wtorek, 29 września 2020

TIM BOWNESS "Late Night Laments" (2020)



 

TIM BOWNESS
"Late Night Laments"
(InsideOutMusic / dystrybucja Sony Music)

***1/2

 

 

Zmiksowane przez Stevena Wilsona "Late Night Laments" jest kolejną wyciszoną, niespieszną i linearnie przebiegającą płytą No-Man'owego jego kolegi, Tima Bownessa.
Bowness od lat jest bardzo konkretny w przyjętych muzycznie rozważaniach, dlatego ponownie spodziewajmy się dopasowanych do jego skupionego, błogiego, niemal rozmodlonego głosu, równie natchnionych piosenek. Tym razem oprawionych szeroko pojętą elektroniką, jakiej zazwyczaj towarzyszy wszędobylski perkusyjny automat, rzadziej gitary czy bas.
Ten, z pozoru owiany subtelną aurą album, przynosi jednak mroczne przemyślenia, niekiedy ekspediujące gniew, ale i pewne poczucie utraty piękna życia. Pod wydawać by się mogło ciepłymi melodiami, kryją się obawy, niepokoje i lęki, ale i generuje się szczypta wcale niekamuflowanej frustracji. Tim Bowness nie waży się dostarczać przemyśleń, które nie brzmią bezpiecznie. Nie dając tym samym słuchaczowi beztroskiego komfortu odbioru, zatapiając go w dusznej atmosferze, od której trudno się uwolnić. Po wysłuchaniu tych niespełna czterdziestu minut (nie licząc jeszcze bonusowego materiału z drugiej płyty), na długo przytrzymają nas przygnębienia powidoki. Nie twierdzę, że wszystko tu jest zatrute bądź schizofreniczne, lecz na pewno z tej muzyki nie wynika żaden optymizm. Całość sączy się określonym od pierwszych taktów powolnym tempem, nie gwarantując choćby jednego suspensu. I choć wszystko teoretycznie zdaje się jakoś przewidzieć, gdzieś w podświadomości odczuwamy niepokój, z którego w każdej chwili może na nas lunąć deszcz siarki. Bo tak czuje się odbiorca, któremu przychodzi zmierzyć się z Puszką Pandory, z jakiej wypuszczono wszystkie nieszczęścia.

Podoba mi się ten album. Może nie jakoś oszałamiająco, ale jego niebezpiecznie kojąca spójność, tylko na plus powiewa gwarancją autentycznej dramaturgii.
Intryguje wspomagane wokalnie przez Melanie Woods, ale też przez jakby spowolnioną elektronikę w duchu Kraftwerk oraz wibrafon, "Northern Rain" ("śmiejesz się. Śmiech bliski płaczu. Świat, który znaliśmy umiera i być może jest to okey..."), bądź wynikające z niego, mroczne i groźne "I'm Better Now" ("... dwie sekundy nienawiści, całe życie w żałobie - bez dyskusji, tylko wiara...nie mogłem doczekać się, by wbić nóż...") - także wokalnie wspomagane Melanią Woods, jak też nakłutą źdźbłem obłąkania gitarą Kavusa Torabiego. Podobną szpilę wtyka dość monotonne na pozór "The Last Getaway" ("Drogie Dziecko, życiowe przygody doprowadziły mnie do szaleństwa..."), którego wartość rośnie za sprawą niesamowitej syntezatorowej solówki Richarda Barbieriego. Ten były Jeżozwierz ozdabia tę płytę jeszcze w utworze "Darkline", i oba jego uczynki poważnie podwyższają jej atrakcyjność - pomimo iż to, czego Barbieri dokonuje w "The Last Getaway", zdecydowanie wyraźniej pobudza me zmysły. Dlatego trochę zabrakło mi go we wszystkich pozostałych kompozycjach. Bowness wcisnął mu rolę trzecioplanową, podczas gdy ten aż rwie się do pierwszego rzędu.
Polecam cały album, jednak może oprócz piosenek już wymienionych, jeszcze z jakimś szczególnym naciskiem na schyłkowe "One Last Call" - z drobniutkimi przechadzkami po pianinie, z subtelnym użyciem podwójnie tu występującego wibrafonu oraz kontrabasem (bo jeszcze tylko ostatni telefon, ostatni drink, i nasz związek zakończony), ale przede wszystkim wzywam do zatrzymania na dłużej przy "Never A Place" ("... czułem się opuszczony jak dziecko zagubione w tłumie...") - piosence, której melodię wyrzeźbiono niczym ciało Marilyn Monroe. Na listy przebojów? Chyba nie. Dzisiejsze hity lepi się z innej gliny. Poza tym, nie wymagajmy od Tima Bownessa zbyt wiele. On i tak odważnie upublicznił swój intymny świat.


A.M.


niedziela, 27 września 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 27/28 września 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań



 

Dwudziesta dziewiąta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do października br. studia, najprawdopodobniej przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.

 

"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 27/28 września 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl
 
 
W samo południe 65 sztuk pod starym osiedlowym orzechem.

 
 A.M.
 
 
 

Juliette Greco... Liza Minnelli... Bob Fosse... Cabaret


Przed kilkoma dniami odeszła Juliette Greco. Urodzona na grubo przed II Wojną Światową pieśniarka oraz aktorka, a przede wszystkim wybitna postać francuskiej kultury, niepozbawiona sławy reszty świata.
Juliette była intelektualistką, jednocześnie osobą idealnie odnajdującą się w wśród skupisk poetów/pisarzy, dzięki czemu równie lekko władała ich twórczością. Był taki czas, gdy namiętną cząstkę serca podarowała Milesowi Davisowi, zaś ostałą resztą odkrywała tajniki sztuki kabaretowej.

I tak tym kabaretem trochę mnie Juliette natchnęła. Sięgnąłem po dawno niesłuchane nagrania z "zaOskarowanego" filmu/musicalu "Cabaret" - w reżyserii wybitnego Boba Fosse'ego, z Lizą Minnelli oraz Michaelem Yorkiem w rolach głównych. Pamiętacie: "Willkommen! Bienvenue! Welcome! Witaj w kabarecie, w kabarecie, w kabarecie. Zostaw swoje kłopoty na zewnątrz, życie jest rozczarowujące, zapomnij o nim. Tutaj życie jest piękne, dziewczyny są piękne, nawet orkiestra jest piękna...". Tak to szło. Dokładnie tak. W dalszym toku jeszcze "Mein Herr", "Two Ladies" czy "Money, Money", aż wreszcie człowiek pochłonął całą tę doskonałą filmową ścieżkę. I tak słucham tej płyty, wyławiam czyste nuty spośród chrapliwych rowków, i na dobitkę dowiaduję się o istnieniu serialu "Fosse / Verdon". Domyślacie się, jak chętnie bym go obejrzał. Jest jednak problem - nie mam HBO . A tylko tam jest dostępny. Wiadomo, nic prostszego, wystarczy dokupić. Tak, lecz mam tej telewizji już teraz zdecydowanie za dużo. Ponad potrzeby i możliwości. I niewiele jej oglądam. Ponad dziewięćdziesiąt procent kanałów, jaki wciśnięto mi w niby najbardziej rozbudowanym pakiecie, nadaje się do utylizacji. Oddałbym wszystkie te niepotrzebne bzdurki w zamian za brakujące trzy HBO, i błagam, niech mnie nikt nie próbuje namawiać na kolejne "musisz mieć". Jeśli zatem ktokolwiek z Państwa ma dostęp do tego serialu, a na dodatek chociaż trochę mnie lubi, uśmiecham się do takiej osoby. Może być na jednej płycie, nawet w najbardziej skompresowanej formie. Nie mam żadnych wygórowanych oczekiwań. Nie zależy mi na jakości HD, nawet jeśli każdy wie, że z nią ogląda się lepiej. Tego filmu staje bodaj na osiem odcinków. Chyba krótkich, takich po godzince. Wiem, że to serial biograficzny. Wiem także, że jak każdy tego typu film, nie będzie idealnym odzwierciedleniem prawdy, a mimo wszystko wyczuwam, iż dowiem się sporo o Bobie Fosse'im - reżyserze, choreografie, jak i tancerzu teatralnym, twórcy nie tylko wybitnego "Cabaret", ale też filmu "Cały ten Jazz" (u nas jako "Cały ten zgiełk") plus jeszcze kilku innych, tylko trochę mniej uznanych. Na pewno filmów wartościowych, choć już na samym starcie niemających większych szans w pokonaniu perfekcyjnego "Cabaretu". Filmu, w którym swą światową karierę zaczynała Liza Minnelli, a którego akcję osadzono w czasach narodzin faszyzmu w Niemczech, i który najogólniej mówiąc sfilmowano po mistrzowsku, oddając zarówno klimat czasu rozgrywania akcji, jak i samej sztuki kabaretowej - w tym jej popularyzacji.
Skąd tytuł "Fosse / Verdon"? Ponieważ Fosse, to już wiemy, natomiast Verdon, to Gwen Verdon - aktorka i w swoim czasie jedna z najważniejszych postaci na Broadwayu, w tym życiowa partnerka Fosse'ego. A konkretnie żona - by być precyzyjnym. Żona i jednocześnie przyjaciółka, taka do samego końca, pomimo jego licznych zdrad. Verdon, nie dość, że o nich wiedziała, to jeszcze z tego powodu ogromnie cierpiała, a mimo wszystko nieustannie wspomagała Fosse'iego do samego końca, zarówno zawodowo jak też w przeganianiu życiowych demonów, aż ten w jej ramionach wyzionął ducha. Oboje zawsze uchodzili za monolit, stąd zapewne opowieść właśnie o ich dwojgu, i rzecz jasna pod odpowiednim tytułem. Przewiduję sporo materiału o kulisach jak i ostatecznym "Cabaret", co zresztą interesuje mnie szczególnie, ale chętnie prześledzę całą ich historię. Na co zresztą twórcy tego filmu mieliby poświęcić najwięcej czasu, jak nie na "Cabaret"? Korzystając z okazji, już teraz w ciemno zachęcam wszystkich Państwa, ponieważ jest to pierwsza taka okazja. Dotąd nigdy nikt nie opowiedział w takim rozmiarze o tych ludziach, a uwierzcie, za Wielką Wodą to prawdziwe ikony. Smuci jedynie, że, co już swego rodzaju tradycją, w Polsce pozostają postaciami niemal anonimowymi. Jeśli zatem zechcecie udostępnić mi ten serial, z góry kłaniam się nisko. Pozwalam sobie na ten apel na blogu, ponieważ radio jeszcze nieczynne, ale bądźcie czujni, to już naprawdę za pięć dwunasta. Jednocześnie dodam, nie interesują mnie ewentualne: Andrzeju, zapewniam, świetny film, albo: oglądałem/oglądałam, naprawdę polecam. Interesuje mnie jego obejrzenie, nie wysłuchanie recenzji. Opinie oraz noty nie wzbogacą, ani nie umniejszą mojego zaciekawienia tematem, ani tym bardziej nie zagwarantują osobistych przeżyć.


A.M.


sobota, 26 września 2020

zielono mi

Proszę pozwolić radować mi się zwycięstwem Warty. Pierwszym w Ekstraklasie od ćwierć wieku. A to szmat czasu. Nie było Zielonych w najwyższej klasie rozgrywkowej od dwudziestu pięciu sezonów, w międzyczasie obijając się po jej peryferiach, sięgając nawet trzeciej ligi. Nie pasowały mi do tego zacnego klubu boje o cele niewiele znaczące, z których radowały jedynie te, które pozwalały systematycznie awansować. I niedawno udało się powrócić tam, gdzie przystoi dwukrotnemu mistrzowi Polski i bodaj pięciokrotnemu wicemistrzowi. Z tym "udało", to chyba trochę przesadziłem. Nic się nie udało, Warta powrót na szczebel najwyższy ciężko wywalczyła, niemal wyharowała. Bo do ostatniej chwili nie była niczego pewna. Do ostatniego barażowego spotkania, w którym przecież mogło wydarzyć się wszystko. Tyrasz bracie cały sezon, a nie wyjdzie ci jeden mecz, ten ostatni, i zaczynasz od początku. Mozolnie, mecz po meczu, w systemie dom-wyjazd, i ganiasz po treningach, a później tych oficjalnych kilkadziesiąt 90-minutówek po tylko obcych terenach. W przypadku Warty obcych, ponieważ dom wciąż nieczynny. Dlatego ekipa z Ogródka musiała uczynić swój dom w Grodzisku Wlkp., do którego naganiała coraz więcej kibiców, bo jej gra na to zasługiwała. Mnie akurat zachęcała swą historią, moimi wspomnieniami, a i Tomek Ziółkowski miał ogromny w tym udział. I wyobraźcie sobie, ta moja Warcinka wygrała wczoraj w Płocku 3:1, z czego cieszę się nie mogąc teraz spokojnie usiedzieć. Dlatego piszę właśnie o tym Szanownym Państwu, byście się wszyscy dowiedzieli. Ale najzabawniejsze w tym wszystkim, że nie oglądałem tego meczu. To znaczy, do 65-minuty. Czasem bywa tak, że trzeba coś zrobić dla domu, dla rodziny, więc przypada zrezygnować z obejrzenia na żywo meczu swojej ukochanej drużyny. Przez cały czas jednak zachodziłem w głowę, jak sobie radzą Zieloni w tym Płocku? Z nie byle jaką ekipą, albowiem ta pokonała w zeszłej kolejce inną Wisłę, tę z Krakowa, i to aż trzy zero. Wiem, Wisłę osłabioną, ale to jednak wciąż Wisła Kraków, w dodatku grająca na własnym terenie. Z drugiej strony koił mnie jakiś wewnętrzny spokój. Jakieś ciepło, które podpowiadało, że Warta pięknie zaprezentowała się w niedzielę z Lechem, przegrywając tylko jednym wykorzystanym rzutem karnym, poza tym nie odstawiając stopy ni honoru na krok. A jeszcze o sile Warty przekonały wydarzenia z Nikozji, gdzie kilka dni później Kolejorz rozniósł Apollon Limassol, i to w stosunku jakiego obawiałem się kilka dni wcześniej wobec Warty.
Gdy zachodziłem w przypuszczeniach, co też może się właśnie w tym Płocku dziać, nadszedł sms. Wyciągnąłem z kieszeni spodni telefon i dostrzegłem, że to już druga wiadomość od radiowego Szymona. Jednak nie spojrzałem na pierwszą, a od razu na tę drugą, która głosiła: "2:0, szok". O cholera - pomyślałem. No nieźle, Warcinka w plecy. I odpisałem coś na odczepne, bo z automatu złapałem doła. Aż tu korekta: "Warta prowadzi 2:0 !" Aha, a więc tak się sprawy mają. No to Munduś pędzimy do domu. A reszty to już się domyślacie.
Jest dobrze Kochani, mamy to. Mamy trzy punkty, mamy też pierwsze trzy gole, bo do wczoraj nie mieliśmy żadnego. Pomiędzy strzelonym drugim a trzecim oberwaliśmy jednego, że aż naszły mnie słowa piosenki z panną Krysią w tle: pierwsza, druga, wpół do trzeciej... aż wreszcie trzeci. Trzeci gol! - Łukasza Trałki. Tego liznąłem już live.
Lech też w gazie, co raduje mnie niemal równie mocno, choć wiadomo, w tyciu następnej kolejności.
I po jasną ciasną ten Kamil Jóźwiak odchodził z Bułgarskiej. Wiadomo, dla pieniędzy i dla rozwoju kariery - tak to z reguły się nazywa. Przyznam, Kolejorz nawet jego odejścia nie odczuł, ale on odczuć może. Ten zdolny chłopak kto wie, czy jeszcze tego nie pożałuje. No bo, gdzie go wywiało Kochani? - do jakiegoś Derby County. Okey, Kamil zagra teraz w jednej drużynie z niemal emerytowanym Wayne'em Rooneyem, no i co?. Derby County jest na dnie Championship, czyli drugiego poziomu ligi angielskiej, a Lech za chwilę zagra w czwartej rundzie eliminacji Ligi Europejskiej, po której przejściu trafi do fazy grupowej i będzie grać z wieloma czołowymi klubami Europy. Czyli w rozgrywkach dających szansę na dobrą promocję, nieporównanie lepszą niż w takich Derby. I za to też będą dużo lepsze pieniądze. A jeszcze, tak patrząc sportowo, obecni Lechici staną do walki o wspomnienia, o sens piękna futbolu. I gdyby Kamil Jóźwiak jeszcze trochę poczekał, kto wie, być może wyszedłby na kolejnym transferze sto razy lepiej.
Brawo Lech, brawo Kolejorz! Niesamowita rozprawka na Cyprze z miejscowym Apollon Limassol. Po cichu liczyłem na jednobramkowe zwycięstwo, plus oszczędzenie nerwów brakiem dogrywki, a tym bardziej udziału w loteryjnych karnych. A tu proszę, pięć goli, a w naszej siatce żadnego. Cypryjczykom (choć ich samych w Apollonie niewielu) po drugim golu zadanym na początku drugiej połowy odechciało się grać. Mnie na ich miejscu, przy tak grającym Lechu, też by się odechciało. Można więc było sobie poużywać. I te pięć zero to chyba najłagodniejszy wymiar kary. Okey, ktoś powie, no ale przecież w pierwszej połowie oni też mieli ze dwie niewykorzystane okazje. Jasne, nawet trzy, lecz gdyby je niechcący wykorzystali, Kolejorz prawdopodobnie stworzyłby w odwecie podobnych dwukrotnie więcej.
Przed Kolejorzem belgijscy Charleroi. Podobno dobrzy. Tak straszą. Przepraszam, niby tacy dobrzy, od kiedy? Dotąd jakoś nigdy niczego nie zwojowali, to i teraz nie ma się czego bać. Bez obrazy dla Gliwiczan, ale w moich oczach tacy Charleroi, to taki ichniejszy Piast Gliwice, więc luzik. Ktoś powie, no ale Belgia, przecież oni w ostatnich latach grają niesamowicie, a ich reprezentacja to widok z góry najwyższej. Tak, i tego nikt im nie odbiera, jednak ci ją tworzący, zupełnie jak nasi mocarze, też są porozsiewani po najlepszych klubach Europy, natomiast de facto liga belgijska od zawsze straszyła jedynie Anderlechtem. Tym samym, który akurat teraz przeżywa słabsze dni. Dla odmiany Charleroi faktycznie stoją w czubie tabeli, tylko spójrzmy, z kim oni tam grają. W poprzedniej kolejce z K Beerschot VA, a w nadchodzącej z Mouscron-Peruwelz. Znacie? No właśnie, ja także miałem kłopoty z zapamiętaniem tych nazw, a tym bardziej ich poprawnym tutaj przepisaniem. Nie ma się czego bać. Pamiętacie taksówkarza Jurka z Wielkiego Szu: nagonić klienta, podłożyć mu karty do gry, wygrać - o co chodzi!


A.M.


piątek, 25 września 2020

25 lat niewinności

Osią filmu "25 lat niewinności" jest historia prawdziwa. Historia nieodległa, którą żyła cała Polska. Przedstawia losy Tomka Komendy, chłopaka, który jako dwudziestoparolatek został oskarżony o zgwałcenie dziewczyny oraz jej zamordowanie, a wszystko wydarzyło się w noc sylwestrową na zabawie w pewnej nie bardzo odległej od jego domu miejscowości, w której Tomek nigdy dotąd nie był. Ową noc spędził z rodziną, na co wydawało się miał dobre alibi. Ale posiadane alibi, a niemoc w dowiedzeniu swojej niewinności, to jak się okazało dwie osobne sprawy.
Policja po trzech latach nieudacznego śledztwa chciała wreszcie zamknąć tę sprawę. Naciski w jej strukturach, a i chęć przedstawienia sukcesu, przyspieszyły dynamikę postępowań, w których doszło do dorobienia potrzebnych faktów/dowodów, w które wmieszano Tomka Komendę. Chłopaka trochę nierozgarniętego, niepotrafiącego też należycie dostrzec powagi sytuacji, w jaką próbuje się go wrobić. W tego efekcie zrobiono z niego winnego i skazano na 15 lat pozbawienia wolności, a po serii odwołań oraz upartym nieprzyznawaniu się do niepopełnionej winy, sąd wyższej instancji podwyższył karę z 15-tu do 25 lat.
Tomek w więzieniu podlegał brutalnym prawom tam panującym, często będąc katowanym i poniewieranym, zarówno przez osadzonych jak i pracowników więzienia, którzy bywali z więźniami w układzie. Ale wreszcie znajduje się uczciwy policjant, który bierze sprawy w swoje ręce, trafia na trop prawdziwego zabójcy i ostatecznie doprowadza do uniewinnienia Tomka po 18 latach odsiadki, przy okazji rzucając oskarżenia na innego, prawdopodobnie właściwego sprawcą. A raczej sprawców, albowiem było ich dwóch. Najnowsze fakty sugerują nawet, że mogło być trzech, ale nie zajmujmy się tym teraz.
Na podstawie tych wydarzeń sporządzony właśnie film w reżyserii Jana Holoubka jest obrazem wstrząsającym. Agata Kulesza grająca matkę Tomka oraz sam Tomek, zagrany przez Piotra Trojana, są tak przekonujący, iż momentami można odnieść wrażenie, że to ich bezpośrednio dotknął ten dramat. Twórcy filmu uchwycili ich wspólne relacje najpiękniej, jak to tylko możliwe. Matka, która nawet przez chwilę nie wątpi w niewinność syna, i która bije się z wiatrakami coraz wyższych urzędowych szczebli, napotykając głównie na zobojętnienie, oraz Tomek, chłopak, który pomimo cierpienia, nie daje się namówić na proponowane przyznanie do winy, za co oferuje mu się łagodniejszy wyrok. Bywają momenty, kiedy trudno powstrzymać łzy. Tak, nie wstydzę się tego powiedzieć, mamy tutaj takie sceny, kiedy te bezwiednie płyną po policzkach, a w środku jeszcze coś zatyka.
Scena uniewinnienia Tomka w sądzie, znana nam z przekazów telewizyjnych, została tak przedstawiona, że aż zatrzęsło mną w fotelu, co moi kompani - Ziółko i Grzesiu - zapewne odczuli.
Po cichu biłem brawo za końcową scenę, kiedy widz pomału zaczyna się zasłużenie relaksować, lecz musicie ją Drodzy Państwo zobaczyć na własną rękę. Nie wolno mi odbierać Wam tej przyjemności.
Oglądając "25 lat niewinności" cierpiałem wraz z Tomkiem Komendą, jego matką, jednocześnie czując żal do ich mieszkającej za ścianą sąsiadki, która podczas jednej z wielu organizowanych w swym domu imprez podsunęła pomysł grupce zaprzyjaźnionych policjantów, by ci wzięli Tomka pod lupę. Od tego zresztą następuje punkt wyjścia wobec całego nieprzychylnego trybu tej historii.
Film uzmysławia też, że coś podobnego może przytrafić się każdemu z nas. Każdemu, bez wyjątku. Wystarczy tylko pewnego dnia znaleźć się w niewłaściwych okolicznościach, w nieprzychylnym dla nas miejscu, albo zostać umiejętnie pomówionym.
Jeśli dotrwaliście Państwo do tego miejsca pozwólcie, że coś Wam jeszcze dopiszę. O czymś, co wydarzyło się bardzo niedawno. I to też autentyk. W zasadzie to coś ma wciąż na sobie opiłki zakończonego lata, więc czujecie, że to naprawdę jeszcze świeże. Otóż, ostatnio przydarzyło się coś podobnego mojemu koledze rówieśnikowi. To taki kolega, który nie bardzo miał w życiu szczęście do kobiet, bo raz, rozsypane małżeństwo, w konsekwencji czego małe wówczas dzieci zmanipulowane przez ich matkę wyrzuciły pamięć o ich ojcu za burtę, a dwa, to historia najnowsza. Kolega szukając szczęścia nareszcie je znalazł w kręgu swego zawodowego terytorium. I gdy wydawało się, że po wielu latach poszukiwań, nareszcie spotkał miłość swego życia... Nic podobnego. Choć fakt, związek z nową kobietą początkowo układał się książkowo. Historia szła jak w scenariuszu lekkiego francuskiego filmu, takiego do jeszcze lżejszego porannego rogalika oraz kawy, aż w konsekwencji ich miłości narodziło się dziecko. Piękna istota, z obu stron opatulona miłością, którą każdy z rodziców ofiarował całym sercem. Z czasem jednak finansowe ambicje życiowej partnerki stawiały coraz wyższy mur, aż ten po niewielu kilku latach kompletnie wyeliminował go z jej życia. Ale pozostało jeszcze dziecko. Dziecko, które w konsekwencji stanęło kością konfliktu, ponieważ jednemu i drugiemu wciąż na nim zależało. Dało się to jednak pogodzić. Przynajmniej pozornie. Podział ról w jego wychowywaniu odbywał się bez potrzeby ingerencji sądu, choć kobieta robiła coraz większe trudności. Przełom nastąpił, kiedy postanowiła sfabrykować materiał z pewnego wideo, które kolega nagrywał telefonem w dniu kolejnych urodzin ich córki, i co istotne, w dniu, który w dużym stopniu należał właśnie do nich obojga. Mógł go on spędzić niemal w całości ze swoją córką, co też zaowocowało kinem, kawiarnią, zabawą w ogrodzie, itp. atrakcjami. I właśnie, w owym ogrodzie, w upalny dzień, dziewczynka wykąpała się też w baseniku, i co okaże się najważniejsze, na golasa. Domyślacie się już Państwo, co dalej. Na tej kanwie kobieta, przy pomocy kilku potrzebnych osób, tak wszystko spreparowała, iż postawiła ojcu bardzo ciężki pedofilski zarzut. Oczywiście, wszystko po cichu, bez niepotrzebnego szumu, tak, aby nie dać szansy na wyrwanie się byłemu ukochanemu ze szponów Temidy, tym samym nie wzbudzając w ojcu dziecka przypuszczeń o szyciu mu garnituru. I niczego nieświadomy kolega, pewnego słonecznego letniego dnia, właśnie jadł w swym mieszkaniu obiad, kiedy nie zdążywszy jeszcze po nim posprzątać, usłyszał walenie do drzwi - policja, otwierać!. Kolega nie czując zagrożenia nawet początkowo ucieszył się, że ta nareszcie zareagowała na głośnych, a mieszkających piętro wyżej sąsiadów, tylko po prostu pomyliła piętra, i zamiast tam, trafiła do niego. Bez obaw otworzył więc drzwi, a tu szturm z policyjną odznaką niemal przyspawaną do jego twarzy. Oszczędzę Państwu szczegółów tego wydarzenia, jak i kilku z nim związanych, ponieważ powstanie książka, która już się pisze, więc w odpowiednim czasie sami wszystkiego dowiecie się z właściwego źródła. Kolegę zatrzymano, osadzono w przejściowej celi aresztu, lecz na szczęście po półtora dnia zwolniono, argumentując brak w zebranych dowodach powodów do osadzenia w nim. Sprawa jednak wciąż nie została zamknięta, ale przynajmniej dała szansę obrony z wolnej stopy. Oburzona tym faktem matka wniosła zaskarżenie do wyższej instancji, a tam po prawie miesiącu sprawa została rozpatrzona raz jeszcze. Kolega pewny swej niewinności, nadal był dobrej myśli, dlatego za namową mecenasa stawił się elegancko ubrany na tej rozprawie, choć nie musiał, ponieważ nie został na nią wezwany. Na sali rozpraw sprawy zaczęły jednak przybierać na intensywności, pojawiły się nowe oskarżenia, coraz mocniejsze, coraz trudniejsze do odparcia, i z tej rozprawy kolega już do domu nie wrócił. Zastosowano wobec niego trzymiesięczny areszt i pozbawiono wszystkiego, włącznie z kontaktem ze swoim adwokatem. Jego życie runęło w jednej chwili. I na tym utnę opis dalszych wydarzeń, bo i ja musiałbym napisać książkę. W każdym razie, po trzydziestu siedmiu dniach, i po wniesionym odwołaniu, linii obrony udało się to i owo podważyć, co pozwoliło oskarżonemu na opuszczenie aresztu - nawet bez wymogu wpłacenia kaucji. Jednak sprawa trwa, cały czas jest w grze. I zdarzyć się może wszystko. Wierzę w przedstawioną wersję mego kolegi, wierzę w jego niewinność, bo raz, jestem właśnie jego kolegą, więc mu ufam, a dwa, znając go od bardzo dawna, po prostu nie wierzę, że mógł on czegoś podobnego dokonać.
Kompan niedawno opisał mi swój pobyt w areszcie. Szczegółowo. Nawet bardzo. Kadr po kadrze, klatka po klatce, cela po celi. Dowiedziałem się o tym, o czym teoretycznie każdy wie, tylko nikt tak naprawdę nic nie wie, dopóki nie poczuje na sobie. Opisy hierarchii więźniów, specyfika funkcjonowania w takim miejscu, traktowanie, i nie tylko przez służby więzienne, ale nawet pozbawione ludzkich odruchów służby medyczne, to coś niewiarygodnego. Skazaniec czy aresztant, nieważne, wszyscy są nikim, bo przecież nie ma w więzieniach ludzi niewinnych.
W życiu zawsze najbardziej bałem się, nie choroby, nie porażek na tle zawodowym czy prywatnym, a właśnie więzienia. Zawsze jednak wydawało mi się, że aby do niego trafić trzeba się bardzo postarać. Życie jednak podsuwa coraz więcej przykładów, że musimy być niezwykle czujni, by nie dać się do niego zapakować.
Mnie też kiedyś zapuszkowano. Na 27 godzin. Posiedziałem w areszcie wojskowym na dzisiejszej alei Niepodległości, a dawnej ulicy Stalingradzkiej. Było to efektem ucieczki z wojska - z czego jestem dumny, bo zawsze służbę obowiązkową w armii miałem w głębokim poważaniu i dzisiaj też karku bym nie nadstawił. Lecz historia to bardzo długa i na inną okoliczność.

 

A.M.


środa, 23 września 2020

THE WATERBOYS "Good Luck, Seeker" (2020)

 


 

THE WATERBOYS
"Good Luck, Seeker"
(COOKING VINYL)

***

 

 

Mike Scott to utalentowany twórca. Niewielu potrafi dorównać lekkości z jaką porusza się po strefach tak wielu gatunków. Jego dramatyczne zacięcie potrafi uczynić z niejednego tematu coś niezwykłego, dlatego tak go cenimy. On sam zaś twierdzi, że najwięcej natchnienia nabiera, gdy sprząta lub gotuje. Szczególnie ostatnio. Cała ta sytuacja pandemiczna zmusiła go do pracy chałupniczej, i tak też powstawało "Good Luck, Seeker". Choć przy znaczącym udziale elektronicznej poczty, która stawała pośrednikiem pomiędzy nim a zainteresowanymi muzykami, sukcesywnie dokładającymi sił względem finalizacji albumowego tryptyku, do którego Mike Scott zalicza wcześniejsze dwa albumy - "Where The Action Is" oraz "Out Of All This Blue".
Nadmiar czasu, ale i pewien brak stresu, dopisywały Scottowi w powiększaniu repertuarowego dorobku. Artysta nawet niedawno wyznał: "mam wystarczająco dużo pieniędzy, by strata koncertów wyrzuciła mnie na ulicę". Porozwieszał więc po ścianach swego mieszkania zdjęcia ludzi najbardziej ostatnio go inspirujących (m.in. Andy'ego Warhola, Dennisa Hoppera czy RollingStones'owego Briana Jonesa) i poszukał kolejnego natchnienia. Jednoczesny bzik na punkcie filmów Dennisa Hoppera, jak też całkiem aktualnej płyty Hiss Golden Messenger "Hallelujah Anyhow", równie znacząco dołożyły się sprawie. I choć "Good Luck, Seeker", tradycyjnie umiejętnie rozdziela w Mike'a Scotta rocku wpływy od folku, jazzu, soulu, a nawet bitów, to chyba mało kto spodziewał się w tak dużym stopniu melorecytacyjnej płyty. Szczególnie w drugiej części, która została niemal w całości nią zagospodarowana. Mamy tu pełną gamę melodeklamowanych kompozycji, jak nawiązujące do epoki "Fisherman's Blues", nastrojowe "Postcards From The Celtic Dreamtime", kumulujące RnB i symfonię, tytułowe "Good Luck, Seeker" - z instrumentalnym podkładem folkowców z The Unthanks, gdzie Scott czyta fragment książki brytyjskiego okultysty Diona Fortune'a. Ponadto, melorecytowany przetworzonym głosem szefa WodnychChłopców tekst amerykańskiego filozofa Williama Jamesa, a wszystko pod nowoczesną klubową otoczką, ale również doprawione na rockowo "Everchanging" - gdzie maestro potrafi nawet krzyknąć. Finałem tej części, a i całego albumu, przyozdobione fletem "The Land Of Sunset" - "... odwracając głowę na południe i zachód, jak sięgnąć wzrokiem, unosiła się morska mgła, niezliczone niziny, wyżyny, zatoki i porty - kraina zachodzącego słońca". Na tę końcową fazę trzeba się jednak przygotować. Ale mamy też sporo czasu, gdyż wcześniej pojawi się kilka bardziej Waterboys'owych numerów, w których podobnie nie ominą nas niespodzianki. Jak choćby, w "My Wanderings In The Weary Land" - zawierającym kolejną melodeklamację oraz podkład z kompozycji "The Return Of Jimi Hendrix" (rzeczy z albumu "Dream Harder") plus tytuł piosenki jawnie nawiązujący do albumu "A Rock In A Weary Land". W kwestii lirycznej znowu epicko, co zresztą przylgnęło do stylu naszego bohatera, niczym sfatygowany prochowiec oraz cygaro do porucznika Columbo. Jest także bardzo udany cover Kate Bush "Why Should I Love You", ale dostąpimy też trzech kwadransów sekund wobec hołdu dla The Rolling Stones, w postaci stosownie zatytułowanego "Sticky Fingers". Na pewno nie przeoczymy otwierającego się warkotem silnika, a i będącego aluzją do filmu "Easy Rider", utworu opatrzonego w tytule jego sprawcą - "Dennis Hopper". Ponadto zmierzymy się z nowoczesnym Mike'iem Scottem - takim freak - w odpowiednio zatytułowanym "Freak Street" - gdzie dominatem staje linia basowa Davida Hooda, m.in. współpracownika Arethy Franklin, Roda Stewarta czy Paula Simona.

Pojawi się kolejny ukłon w stronę lubianego wieszcza, czym tekst pisarza/poety Charlesa Williamsa - nagranie "The Golden Work", ale przy okazji też dobrze nam znany folkowy i natchniony Scott, który w "Low Down In The Broom" (pamiętaj, zawsze szukaj swojej księżniczki - pada w domyśle) umiejętnie akustyczne akordy zestawi z mini symfonią. I pośród tego wszystkiego jest też zwyczajnie ładna, radiowo leniwie rozbujana piosenka "(You've Got To) Kiss A Frog Or Two" oraz równie nadające się dla eterowego terytorium, podrasowane funk/RnB/dęciakami oraz pewną błyskotliwością "The Soul Singer" - od tego płyta się zaczyna.
"Good Luck, Seeker" to ciekawe dzieło, niepozbawione zabawy dźwiękami, różnorodności nastrojów oraz temp, jak również sporego wachlarza instrumentów. Ale też nieunikającego trików, do których w przypadku głównego sprawcy słuchacz trochę przywykł. Lecz i faktem stoi, iż najnowszy album Waterboysów to produkt z wysokiej półki oczekiwań, który tym razem jedynie zatrzepotał na wietrze.

P.S. Można (nie trzeba) zaopatrzyć się w dwudyskową wersję limitowaną, dodatkowo zawierającą - głównie - brudnopisy (demówki bądź wersje instrumentalne) kompozycji znanych z części właściwej.


A.M.


wtorek, 22 września 2020

both sides

Powróciłem do "Both Sides". Do najskromniej zinstrumentalizowanej i zaaranżowanej płyty Phila Collinsa. Miałem niegdyś wobec niej wiele zastrzeżeń, ale że człowiek się zmienia ...
Raziły perkusyjne automaty, pomimo iż ich obecność rekompensowała też gra na prawdziwych bębnach. Brakowało dęciaków, choć w zamian wystawiały się dudy. A jeszcze dawny luz, rozmach, tym razem zastąpił bardziej osobisty i refleksyjny charakter, od zwierzeń po okazjonalne wtykanie kija do świata polityki. Kolejny zawód miłosny musiał zaowocować taką muzyką. Dojrzały Collins nie przełykał już tak łatwo gorzkich pigułek, z czasem budziło się w nim coraz większe rozczarowanie, będące wynikiem popełnianych błędów. I choć błędów po obu stronach, to jednak najbardziej winnym czuł się właśnie On.

Podniosłe "We Fly So Close" ma najpiękniejszą melodię, w sensie najbardziej efektowną, i wiele oddające motto: "nigdy do końca nie wiemy, jak blisko nam do katastrofy. Czy tej w miłości, czy też w zwykłym codziennym życiu".
Jednak po dłuższym z płytą obcowaniu, tych utworów wyłania się znacznie więcej. Szczególnie niesamowita końcówka. Ostatnie trzy piosenki ("There's A Place For Us", "We Wait And We Wonder" oraz "Please Come Out Tonight") kradną me serce. To samo czynią "I've Forgotten Everything" czy "Everyday". Piosenki toczące się powolnym rytmem, w których niczego nie sposób przegapić.
Tym razem Collins sam zadbał o wszystko. Całość skomponował, wyprodukował, a także zagrał na wszystkich instrumentach. Zrezygnował nawet z Daryla Stuermera. Z gitarzysty, bez którego do tej pory wydawało się ni rusz. Nasz bohater, a dla wielu, jak dla mnie, także muzyczny pupil, przestrajał się, wykazując coraz większą potrzebę zmian. Jakiejś ciszy, ukojenia, zaszycia w samotnym kącie, pozwalającym powstały w ostatnich latach rozgardiasz poukładać.
Początek jesieni podziałał więc na mnie podobnym nastrojem. Nie szukałem muzycznego kompana na siłę, miał przyjść sam. I przyszedł. Tak najlepiej.
Muzyka z "Both Sides" dobrze wycisza, tonuje wzburzone fale, porządkuje wnętrze.


A.M.

Nigdy nie wiemy do końca jak blisko zbliżyliśmy się do katastrofy. Czy to w miłości, czy w zwykłym, codziennym życiu…

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,phil_collins,we_fly_so_close.html

poniedziałek, 21 września 2020

THE PINEAPPLE THIEF "Versions Of The Truth" (2020)

 



 

THE PINEAPPLE THIEF
"Versions Of The Truth"
(KSCOPE)

***1/2

 

 

Rzućmy okiem na okładkę, bo chyba coś z niej wynika. Przedstawia zdeformowane ścieżki labiryntu, symbolizujące chaos, zagubienie, brak stabilizacji. I takiej muzycznej zawartości też się spodziewajmy. Twórcy The Pineapple Thief po raz kolejny przykują i skoncentrują naszą uwagę. Nie od dziś uprawiany przez nich melancholijny prog rock wymusi skupienie, więc nie próbujmy nawet tej muzyki ogarniać podczas ubijania kotletów.
Po serii udanych albumów, ze szczególnym wskazaniem na świetną "Magnolię" (kocham namiętnie i bez możliwości amnestii), bądźmy pewni kontynuacji wyszukanych piosenek, o nieoczywistej strukturze i niebanalnej melodyce. Ananasowy Złodziej niekiedy lubiący poszybować, tym razem wypowiada się lapidarniej. Najdłuższym utworem zaledwie siedmio- i półminutowe "Our Mire". Lecz co istotne, mocny z tego albumowy punkt - z ostrą gitarą, dla kontrastu łagodnym pianinem oraz zadziorniejszym niż zazwyczaj Bruce'em Soordem. Jednocześnie kolejny z wielu charakterystycznych dla grupy okazów, gdzie obok eksperymentów, jakoś wyjątkowo swobodnie zarysowała się też ładna melodia. Całość trochę w duchu dokonań dezaktywnych Porcupine Tree. Ekipa Soorda miała się od kogo uczyć. A, że umarł król, niech żyje król.
The Pineapple Thief tworzy kwartet utkany z zawzięcie perfekcyjnych muzyków. Jednym z nich, dobrze nam znany ex-bębniarz Porcupine Tree, Gavin Harrison - od pewnego czasu także jeden z trojga podstawowych perkusistów King Crimson. I wcale nie z uwagi na przynależność do obozu Roberta Frippa, te jego bębny wydają się nie do przecenienia. Wspaniale słucha się przeróżnych eleganckich połamańców, stanowiących podstawę dla impulsywnego basu Jona Sykesa, nierzadko szorstkiej gitary Bruce'a Soorda, celowo wycofanych z pierwszej linii frontu, tym razem raczej uśpionych klawiszy Steve'a Kitcha, plus namiętnego, a niekiedy obłąkanego śpiewu zespołowego przywódcy, Bruce'a Soorda. Jego głos harmonizuje wszystkie piosenki, pomimo wielu wynikających z nastroju przeciwności, jakimi batalia melancholii i pewnego rodzaju upiorności. Ta druga cecha pojawia się, gdy smutek i gorycz przeradzają się w strach.

Świetne nagranie tytułowe - "Versions Of The Truth". Klasyk z chwilą poczęcia. Cóż za zręczne kuglowanie nastrojem. Warstwa tekstowa sugeruje, ilu nas, tyle na dane zagadnienie spojrzeń. Niekiedy coś uznane za fakt jest tylko opinią, a więc czymś, co niejednokrotnie przekłamuje rzeczywistość. Pomyślmy, ilu z nas na tym poległo. Ciekawe, co słuchając The Pineapple Thief myśli Steven Wilson? Inicjator takiego grania, brzmienia, jednocześnie ktoś, kto jednak małymi kroczkami od lat wycofuje się z takiej twórczości. Pomimo, iż ta wciąż przekonuje o swojej sile.
Co jeszcze? Zaciekawiało mnie swym bliskowschodnim wnętrzem "Demons". Utwór oparty o funkowy rytm, stanowiący za dwie orbity, jeśli skonfrontujemy tekst i muzykę. Podobnie, jak opatulone z pozoru przystępnymi melodiami "Break It All" oraz "Leave Me Be", pod którymi kryje się pewien niepokój i mrok, a w tej drugiej nawet nutka przyczajonego obłędu. Od razu zaznaczę, krótkawe "Stop Making Sense" nie jest coverem Talking Heads, ale za ciekawostkę niech stanowi tu fantastyczna gra na marimbie w wydaniu Gavina Harrisona. Dla nowowstępujących do świata muzyki dorzucę, iż marimba to takie potężne cymbały, na których najlepiej przed laty radziła sobie niejaka Ruth Underwood - niesamowicie dobra perkusistka ekipy Franka Zappy.
Na albumowego faworyta, już po pierwszym kontakcie wyrosło "Driving Like Maniacs" - rzecz z rytmiczną, na pół-marszową perkusją, do tego dostojnym pianinem oraz jakże potrzebną sprawie napędzającą gitarą akustyczną. I oczywiście melodią, która stanowi za motor napędowy. Bez niej byłyby nici. Ale nie przeoczmy też niesamowitego finału, w postaci "The Game". Blisko pięć minut, ze smutną, pełną dramatyzmu końcówką. No i jeszcze, z usadowionymi w tamtej części piosenki organami, wyszarpniętymi wręcz z objęć rocka gotyckiego. Wytworzył nam się tutaj nastrój pustki, a nawet grozy. Czegoś, od czego nie ma odwrotu. I tylko żałować, że nie dołożono tej końcówce jeszcze ze trzech dodatkowych minut. Tak, by mocniej szyby zadrżały.

A.M. 

 

mechanik i człowiek z Oz

Wczoraj napisałem "już jesień", tymczasem jeszcze lato. Ostatni jego dzień. Kolejny ciepły i słoneczny. Na pocieszenie, jeszcze kilka takich będzie.

Czekam na otwarcie radia. Przebieram nogami. Podobno już niebawem. Powiadomię.
Ktoś niedawno zarzucił: "ciężko ci bez radia". Tak, trochę duszno. Uzbierało się sporo materiału, a radiowiec jest jak wulkan, komasuje, w końcu musi eksplodować. Gdy wpuszczą do studia, nie będę wiedział, od czego rozpocząć.
Ale wyjawię coś Szanownym Państwu, na swój sposób przydała się cała ta sytuacja. Wiele mnie nauczyła, jeszcze więcej dała do myślenia. Dobrze wiedzieć, kogo się przy sobie naprawdę ma. Przed laty Turbo mieli taki kawałek, który szedł jakoś tak: "życie toczy się jak zaklęty krąg, nic nie klei się, mam już tego dość, zostawiłaś mnie, gdzie cię szukać mam, zostawiłaś mnie i znów jestem sam...". 

Na talerzu gramofonu właśnie kręcą się Ace. Towarzyszy mi ostatnia ich płyta "No Strings". Ale, by nie było, mam wszystkie trzy. I wszystkie umiarkowanie lubię. Miło posłuchać wczesnego Paula Carracka na długo przed Mike And The Mechanics. Ci niegroźni Brytyjczycy grali równie lekkiego rocka, z zauważalnym przechyłem na amerykańskie brzmienie. I tam też szukali głównego odbiorcy. Udało się raczej średnio, pomimo iż wykrojone z debiutanckiego longplaya nagranie "How Long" stało się w następnych latach koncertową wizytówką solowego Paula Carracka, a też z sukcesem scoverował je Rod Stewart.

Ostatnio zbyt często eksploatuję gramofon, co niestety zaowocowało rozciągnięciem paska. Niekiedy fiksują obroty, sprzęt czeka wizyta u specjalisty. 

W miniony piątek odbyła się kolejna męska nasiadówa przy gramofonie. Kolega gospodarz ma coraz więcej płyt. Kupuje je namiętnie odkąd uwierzył w moc ich wskrzeszenia. I ma starego poczciwego Daniela, który gra od czasów kiedy się poznaliśmy - trzydzieści pięć lat. Stylowy Daniel z wbudowanym wzmacniaczem (ja miałem kiedyś decka). Dzisiaj niemożliwym coś takiego w sklepie dopaść. A pamiętam, jak wielu się naśmiewało, że to polska tandeta, że nie ma to jak zachodnie marki. Tyle, że wiele z tych zachodnich "perełek" już na złomie, a wspomniany Daniel gra. I świecą mu wszystkie diody w sensorach, co robi nie lada wrażenie, gdy w pokoju odpowiednio przyciemnione.
Sprezentowałem kolegom kilka winyli. Ucieszyli się. Gospodarz otrzymał debiutanckiego długograja Dan Reed Network (mam na CD, wystarczy), zaś drugi gramofoniarz załapał się na składankę Johna Denvera. Mam ich kilka, więc jedną chętnie się podzieliłem. Była jeszcze płyta neutralna, która przypadła jednemu z nich - po przeprowadzonym uczciwym losowaniu. Miałem podwójny egzemplarz Ricka Springfielda "Living In Oz", więc jeden mógł pójść w ludzi. Fajnie, że zwycięzca, na co dzień lubiący Springfielda, akurat nie miał tej płyty. Cała sytuacja wzmogła wspomnienie o najbardziej w Polsce popularnym "Tao". To tam, gdzie super ballada "State Of The Heart" oraz petarda "Celebrate Youth". Ale "Living In Oz" to też kapitalna rzecz. I wbrew sugestii albumowego tytułu, wcale nie traktuje o Czarnoksiężniku z krainy Oz, a o Australii. Owe "Oz", to gra słów, a raczej fonetyka od "Aus", czyli skrótu Australii. Mieszkańcy krainy kangurów wymawiają go "oz", od pełnego "oztrelia" - czyli po naszemu Australia. No, a że Springfield to Australijczyk, tak wszystko jasne. W zasadzie, już nie Australijczyk, wszak od lat ma obywatelstwo amerykańskie. Jest byłym Australijczykiem, bo jak mi się zdaje, nawet nie zachował pierwszego.

 

A.M.

Życie toczy się jak zaklęty krąg Nic nie klei się mam już tego dość Zostawiłaś mnie - gdzie Cię szukać mam Zostawiłaś mnie i znów jestem sam! Sam!

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,turbo,juz_nie_z_toba.html
Życie toczy się jak zaklęty krąg Nic nie klei się mam już tego dość Zostawiłaś mnie - gdzie Cię szukać mam Zostawiłaś mnie i znów jestem sam!

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,turbo,juz_nie_z_toba.html
Życie toczy się jak zaklęty krąg Nic nie klei się mam już tego dość Zostawiłaś mnie - gdzie Cię szukać mam Zostawiłaś mnie i znów jestem sam!

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,turbo,juz_nie_z_toba.html
Życie toczy się jak zaklęty krąg Nic nie klei się mam już tego dość Zostawiłaś mnie - gdzie Cię szukać mam Zostawiłaś mnie i znów jestem sam!

Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,turbo,juz_nie_z_toba.html

niedziela, 20 września 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 20/21 września 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań



Dwudziesta ósma niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do października br. studia, najprawdopodobniej przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.

 

"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 20/21 września 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl

 

 
Już jesień. Jej początek na szczęście ciepły i słoneczny. Tak trzymać.

Poznańskie derby na korzyść Kolejorza. Brawo Warta za dzielną postawę oraz za kilka bramkowych sytuacji. Zero jeden to wynik nieprzynoszący ujmy Zielonym. Wierzę, że od tego meczu akcje Warty tylko poszybują w górę.

Do szybkiego na żywo usłyszenia!

tylko takich nie jedzcie



 

A.M.

 

odszedł LEE KERSLAKE (16 IV 1947 - 19 IX 2020)

Rak prostaty przyczyną śmierci Lee Kerslake'a. Lee był perkusistą Uriah Heep i nieco krócej ważnym trybem składu Ozzy'ego Osbourne'a. Ale ten fantastyczny muzyk zasłużył się jeszcze w paru innych grupach, jak The Gods, Head Machine czy Toe Fat. Wszystkich ich w swoim czasie posłuchaliśmy w Nawiedzonym Studio.
Dla mnie Lee to jednak przede wszystkim Uriah Heep. Jego nazwisko jakoś tak na zawsze przylgnęło mi do tego zespołu. Sprawa oczywista, ponieważ poznałem go na przełomie 15/17-roku życia, od płyt, typu: "Demons And Wizards", "High And Mighty", "Innocent Victim" czy "Abominog", które kocham, więc też nie mogło być inaczej. Oczywiście Ozzy'ego "Diary Of A Madman" też, ale to jednak było kilka minut później, i raczej w przypadku tej muzyki, nie myślało się o Kerslake'u, a o Ozzym.
Niebawem - o ile żadne cholerstwo niczego nie zakłóci - powinno ruszyć Nawiedzone Studio. Pomału zaczniemy powracać do żywych, ale nie podam jeszcze daty startu, nie chcąc niczego zapeszyć. Posłuchamy więc Lee Kerslake'a, ale też wielu innych artystów, którzy odeszli w ostatnim nieradiowym półroczu.
O śmierci Lee Kerslake'a dowiedziałem się z nocnego czuwania na Facebooku. A konkretnie, dzięki profilowi Paula Stanleya, który napisał kilka słów, w tym: "Lee był perkusistą dynamitem, który przejechał przez Uriah Heep niczym szalony pociąg. Tak samo napędzał oryginalny zespół Ozzy 'ego. Kiedy ostatni raz pojawił się w odwiedzinach w Londynie był ciężko chory. Uroczy człowiek, który z uśmiechem walczył z rakiem do końca. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu.".
Szkoda, że gwardia moich muzycznych bohaterów kruszy się niczym prehistoryczne piaskowe rzeźby.
Dzięki Lee!


A.M.


wtorek, 15 września 2020

Nieobliczalny

Dawno nie byłem w kinie. Ale zdaje się, nie tylko ja. Od pewnego czasu słyszę o kryzysie jaki przeżywa ta branża. I teraz nie wiem, czy wczorajsze pustki w jednej z sal ratajskiego Cinema City to także efekt pandemii strachu czy może nieatrakcyjnego filmu, jaki wybraliśmy z Ziółkiem oraz Grzesiem.
"Nieobliczalnego" na pewno nie da się zaliczyć do kategorii kina familijnego, wszak to thriller pełną gębą. Z Russellem Crowe'em w roli groźnego, wpadającego w szał, pełnego nienawiści osobnika, któremu w życiu nic nie wyszło, a jeszcze na dobitkę większość ludzi zawiodła. Poziom zbieranych latami frustracji wreszcie wybucha, więc miejcie się na baczności, by nie stanąć z nim silnik w silnik na jednych światłach, tym bardziej zatrąbić. Jeśli jednak się zapomnicie, nie zlekceważcie na zaproponowane "przepraszam", nie stanąć kurtuazyjnym rewanżem. Nie zrobiła tego Rachel - grana przez 30-letnią Nowozelandkę Karen Pistorius. Bo była wściekła, bo jej tego dnia też nic nie szło. Właśnie zawoziła syna do szkoły, który już na pewno był spóźniony, ona sama do pracy zresztą też, a w międzyczasie dowiedziała się, że została z niej właśnie za kolejne spóźnienie wyrzucona, do tego jeszcze na głowie rozwód i kilka innych połamanych puzzli. Rachel jest poirytowana, lecz jakoś stara się wszystkiemu stawić czoła, niestety naszemu głównemu bohaterowi jednak to się nie udaje, więc musi komuś urządzić piekło.
Russell roztył się, i nic tylko stale słyszę wobec jego fizyczności uszczypliwe docinki. Nie znoszę, gdy złośliwe chuderlaki dobierają się do skóry ludzi otyłych. Być może dlatego, że i mnie kiedyś nie oszczędzano. Wypominanie komuś wyglądu uważam, nie tyle za nietaktowne, co wręcz prostackie i chamskie. Dlatego życie nauczyło mnie zawsze mieć w zanadrzu dobrą ripostę. O wiele mocniejszą niż cios, który jako pierwszy muszę przyjąć. I wierzę, że już ten spoza ekranu thrillera "Nieobliczalny" Russell Crowe, też takową ma. Byle nie używał jej z "wdziękiem" psychopaty, jakiego przyszło mu w tym filmie zagrać - choć gdzieś przeczytałem, iż tę rolę początkowo powierzano Nicolasowi Cage'owi. Wracając do otyłości Russella Crowe'a. Przydała się ona tutaj jak nic. O wiele wiarygodniej przystaje do roli nabuzowanego psychola zadyszany, spocony facet, garściami łykający stawiające go na nogi ampułki, niż ewentualny zagarnięty z gym klubu przystojniacha, z wyżelowaną na ganc fryzurą, w gangu i pod krawatem. Russell od początku nosi nieświeżą koszulę, na której drobinki krwi. Są one następstwem po niedawnej masakrze, która zresztą inicjuje film. I tych kropelek krwi, a później już plam, narasta tu z każdym kolejnym kadrem.
Jest kilka bardzo mocnych scen. Nie powiem jakich, by nie popsuć Państwu "zabawy". Ale też przestrzec, by nie była to filmowa pamiątka z pierwszej randki.
Oczywiście można zastanowić się, czy twórcy filmu nie zaniedbali postaci Crowe'a, wszak można było rozbudować wokół niego wątek psychologiczny i głębiej przeanalizować jego ciekawą sylwetkę. Sądzę jednak, iż z założenia miał być to na szybką akcję sporządzony thriller, nie dramat psychologiczny. Dlatego ominęło nas circa dodatkowych pół godziny, jakie należałoby jeszcze doszlusować. I trochę szkoda, bo byłoby pikantniej.
Warto niekiedy powiedzieć: przepraszam. Nawet, jeśli czujemy, że nie od nas to słowo pierwsze wyjść powinno. Warto, by nie narobić kłopotów sobie, a co "Nieobliczalny" dowiódł, także innym. Co tam kłopotów, w przypadku niezrównoważonego Crowe'a mówimy o rzezi, której ten nie oszczędza nikomu bliskiemu wobec Rachel.
Oto do jakiej eksplozji nienawiści może dojść, gdy w człowieku narasta zło, nie znajdując sukcesywnego ujścia. "Nieobliczalny" to historia wstrząsająca, gdyby tylko przenieść ją na realistyczny grunt. A jaka jest końcówka, tego tym bardziej nie zdradzę, ponieważ w tym filmie przez cały czas właśnie na nią czekamy.
Trudno powiedzieć, czy taki Russell Crowe spodoba się entuzjastom "Gladiatora" czy "Pięknego Umysłu". Nie nastawiajmy się zatem, ani na Russella szlachetnego, ani na tym bardziej wymagającego troski naukowca, bądź sprawnego detektywa, z jakimi to postaciami mogliśmy go do tej pory kojarzyć. Nieobliczalny Russell to ktoś, z kim nie zechcielibyśmy się podroczyć, a już tym bardziej zajść mu za skórę.







A.M.


niedziela, 13 września 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 13/14 września 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




Dwudziesta siódma niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni (albo i dłużej) br. studia możliwe, że przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 13/14 września 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl




Poniżej szczypta babiego lata, choć bez fafołowych niteczek...


 



A.M.


po zmaganiach z Piastem




Słoneczna i bardzo ciepła sobota zaowocowała kolejną wizytą w Grodzisku. Przyznam, Tomek Ziółkowski ma dar przekonywania - jeśli mecz, to tylko na stadionie. Z młodości pamiętam nawet podobnie brzmiący slogan: jak film, to tylko w kinie. Coś w tym jest. I choć ze mnie raczej telewizorowy kibic, dopóki obędzie się bez szalika, niech wygrywa stadion. Zupełnie inne emocje, inny przegląd boiska, a jeszcze bezcenne obcowanie z atmosferą trybun. W telewizji wszystko wyciszą, każde "k", każde "ch", a przecież bez pewnych smaczków mecz jest jak hot dog wyzbyty ostrego keczupu. Poza tym, widok trawki bez pośrednictwa kineskopu też zdecydowanie człowiekowi lepiej służy.
Warta - jak na najbiedniejszy klub Ekstraklasy - zagrała całkiem ok, choć bez błysku geniuszu i w dużej mierze koncentrując się na wzmacnianiu szczelin swej twierdzy. Dobra obrona, walce w środku boiska też niczego odmówić nie sposób, najgorzej z napadem. Tego brak. A to przecież w piłce najważniejsze, ponieważ w niej sprawa rozbija się o to, by strzelić o jedną bramkę więcej od przeciwnika. No i szkoda, że jedyny wysokościowiec w ekipie Zielonych - Łukasz Trałka - bierze się za serwowanie kornerów, zamiast przy tym elemencie gry samemu poszukać okazji w szesnastce przeciwnika.
Moim oczkiem w głowie ekipy Zielonych Michał Jakóbowski. Lubię jego waleczność, zryw, nawet wrośnięty w jego anatomiczną budowę przygarb. To typ walczaka, trochę w duchu dawnego Gennaro Gatuso. Choć oczywiście obaj panowie legimityzują/owali się trochę innymi boiskowymi zadaniami. 
Ambicja ważna sprawa, lecz do zajęcia minimum przedostatniego miejsca w tabeli ona sama nie wystarczy. W tym sezonie taka lokata daje pewność utrzymania, więc wystarczy tylko nie być najsłabszym. Drżę jednak już na myśl o najbliższej potyczce z Kolejorzem przy Bułgarskiej. Drużyną, którą nad moją Warcinką dzieli przepaść. Widać ją było nawet w zremisowanym wczoraj meczu ze Śląskiem. Lech momentami gra fantastycznie. Lecz tak, jak niekiedy potrafi błysnąć, tak dla przeciwwagi w niepojęty sposób znienacka zaciąć - czego konsekwencją kiepska jesienna inauguracja sezonu.
Kolejorz potrafi pokazać piękny europejski futbol, nieporównanie dla oka atrakcyjniejszy od tej nudnej Legii, która jednak grając swoje wyziewy prześlizguje się w ligowej tabeli - najczęściej po wystękanych jeden do zera. Ale tak właśnie grają mistrzowie. Konsekwentnie. Nieważny styl, liczy się cel.
Wracając do Warty. Oby tylko przy Bułgarskiej nie było pogromu. Lecz, by do niego nie doszło potrzeba nie tylko cudu, ale też dając z siebie pełnię mobilizacji. Na tym ciosów nie koniec. Dosłownie za chwilę Legia - w Grodzisku. Ależ ten terminarz wobec Warty surowy. Kto go tak niefrasobliwie zestawił? Jednak najgorsze uzmysłowić sobie, że nawet w tej naszej, w sumie przeciętnej lidze, nie ma słabeuszy. W ogóle, w Ekstraklasie trudno o dostarczycieli punktów. Najsłabsi, jak Korona czy ŁKS spadli, na Puszczę Niepołomice i Znicz Pruszków jeszcze na najwyższym poziomie rozgrywek nie czas, nie ma z kim punktować. Ciężko, bo i Raków, i Podbeskidzie, i Górnik czy Stal, to naprawdę dobre ekipy.
Warta wciąż bez gola, za to z pierwszym punktem. Jest więc pierwszy sukces. Na razie mini, ale niech to będzie dobry omen. I nie ma się co mazgaić, tylko brać do roboty. Tylko Warta !!!


jeszcze tylko chwila
zaraz się zacznie
piłka na środku... i...
...grają
nad nami kamera
po meczu

A.M.