RUSS BALLARD
"It's Good To Be Here"
(BMG)
***1/2
Nowe dzieło byłego gitarzysty oraz jednego z dwóch wokalistów prog-psychodelicznych Argent gotowe było do pobrania strumieniowego już przed pięcioma laty, jednak dopiero niedawny kontrakt - wymyk z marginalnego UMU Music ku konkretnemu wydawcy, jakim BMG - umożliwiło opublikowanie go na nośnikach fizycznych - do wyboru winyl lub CD.
Russ Ballard to niesamowicie utalentowany jegomość. Kiedy u boku Roda Argenta (w jego Argent), w pewnej chwili zorientował się, że jest jeszcze zdolniejszym od swego szefa kompozytorem, a do tego całkiem sprawnym grajkiem plus równie niezłym wokalistą, postanowił zadziałać w pojedynkę. I była to świetna decyzja. Bo, o ile jeszcze debiutancki solo album "Russ Ballard" wydawał się tylko niewinnym krokiem w upragnioną samodzielność, przynosząc w zasadzie jedynie skromny przebój "I Don't Believe In Miracles", o tyle dwa lata późniejsze "Winning" objawiło światu prawdziwy jego talent. Mistrzunio poczuł się pewnie, wszystko perfekcyjnie skomponował i zaaranżował, a o produkcję uśmiechnął się do brata Steve'a Winwooda, Muffa. Cenionego w branży realizatora, który niebawem wyprodukował albumowy debiut Dire Straits.
"Winning" dostarczyło trzy mocne przeboje, tytułowe "Winning", które nawet kilka lat później wziął na ruszt Carlos Santana, balladę "Just A Dream Away", którą na potrzeby filmu "McVicar" porażająco zinterpretowała główna jego postać, wokalista The Who, Roger Daltrey, zaś trzeci numer obowiązkowo powinien znać każdy fan hard rocka - to "Since You Been Gone". U schyłku 70's przerobili go Rainbow. Wydarzyło się to podczas epizodu grupy z drącym się niczym na porodówce Grahamem Bonnetem. Skoro o Rainbow mowa, warto pamiętać, iż nieco późniejszy, a jednocześnie subtelniejszy singer Tęczowych Joe Lynn Turner, także pośpiewał Ballard'owe i nie mniej chwytliwe "I Surrender". Kapitalny kawałek, którego jak wiemy, naczelny kompozytor nigdy nie nagrał na żadnej ze swoich płyt. W tym miejscu mógłbym nawet rozwinąć wątek kompozytorskich dokonań Ballarda, czy to względem Fridy, Agnethy Fältskog bądź grupy America, jednak zupełnie na drugi plan zeszłaby nam najświeższa propozycja Mistrza. A przecież, pomimo blisko siedemdziesięciu pięciu wiosen, nasz bohater wciąż ma się świetnie. Wystarczy również spojrzeć na okładkę.
Zaistniałe "It's Good To Be Here" Ballard zdziałał niemal w pojedynkę. Całość odśpiewał, obsłużył gitary, bas, pianino, organy, perkusję, a nawet do kilku fragmentów wmontował smyczki. Ku okazjonalnej pomocy stanął tu jedynie syn Russa, Christian, który tu i ówdzie pobębnił.
Otrzymujemy trzynaście kompozycji - jedenaście premierowych plus nowe wcielenia "Since You Been Gone" oraz podarowanego niegdyś grupie America "You Can Do Magic". Pamiętajmy, iż dzięki Ballardowi, America dorobiła się jednego z najlepszych przebojów w swojej długiej karierze. Oba te sędziwe, lecz ku przewrotności także na swój sposób premierowe przecież kawałki, ulokowano na albumowym finiszu, gdzie wydaje się ich słuszne miejsce. Swoiste z nich ciekawostki, kameralnie oprawione (głównie na pianino, gitarę akustyczną + smyczki), w istocie nieco zionące nudą. Szczególnie, jeśli przywołamy na myśl ich żywiołowe pierwowzory. Dobrze, że Ballard powstrzymał się od większej dawki podobnej tonacji emerytalnego muzykowania. Cała zabawa rozbija się więc o pozostałych jedenaście, wolniejszych lub dynamiczniejszych, acz zdecydowanie jednak rockowych piosenek. Tak drodzy Państwo, Ballard nie zdziadział, on wciąż dzielnie porusza się po zabrudzonych akordach, wykazując równie stabilną wyobraźnię. Pod tym względem maestro staje dowodem, że jeśli rocka nosi się w sercu, upływający czas nie ma znaczenia.
Nie potrzebuję szklanej kuli, by płycie przepowiedzieć dobrą prasę oraz poklask obfitej i od lat wiernej widowni. Zainteresowanie planowanymi na najbliższy czas koncertami tylko zdaje się potwierdzać me słowa. Większość zakontraktowanych występów zostało wyprzedanych, lecz pandemia koronawirusa zmusiła do ich odwołania lub przesunięcia w czasie.
Przynajmniej połowę "It's Good To Be Here" zdobią kompozycyjne złote zgłoski. Weźmy otwierające całość "My Awakening", bądź jeszcze chwytliwsze dwie następne: "Time Machine" oraz "Kickin' The Can". W tym ostatnim koniecznie zaobserwujmy zainstalowaną w końcówce ekstra organową paradę, gustownie wspomaganą wokalnymi skandami oraz chwilami gitarową wirtuozerią. A przecież nie mówię o dobrach całej piosenki, a o ledwie ostatnich kilkudziesięciu sekundach - tyle się tam dzieje. W drugiej części płyty na dobre utknęły trącące przyjemnym anachronizmem "The Misunderstood" oraz albumowe numero uno, w postaci ballady "Proud Man". Ponownie do głosu dochodzi kapitalna partia organów, plus opus magnum piosenki, które tym razem nie należy do świetnej melodii czy zaangażowanego śpiewu Ballarda, a do okalającej całość blues gitary. Cała linia prowadząca oraz dorzucone na deser solo to coś, bez czego album mógłby poczuć niespełnienie. Napotkamy tu jeszcze równie zgrabne "Colliding", "Annabel's Place", "New York Groove" oraz jak to u Ballarda, nie do końca senną balladę, którą reprezentuje tutaj "Wasted (The Last Ride)".
Szkoda, że nie wszystkie piosenki skrywają podobną moc. Nie zabrakło też rzeczy przeciętniejszych, co nawet całkiem drapieżne, lecz nazbyt chaotyczne "The First Man That Ever Danced" bądź chwalebnie zahaczające o styl Mott The Hoople, lecz jednak mało przekonujące rock-musicalowe "Tidal Wave".
Pomimo kilku wykrytych uchybień, z satysfakcją stwierdzam dużą formę Ballarda. Bo podczas, gdy jego rówieśnicy najczęściej wypatrują jakiegoś kawiarnianego zacisza, on zamiast szukać schronienia w jakimś bezpiecznym dla otoczenia smooth jazziku strzępi dżinsy, podkręca gitarę i odpowiednio moduluje głos. To także dowodzi, iż Ballardowi wciąż daleko do bujanego fotela oraz delektowania ziołami z głogu.
Stęskniłem się za autorytatywnością tego jedynego w swym rodzaju Brytyjczyka. I powiem Szanownym Państwu, brakuje w obecnych realiach właśnie takich osobowości. Nawet, jeśli nie brakuje talentów. A z moich obserwacji wynika, że na ich tle Ballard, to wciąż super ktoś.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"