środa, 18 marca 2020

MARC ALMOND "Chaos And A Dancing Star" (2020)












MARC ALMOND
"Chaos And A Dancing Star"
(BMG)

*****






We wrześniu 2018 roku Marc Almond spotkał się z Davidem Ballem, w celu pożegnania ich wspólnego Soft Cell. Ludzie nie zapomnieli "Say Hello, Wave Goodbye" czy "Tainted Love", dzięki czemu ogólne zainteresowanie zaowocowało wyprzedanym koncertem w londyńskim O2. I tylko pozazdrościć szczęściarzom, którzy mieli tę możliwość. Jednak, oprócz sentymentów, Almond nie próżnuje również w dostarczaniu nowych piosenek. Czyni to systematycznie, i choć każdy nowy album przyodziewa inną płachtą, nieustannie pozostaje sobą. Trzeba też zaznaczyć, iż piosenkarz od lat wydaje się odporny na krzyk panujących mód, lecz na pewno nie pozostaje głuchy na otaczającą rzeczywistość. 
Niedawno do sklepów trafiła jego najnowsza propozycja "Chaos And A Dancing Star", i myślę sobie, dawno Pan Migdałowy nie nagrał czegoś równie ekscytującego. Tak, to właściwe określenie, na pewno nieskrywające cienia przesady. Od lat bowiem nie słyszałem go tak pewnego siebie, tak pełnego piersią śpiewającego, przepełnionego rulonem pomysłów.
Muzyk niedawno pojechał do Los Angeles, aby popracować ze stałym w ostatnich latach współpracownikiem, Chrisem Braide'em (tym od również świetnego projektu Downes Braide Association, dowodzonego do spółki z ex-Buggles'owym, a i przecież Yes'owym Geoffem Downesem), wspólnie z nim czerpiąc inspirację wobec tamtego miejsca. Wkrótce na łamach prasowych Almond wyznał miłość do Miasta Aniołów, w tym rzecz jasna również do samego Hollywood. Jednakowoż zauważył, iż tamto przepełnione słońcem oraz uśmiechniętymi ludźmi miejsce, skrywa też własne mroki i niepokoje. To wszystko stanęło kanwą pomysłów wobec najnowszego dzieła. Tradycyjnie noszącego charakter osobliwych musical-pop/rockowych piosenek, które tym razem Almond - niczym nasz nieodżałowany mistrz teatralnych desek Roman Wilhelmi - każdy szczegół poddanych mu nut zwrotek oraz refrenów, doprawił perfekt. Ponadto, w jednym z wywiadów wyznał, iż pragnął napisać romantyczne piosenki o apokaliptycznym nieco wydźwięku, jednocześnie niewyzbytych bliskich mu akcentów miłosnych. Tym samym, odzwierciedlić świat w jakim żyjemy, zadać jego okropnościom kres, a przy okazji otworzyć rozdział nowej dla niego nadziei. 
Na "Chaos And A Dancing Star" otrzymujemy więc kilka spodziewanych mrocznych ballad (gotyckie "Giallo", natchnione, umieszczone w finale i jednocześnie najdłuższe w zestawie "The Crow's Eyes Have Turned Blue", do tego temat nieśmiertelności hollywoodzkiego blasku tamtejszych gwiazd, zadany w "Hollywood Forever", także hołd ku klasycznym autom, co dostarcza "Chevrolet Corvette Stingray", ponadto refleksje nad poszukiwaniem wolności, dostępne w "Dreaming Of Sea", czy pełne obaw "Cherry Tree" oraz "When The Stars Are Gone"), ale i dla kontrastu klarowny pop. W tej materii prym wiedzie genialny albumowy otwieracz, jakim na pół musicalowe, a w całej reszcie pop/rockowe "Black Sunrise". Cóż za obłędnie piękne gitarowe solo tnie w końcówce Dave Colquhoun. A przecież do jego okazałości przyczyniają się też pianino, syntezator, melotron, smyczki, plus towarzyszący wokaliści. Piosenka traktuje o utracie kogoś bliskiego, natomiast wspomniana gitarowa parada zapewne ma posłużyć za promyk nadziei - majstersztyk!. Równie zacnie prezentuje się "Dust". Swoboda i rozmach pozwoliłyby tej piosence nawet wiernie kontynuować symfoniczny powiew albumu "Tenement Symphony". Gdyby tylko jej skromną sekcję rozbudować o jakieś pokaźne grono filharmoników. 
Ponieważ rolą albumu wcale nie staje wszechobecna zaduma, tak też na pierwszy singiel wybrano radosne "Slow Burn Love". Piosenkę, która pośród ciemności ma zapewnić odrobinę światła. Jednocześnie wyrażając optymizm w natrafieniu na stałą miłość, zamiast kolejnej, która skończy się wraz z mrugnięciem powiek. 
Jest jeszcze a'la glam'rockowe "Fighting A War", ponadto trzyminutowe, melodyjne, lekkie i piekielnie w swej komunikatywności udane "Chaos", ale ponad całość wyrasta tu prawdziwa perełka, jaką "Lord Of Misrule". Na flecie gościnnie pojawił się tutaj JethroTull'owy Ian Anderson, a gitarowych sprzęgów dołożył Neal X. To bardzo pozytywny fragment płyty, pomimo iż Marc Almond śpiewa w nim o wspomnianej już powyżej apokalipsie, ujmując jednak jej niepokój w kontekście radosnych i rodzinnych kalendarzowych świąt.
Brawo Panie Almond. Brawo za dopuszczenie więcej niż nakazuje Pańska norma gitar, brawo za rockowy flet Iana Andersona, ale i za udane wieloletnie przymierze z Chrisem Braidem, brawo za wierność przekonań, wreszcie, gratulacje za ponowny wzrost artystycznej krzywej. I niech już tak pozostanie. Teraz jeszcze tylko walnijmy w mur cegłą marzeń, by do jesieni zaplanowanej na Polskę Łodzi nie zatopiła żadna zaraza.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"