na rzeczy mniej oczywiste. Dwie płyty: "Eyes That See In The Dark" oraz "We've Got Tonight". Obie pochodzące z tego samego czasu. Jedna po drugiej - siłą rozpędu. Choć, w zasadzie powinienem odwrócić kolejność, ponieważ najpierw ukazało się "We've Got Tonight" (wiosna 1983), a niespełna dwa kwartały później, wraz z końcem lata '83, globalnie popularna "Eyes That See In The Dark". Ależ był to niezwykły czas. Kenny Rogers każdego roku w dekadzie 80's wydawał przynajmniej jeden premierowy album (a wspomnianego 1983 nawet dwa) i każdy w okowach komercji pokrywał się Platyną. I choć uważa się, że szczyt popularności tego wybitnego country'owca przypadł na końcówkę dekady 70's, to jednak w mojej opinii najlepsze płyty spłodził w połowie lat osiemdziesiątych.
Album "Eyes That See In The Dark" okazał się jednym wielkim przebojem. Tylko w samych Stanach upchnięto go w ponad dwumilionowym nakładzie, a w moim kraju chyba nie ostała się żadna sierotka, która nie pamiętałaby teledysku do super chwytliwego "This Woman". Cały album skomponowali Bee Geesi. Głównie w komitywie, choć niekiedy prym wiedli Barry i Maurice Gibbowie. Tak, to była BeeGees'owa płyta, tyle, że z głosem Kenny'ego Rogersa. Głosem, który jak nic pasował do tych piosenek. A przecież w uroczym "Islands In The Stream", u boku Kenny'ego pośpiewała nawet country diva Dolly Parton. Płyta do dzisiaj nie straciła skrywanego czaru, lecz na nic moje zapewnienia, jeśli nie weźmiecie jej w obroty. I koniecznie nie przegapcie pachnącego letnią poświatą "Midsummer Nights". Do dziś nie pojmuję, jak to możliwe, że Bee Gees oddali tak kapitalny kawałek na obcą, w dodatku "kowbojską" płytę.
Równie fajną, pomimo iż kompletnie inną płytą, okazała się, dosłownie tyciu wcześniejsza "We've Got Tonight". Wyprodukowała ją piątka ludzi, wśród których Lionel Richie oraz wszędobylski - szczególnie wówczas - David Foster. Maestro Kenny całość rozpoczął nagraniem tytułowym, które zapodał w duecie ze śliczną w tamtych latach Sheeną Easton, a dzieło zakończył ponętnym "You Are So Beautiful", które chwilę wcześniej wziął także na swój ruszt Joe Cocker. Inna sprawa, iż suma sumarum numer to Billy'ego Prestona. Pomiędzy obiema piosenkami, na terytorium tego albumu zapanowało też wiele innego country/pop/balladowego-, niekiedy pół-rockowego dobra. I tu pragnę zaznaczyć, iż wszelacy wielbiciele country rockowych ekip, typu Eagles, Poco czy Alabamy, koniecznie powinni posłuchać całej "We've Got Tonight". Bo i też, nie na darmo produkowali się tutaj gitarzyści tego kalibru nazwisk, co Richie Zito czy Steve Lukather. Niestety, do dzisiaj nie dorobiłem się tego na CD, przez co korzystam z mocno wysłużonego winylu, który dostarcza już tylko selektywnej satysfakcji.
Wymieniłem przed chwilą nazwę Eagles. Celowo. Posłuchajcie proszę, jak Kenny w cztery lata po pierwowzorze zaśpiewał ichniejsze "Desperado". Tak po prawdzie, kto tego nie śpiewał? W swoim czasie wokalizowała to namiętnie Linda Ronstadt (niedawno przypominałem w N.S.), śpiewali też Carpentersi (także prezentowałem) czy nawet w schyłkowym artystycznym stadium maestro Johnny Cash. I wszyscy doskonale udźwignęli ciężar tej przynależnej Dzikiemu Zachodowi ballady.
Gdyby obecnie normalnie funkcjonowało moje Nawiedzone Studio, gdybym tylko mógł podjechać do niego ze swoimi kompaktami na Św. Rocha, urządziłbym taką audycję z piosenkami Kenny'ego, że cały radiowy eter pozamiatany. Tym bardziej, że przecież nikt za mnie tego nie zrobi. Cóż, w obecnych pandemicznych realiach przychodzi nam wszystkim posłuchać tej muzyki w odosobnieniu.
Dzięki Kenny za wszystkie dostarczone dobra, a teraz pędź do świata lepszego...







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





czwartek, 19 marca 2020

nie żyje EMIL KAREWICZ, a także słówko o najbliższym Nawiedzonym Studio

Ze smutkiem przyjąłem wieść o śmierci bardzo lubianego aktora Emila Karewicza. Aktora wielowymiarowego, który dla mnie na zawsze jednak pozostanie SS-Sturmbannführerem Hermannem Brunnerem. Był w tej roli genialny. I choć grał łajzę pierwszego sortu, zawsze patrzyłem na niego z dużą sympatią. Oczywiście, było jeszcze wiele innych, mniejszych lub większych jego inscenizacyjnych wcieleń, jednak Brunnerem przede wszystkim Pan Emil Karewicz zasłużył się dla polskiej kinematografii - jakkolwiek to teraz zabrzmiało.
No, ale pożył sobie. Dziewięćdziesiąt siedem lat to dobry wiek, więc ...  - słyszę tu i ówdzie. Co to oznacza? - Że co, że już wystarczy? Co to w ogóle za podejście? Co to za parszywe myślenie? Czyżby miało oznaczać, że człowiek budzi się pewnego dnia, spogląda w lustro, i stwierdza: tak, mam już dziewięćdziesiąt siedem lat, więc wystarczy, kopcie grób. W każdym człowieku jest wola życia, proszę więc nigdy tak nie myśleć. Jeśli masz bracie lat dziewięćdziesiąt siedem, to pragniesz dziewięćdziesięciu ośmiu, a później jeszcze dziewięćdziesięciu dziewięciu, w konsekwencji setki, a jeśli los będzie przychylny, to i może jeszcze co nieco. Proszę więc przy mnie za kogoś życie nie decydować. Nikt nikomu poprzeczki nie będzie ustawiać.
Dzięki Panie Emilu - za wszystko!

Mam jeszcze do przekazania jedną wiadomość z radiowego frontu. Otóż, z racji koronaabsencji, nie odbywają się na 98,6 FM Poznań audycje autorskie prowadzone na żywo. A, że moja radiostacja nie ma zamiaru zapychać eteru byle czym, tak też redaktor programowy poinformował mnie, iż w najbliższą niedzielą stacja przy Św. Rocha nosi zamiar wyemitowania (o mojej porze - czyli o 22-giej) jednego z archiwalnych wydań Nawiedzonego Studia. Padło pytanie, jaką audycję pragnąłbym zaproponować? A ponieważ, nie mam na chwilę obecną możliwości stworzenia nowej, przystałem na propozycję i wskazałem dwie - z tych najświeższych. I teraz, od włodarza kwestii merytorycznych zależeć będzie, którą z nich zdecyduje się wyemitować. Albo poszybuje więc ta z niedzieli 8 marca - z nowymi albumami The Night Flight Orchestra, H.E.A.T. czy Wishbone Ash, albo wcześniejsza, z niedzieli 23 lutego, gdzie dominowała kocia muzyka, a wśród wykonawców usłyszeliśmy m.in. The Stranglers, Tangerine Dream, Cata Stevensa czy Tygers Of Pan Tang. Myślę, dobre i to. Składam więc podziękowania za tę inicjatywę.
Ogromnie żałuję, że nie mam odpowiedniego sprzętu, by zrealizować się na jakimś szpiegu w warunkach domowych. Bez problemu dostarczałbym na bieżąco Nawiedzonym wszystkiego, co muzycznie potrzebne.
I tylko pomyśleć, że autorzy audycji stacji internetowych głównie w takich pieleszach realizują własne programy. Być może przy kolejnej zarazie będę już odpowiednio technicznie zabezpieczony.
Najbardziej boli niewyemitowany kącik poświęcony zmarłemu niedawno Keithowi Olsenowi. W grę wchodził kapitalny pakiet jego producenckich dokonań, z przynajmniej kilkoma wybitnymi albumami.
Gdy nasze życie wróci do normy - i formy zarazem - będą już inne realia i na nikim po wielu tygodniach nie zrobi wrażenia wspomnienie po kimś, kto nie odszedł wczoraj lub góra przed trzema dniami. I oczywiście wiem, że ja tu zamartwiam się głupotami w obliczu ogólnoświatowej katastrofy, wobec nadchodzącej globalnej recesji, jednak mój muzyczny świat jest dla mnie najważniejszy i nic na to nie poradzę.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





środa, 18 marca 2020

MARC ALMOND "Chaos And A Dancing Star" (2020)












MARC ALMOND
"Chaos And A Dancing Star"
(BMG)

*****






We wrześniu 2018 roku Marc Almond spotkał się z Davidem Ballem, w celu pożegnania ich wspólnego Soft Cell. Ludzie nie zapomnieli "Say Hello, Wave Goodbye" czy "Tainted Love", dzięki czemu ogólne zainteresowanie zaowocowało wyprzedanym koncertem w londyńskim O2. I tylko pozazdrościć szczęściarzom, którzy mieli tę możliwość. Jednak, oprócz sentymentów, Almond nie próżnuje również w dostarczaniu nowych piosenek. Czyni to systematycznie, i choć każdy nowy album przyodziewa inną płachtą, nieustannie pozostaje sobą. Trzeba też zaznaczyć, iż piosenkarz od lat wydaje się odporny na krzyk panujących mód, lecz na pewno nie pozostaje głuchy na otaczającą rzeczywistość. 
Niedawno do sklepów trafiła jego najnowsza propozycja "Chaos And A Dancing Star", i myślę sobie, dawno Pan Migdałowy nie nagrał czegoś równie ekscytującego. Tak, to właściwe określenie, na pewno nieskrywające cienia przesady. Od lat bowiem nie słyszałem go tak pewnego siebie, tak pełnego piersią śpiewającego, przepełnionego rulonem pomysłów.
Muzyk niedawno pojechał do Los Angeles, aby popracować ze stałym w ostatnich latach współpracownikiem, Chrisem Braide'em (tym od również świetnego projektu Downes Braide Association, dowodzonego do spółki z ex-Buggles'owym, a i przecież Yes'owym Geoffem Downesem), wspólnie z nim czerpiąc inspirację wobec tamtego miejsca. Wkrótce na łamach prasowych Almond wyznał miłość do Miasta Aniołów, w tym rzecz jasna również do samego Hollywood. Jednakowoż zauważył, iż tamto przepełnione słońcem oraz uśmiechniętymi ludźmi miejsce, skrywa też własne mroki i niepokoje. To wszystko stanęło kanwą pomysłów wobec najnowszego dzieła. Tradycyjnie noszącego charakter osobliwych musical-pop/rockowych piosenek, które tym razem Almond - niczym nasz nieodżałowany mistrz teatralnych desek Roman Wilhelmi - każdy szczegół poddanych mu nut zwrotek oraz refrenów, doprawił perfekt. Ponadto, w jednym z wywiadów wyznał, iż pragnął napisać romantyczne piosenki o apokaliptycznym nieco wydźwięku, jednocześnie niewyzbytych bliskich mu akcentów miłosnych. Tym samym, odzwierciedlić świat w jakim żyjemy, zadać jego okropnościom kres, a przy okazji otworzyć rozdział nowej dla niego nadziei. 
Na "Chaos And A Dancing Star" otrzymujemy więc kilka spodziewanych mrocznych ballad (gotyckie "Giallo", natchnione, umieszczone w finale i jednocześnie najdłuższe w zestawie "The Crow's Eyes Have Turned Blue", do tego temat nieśmiertelności hollywoodzkiego blasku tamtejszych gwiazd, zadany w "Hollywood Forever", także hołd ku klasycznym autom, co dostarcza "Chevrolet Corvette Stingray", ponadto refleksje nad poszukiwaniem wolności, dostępne w "Dreaming Of Sea", czy pełne obaw "Cherry Tree" oraz "When The Stars Are Gone"), ale i dla kontrastu klarowny pop. W tej materii prym wiedzie genialny albumowy otwieracz, jakim na pół musicalowe, a w całej reszcie pop/rockowe "Black Sunrise". Cóż za obłędnie piękne gitarowe solo tnie w końcówce Dave Colquhoun. A przecież do jego okazałości przyczyniają się też pianino, syntezator, melotron, smyczki, plus towarzyszący wokaliści. Piosenka traktuje o utracie kogoś bliskiego, natomiast wspomniana gitarowa parada zapewne ma posłużyć za promyk nadziei - majstersztyk!. Równie zacnie prezentuje się "Dust". Swoboda i rozmach pozwoliłyby tej piosence nawet wiernie kontynuować symfoniczny powiew albumu "Tenement Symphony". Gdyby tylko jej skromną sekcję rozbudować o jakieś pokaźne grono filharmoników. 
Ponieważ rolą albumu wcale nie staje wszechobecna zaduma, tak też na pierwszy singiel wybrano radosne "Slow Burn Love". Piosenkę, która pośród ciemności ma zapewnić odrobinę światła. Jednocześnie wyrażając optymizm w natrafieniu na stałą miłość, zamiast kolejnej, która skończy się wraz z mrugnięciem powiek. 
Jest jeszcze a'la glam'rockowe "Fighting A War", ponadto trzyminutowe, melodyjne, lekkie i piekielnie w swej komunikatywności udane "Chaos", ale ponad całość wyrasta tu prawdziwa perełka, jaką "Lord Of Misrule". Na flecie gościnnie pojawił się tutaj JethroTull'owy Ian Anderson, a gitarowych sprzęgów dołożył Neal X. To bardzo pozytywny fragment płyty, pomimo iż Marc Almond śpiewa w nim o wspomnianej już powyżej apokalipsie, ujmując jednak jej niepokój w kontekście radosnych i rodzinnych kalendarzowych świąt.
Brawo Panie Almond. Brawo za dopuszczenie więcej niż nakazuje Pańska norma gitar, brawo za rockowy flet Iana Andersona, ale i za udane wieloletnie przymierze z Chrisem Braidem, brawo za wierność przekonań, wreszcie, gratulacje za ponowny wzrost artystycznej krzywej. I niech już tak pozostanie. Teraz jeszcze tylko walnijmy w mur cegłą marzeń, by do jesieni zaplanowanej na Polskę Łodzi nie zatopiła żadna zaraza.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





BAD COMPANY "Desolation Angels" (1979 / reedycja 2020)









BAD COMPANY
"Desolation Angels"
(SWAN SONG / WARNER MUSIC COMPANY)

****





"Desolation Angels" to piąty album w dorobku Bad Company, jednocześnie przedostatni we wzorcowym składzie: Rodgers/Ralphs/Burrell/Kirke, i w zasadzie ostatni udany w pierwszym etapie działalności. Ekipa, której wzlotowi kariery dopomagał menażer Led Zeppelin - Peter Grant, podobnie jak oni, nagrywali swoje płyty dla LedZeppelin'owskiego labelu Swan Song. Wiernie odzwierciedlają to również wszystkie dotychczasowe reedycje albumów Bad Company. Starannie opatrzone grubymi, dwupłytowymi digipakami, obok reprodukcji singlowych okładek, co też unikatowych zdjęć oraz towarzyszących im opisów, oferując szeroki zakres nagrań drugiego garnituru.
Pierwsze trzy albumy grupy ("Bad Co.", "Straight Shooter" oraz "Run With Tbe Pack") zanotowały świetne wyniki na listach bestsellerów. Każdy z nich dotarł do Top 5, zarówno na Starym jak i Nowym Lądzie. Przy czym, debiutanckie "Bad Co." w Stanach Zjednoczonych dobiło nawet samego szczytu. Dlatego niepokoiły akcje grupy przy czwartym LP "Burnin' Sky", który po obu stronach globu zakotwiczył ledwie na 17 miejscu w Zjednoczonym Królestwie oraz 15-tym w USA. Na szczęście tę krótkotrwałą zniżkową tendencję odmieniło wydane po dwuletniej przerwie "Desolation Angels", które znowu przypomniało dobre dla grupy chwile, docierając co prawda "tylko" do 10 miejsca na Wyspach, lecz podobnie jak "Straight Shooter", osiągając wzlotową 3 pozycję za Wielką Wodą. A nie stało się tak bez powodu. Muzyka Bad Co. w tamtym czasie ponownie się ożywiła. Muzycy też na jakiś czas zakopali ostrze nagminnych konfliktów i wzięli się do roboty. Przypomnieli sobie najlepsze epizody okresu 1974-76, kiedy wspólne granie szczególnie sprawiało im ogrom frajdy. Wówczas niesiony młodzieńczym entuzjazmem rock nie czynił z nich jeszcze rutyniarzy. Stąd na "Desolation Angels" nastąpił zwrot ku tamtym czasom. Sporo tu dobrych akcentów, jak choćby otwierające całość, a wybrane na pierwszego singla i jednocześnie naturalnie przebojowe "Rock'n'Roll Fantasy", czy usadowione niemal pod koniec pierwszej albumowej strony, naznaczone autobiograficznymi wątkami "Evil Wind". Ale też podtrzymujące wątek tamtych treści, country-bluesujące "Oh, Atlanta". Twardo stąpała także - wbita na drugą stronę singla "Rock'n'Roll Fantasy" - ballada "Crazy Circles" - a to za sprawą odpowiednio nastrojonego akustycznego akompaniamentu, zdecydowanie puszczającego oko ku estetyce Led Zeppelin. Był też solidny hard rockowy numer "Gone, Gone, Gone", ale też dla przeciwwagi, blisko sześciominutowa, pełna namiętnego śpiewu Paula Rodgersa ballada "Early In The Morning" ("... gdy jesteś przy mnie czuję, że moje życie warte jest nocy i dnia...").
Wszystkim powyżej wyodrębnionym kawałkom towarzyszyło jeszcze sporo dobra zawartego na albumowej stronie B. Nie brakowało tam entuzjazmu, choćby dzięki "Lonely For Your Love". Nagraniu odnoszącemu się nie tylko do wcześniejszych Free, ale też ku southern-rockowym Lynyrd Skynyrd, których echa przyjemnie kontrastowały z wpływami nieco hałaśliwszych Grand Funk Railroad. Pojawiła się też ożywiona ballada "Take The Time", jak również bliskie stylistyki ZZ Top, "Rhythm Machine", plus odpowiednia dla stylu Bad Co. ballada "She Brings Me Love". Nawet najwięksi malkontenci musieli swe jęki zamknąć na klucz, albowiem całość prezentowała się nad wyraz okazale. I aż niewiarygodne, że wkrótce ponownie doszły do głosu dawne waśnie i spory, które kolejnemu, a wydanemu dopiero po 3 latach "Rough Diamonds", zdecydowanie się nie przysłużyły. Dlatego dobrze, że "Rough Diamonds" pojawiło się na końcu pierwszego etapu grupy, a muzycy w końcu pojęli, że nic na siłę. Bo jeśli nie potrafili się w pełni zaakceptować, lepiej by nie mieli do siebie zbyt częstego dostępu. Pomimo wszystko zakładam, że i tamten album również
wkrótce powinien pojawić się w reedycji. Równie efektownej, co też naznaczonej podobną niemałą liczbą dodatków. No właśnie, dodatki. Na "Desolation Angels" jest ich na półtorej płyty. Z pozoru dużo, lecz są to jednak nagrania dla najbardziej wnikliwych sympatyków grupy. Nie spodziewajmy się więc ogromu kompozycji nieznanych, a już tym bardziej zatykających oddech niespodzianek. Bo nawet podane w dwóch wersjach, a powstałe pierwotnie w 1976 roku "Smokin' 45", poznaliśmy już przecież przed dwoma dekady na podwójnej kompilacji "The Original Bad Co. Anthology" (były tam też cztery premierowe kompozycje), natomiast dodatkowe trzy wersje "Rock'n'Roll Fantasy", bądź po dwie dla "Lonely For Your Love" oraz "Take The Time", jak też pojedyncze odmienne wcielenia dla "Gone, Gone, Gone", "She Brings Me Love" czy "Rhythm Machine", jaskółek nie czynią. To tylko ciekawostki, nic więcej. Żadne z nich przy tryskających salwach świec wjeżdżające na zaciemnioną salę specjały. Choć uradować powinien outtake "Rock Fever" i być może jeszcze krótki blues jam "What Does It Matter", bowiem żartobliwe a cappella "Amen", to raczej jednorazowy obiekt westchnień. Nie ma więc mowy o odkryciach próby najwyższej, dlatego odbiorca zainteresowany dorobkiem grupy w formie poglądowej, z czystym sumieniem może pozostać przy dotychczasowej skromnej pojedynczej edycji. Pozostali, mimo wszystko, łapcie za portfele.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




wtorek, 17 marca 2020

radio w czasach zarazy

Miasto opustoszałe, w tramwajach po ledwie kilka osób, na Pocztę wolno tylko po dwie, reszta ogląda klamkę od zewnątrz i grzecznie czeka. No i jeszcze trzeba załapać się do czternastej. Nic nie funkcjonuje normalnie. Miasto wygląda niczym plan do produkcji katastroficznego filmu. Natomiast prezydent mego państwa rżnie kampanię w pojedynkę, ponieważ wszyscy jego konkurenci odpowiedzialnie usunęli się w cień. Wczoraj p. Duda (podobno prezydent wszystkich Polaków) oznajmił, że niewielka aktywność wirusa w Polsce jest wynikiem dobrze prowadzonej polityki przez polski rząd. I pomyśleć, że na takim wrednym populizmie jegomość znajduje coraz więcej wiernych słuchaczy. Gdyby więc przyszło nie przesuwać daty prezydenckich wyborów, na ten moment
faktycznie ujechałby popularnością po triumf w pierwszej turze. Tak oto robi się politykę. Na tragedii jednych, a naiwności drugich. I nieważne, że brakuje pieniędzy. W szpitalach szczególnie. To nic, że kończy się sprzęt, a rezerw budiet niet. Wszystko poszło na socjal z uzbieranych funduszy przez poprzednią ekipę. No, ale wówczas p. Morawiecki był jednym z doradców premiera Tuska, więc sprytnie judaszował. Tu podpatrzył, tu zanotował, a później dobra zmiana wszystko chapnęła, rozdała i teraz nie ma na to czy tamto. Może więc dobroduszna Unia zlituje się i coś podrzuci. Tak tak, ta okropna Unia, która jeśli da obiecane trzydzieści baniek, przez moment nawet będzie kochana. A być może, przy trwoga to do Boga, do maja zostawią jej "szmatę" we względnym spokoju.
Resztki forsy roztrwonione na propagandę rządowych mediów już poszły uchwałą, cofnąć więc nie sposób, dlatego najbliższe dni obnażą kondycję tego naszego mocarstwa. Dobrze, że choć w porę rodaków odcięto od świata, albowiem w przypadku wariantu włoskiego, nie tylko doświadczylibyśmy bankructwa, co przede wszystkim prawdziwej rzezi.
Ogólnopolska akcja "zostań w domu" godna poparcia, choć mnie nie bardzo przypadła do gustu. Jestem ssakiem stadnym, które nie potrafi żyć w pojedynkę, a już tym bardziej w izolacji. Pojmuję rozsądek w obawach o zdrowie i życie, ale zamiast kisić się w chałupie, proponuję jednak, wyjdźmy na świeże powietrze i ewentualnie tam unikajmy ludzkich skupisk. Powietrze nie zabija - naprawdę. Zwierzęta też koronawirusa nie przenoszą. Ściska mnie na myśl, że są idioci, którzy w obawie o własną dupę, przy braku elementarnej wiedzy, pozbędą się pupila do lasu, albo nawet zastrzelą.
Decyzja o zawieszeniu Radia Afera wydaje się poniekąd rozsądna, choć... choć jednak inne radiostacje funkcjonują normalnie. Przeciętnego odbiorcę mało obchodzi, że akurat nasza rozgłośnia mieści się w dużym kompleksie, szczególnie zagrożonym zarazą. A jednak obawiam się o powrót po kilku tygodniach absencji do medialnej rzeczywistości. Oczywiście obawiam się najegoistyczniej o moje Nawiedzone Studio. Bo to moje dziecko, a kocha się tylko własne dzieci.
Ludzie szybko zapominają. Ktoś włączy Aferę za tydzień - nie ma. Włączy za dwa, za trzy - nie ma. Za cztery już nawet nie sprawdzi, ponieważ zakoduje, że nie ma. Niby coś tam sobie plumpla, lecz nie zagada nikt pomiędzy. Nie poda godziny, sytuacji w korkach ulicznych, nie szepnie o nadciągającej burzy bądź o dzisiejszym spektaklu w Nowym czy jutrzejszym koncercie w Tamie. A tymczasem, inne stacyjki wciąż są. Nadają na żywo. Ludzie w nich pracują rotacyjnie, z zachowaniem norm trzymania nosa na dystans, nie przeginając też czasowych ram, dzięki czemu słuchacz nie traci niczego z pola widzenia. Mało tego, obecny okres niektóre radiostacje
wykorzystują in plus, np. na jakiekolwiek fajne akcje, jak dajmy na to, na propagowanie polskich wykonawców, by ich szczególnie teraz wspomóc. Szkoda czasu na głupawy, bezduszny automat, który losowo miesza Pidżamę Porno z Kjurami, bądź Depeszy ze Slejerem. Wielu włodarzy przeróżnych radiostacji znalazło właśnie receptę na wykorzystanie tego czasu. Wiedzą, że ludzie siedzą w domach i raptem starcza im go na wszystko. Szczególnie na to, na co w ostatnich latach notorycznie brakowało. W tym, właśnie na radio. Dlatego, tym chętniej posłuchają wyłożonej na stole ciekawej oferty.
Nastał moment na mądrą rozrywkę. Bo kiedy do tych ludzi dotrzeć, przede wszystkim z dobrą muzyką, jak nie teraz? Za chwilę ci sami ludzie powrócą do swych biur, zakładów produkcyjnych, wbiją się w dawny tryb i znowu nie będzie im radio do niczego potrzebne. Warto wykorzystać ten moment. Dobrze i z klasą wypromować własne FM. 




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"