czwartek, 31 sierpnia 2017

sporty nieważne

Jeszcze nasi ze Słowenią nie zaczęli, a już byłem pewien, że przegrają. To było zarysowane na ich twarzach. Pełna niewiara, a i niemoc w grze od pierwszych taktów. Co prawda, siatkówka jest nudna, jak moja codzienna droga do roboty, niemniej postanowiłem na chwilę osiąść na sztucznie napompowanym balonie. I jeśli taki siatkówkowy laik - jak ja - widzi, że panowie nie potrafią się ustawić do bloku, a co gorsza: przebić piłki przez dobrze ustawiony słoweński mur, to.... Zwolnili tego Antigę, bo po zdobyciu z naszymi mistrzostwa świata, na moment mu tryby poluzowały, a ktoś ważny w związku siatkarskim wymyślił, by sukces gonił sukces, a najlepiej każdy kolejny, jeszcze go przerastał o głowę. No to łeb urwało.
Wiem, bywam złośliwy. Już nic na to nie poradzę. Jestem, jaki jestem, ale miałem jakąś niepatriotyczną satysfakcję, gdy Serbowie na dzień dobry, dali naszym wpierdol na Narodowym. I to nie żadne po bólach trzy dwa, lub trzy jeden, a trzy do jajca. Rozejrzałem się po trybunach, po tych zawiedzionych pięćdziesięciu tysiącach twarzy, które, co niezwyczajowe w świecie, śledziło siatę na stadionie piłkarskim. Zastanawiam się tylko, co dało się dostrzec na jego górze?, skoro telebimy mikroskopijne. O ile w ogóle były, bo już ich nawet nie pamiętam. Zapewne tych kilka tysięcy najbogatszych, otaczających okolicę parkietowej fosy, musiało wysupłać z portfeli po niezłych kilka setek. Wszak te dziesięć metrów od bojowej areny, to chyba jakieś golden circle, a nawet diamond. W normalnych krajach, z górką tych dziesięć rzędów ludu przychodzi do niewielkich hal, typu Łuczniczka w Bydgoszczy, podziwiając sobie sielankowe nudziarstwo na trzy: odbiór, wysuwa, ścina. Ot, cała filozofia. I nie da rady zakończyć inaczej, jak trzy zero, trzy jeden lub trzy dwa. To tak, jakby pójść na mecz w nogę, a tam hasło: gramy do trzech. I taki Lewandowski wejdzie, sypnie trzy do jajca po kwadransie, no i wszystkim dziękujemy, a teraz rozchodzimy się grzecznie do chałup. Acha, jeszcze jedno: serdecznie dziękujemy za frajerskie dwie i pół stówki za bilet na ciasnym krześle. Choć to i tak lepsze, jak pranie po mordach, gdzie gwiazdy wieczoru obliczone na dwanaście rund, dadzą sobie po razie, po czym ten z lewej huknie armatą w trzydziestej sekundzie pierwszej rundy temu z prawa (i słusznie, tym z prawa nie inaczej!), i po balu. Dlatego, zanim wystąpi gwóźdź programu, przyozdabia się jeszcze takowy szoł kilkoma supportującymi średniakami. A uroczyście wydekoltowane areny upłynniają w tym czasie napalonej klienteli kilka tysięcy Red Bulli. A co, wszak mięśniaki na trybunach też pakują nieprzerwanie.
Cały świat mierzy siły na futbol, i nie ma się co napinać żadnymi siatkówkami czy skokami narciarskimi. Na co komu mistrzostwo Kamila Stocha, skoro żaden Anglik czy Hiszpan, nie stanął nim ramię w ramię. A nie stanie, bo poza dziewięcioma zimnymi krajami, nikt tego diabelstwa nie uprawia. Choć próbują jacyś zmiennocieplni Włosi czy kurduple Kazachowie. Chyba tylko po to, by zawsze dwóch mogło po pierwszej serii odpaść. Ktoś do choinki musi. Siedmiu przechodzi dalej, a reszta won. Jeśli nie mogą na zawody dotrzeć zawsze pokonywani Amerykanie lub Kanadyjczycy, to wstawiają w zamian także sprawdzonych Włochów oraz Kazachów, i zawsze mamy tandem do odpadki.
A w siatkówce? Na całym świecie (może poza Brazylią) parkiety oblega morze pustych trybun, tylko w Polsce na meczach o podwyższonej szansie sukcesu, stadionów nie starcza. Napompowali w czasach futbolowej niemocy te siatkarskie balonisko, oj napompowali, i muszę przyznać, że istne marketingowe mistrzostwo świata. Tym razem nie będzie jednak audiencji na dywaniku Pana Prezydenta, nie będzie medali, autografów i wizyt w zakładach pracy.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")





wtorek, 29 sierpnia 2017

THE CARS - "Candy-O" - (1979) / THE CARS - "Panorama" - (1980) - reedycje 2017







THE CARS
"Candy-O"
(RHINO / ELEKTRA RECORDS)
*****


THE CARS
"Panorama"
(RHINO / ELEKTRA RECORDS) 
***3/4




Podlegająca Warner'owskiej Elektra Records, wytwórnia Rhino, dopuściła się deluxe'owych reedycji dwóch klasycznych albumów amerykańskich The Cars. A konkretnie: drugiego w skromnym zespołowym dorobku "Candy-O" (1979) oraz następnego "Panorama" (1980). Może zastanawiać wybór, pomijający udany debiut "The Cars" (1978) - najlepiej przecież sprzedany w USA z wszystkich płyt grupy. Wspomnę jeszcze o multiplatynowej i potwornie u nas popularnej "Heartbeat City" (1984) - z epokowymi "Why Can't I Have You", "Hello Again" i niedoścignionym "Drive". Zresztą, nie ma co się licytować, każda płyta The Cars biła rekordy powodzenia w rodzimych Stanach, a europejskie sukcesy były jedynie sympatycznym dodatkiem.
Kapitalne te wznowienia. Nie dość, że przyodziane efektownymi digipakami, to jeszcze zawierające nagrania wykraczające poza ramy podstawowych albumów. "Candy-O", oprócz pięciu remiksów do znanych już wcześniej kompozycji, zawiera także "That's It" - wydany w epoce jedynie na drugiej stronie singla "Let's Go". Nieco inaczej sprawa ma się z albumem "Panorama". Tutaj w dodatkach pojawiają się aż trzy do tej pory niepublikowane: "Shooting For You", "Be My Baby" oraz "The Edge", plus jeden bisajd "Don't Go To Pieces". Był on ozdobą drugich stron dwóch singli: "Don't Tell Me No" oraz "Gimme Some Slack". I w tym miejscu gwoli rzetelności muszę zaznaczyć, że oba bisajdy: "That's It" oraz "Don't Go To Pieces", od lat już nie dźwigają statusu rarytasów, albowiem nawet jeśli się nie posiadło oryginalnych do nich singli, to owe piosenki dało się zdobyć za jednym pociągnięciem circa dwadzieścia lat temu, za sprawą podwójnej kompilacji "Just What I Needed: The Cars Anthology".
Albumy "Candy-O" i "Panorama" mogły się pochwalić współpracą z Queen'owskim producentem Royem Thomasem Bakerem, którą to współpracę The Cars rozpoczęli już przy wspomnianym debiucie, a zakończyli przy czwartym długograju "Shake It Up". Powierzając tym samym realizatorską pałeczkę kolejnemu gigantowi Robertowi Johnowi "Mutt"-owi Lange, który nieco później skroił "samochodziarzom" genialne "Heartbeat City".
The Cars tworzyli urzekające prostotą i zazwyczaj ładną melodyką rockowe piosenki, mocno nasączone modną wówczas nową falą, post-punkową energią i jakimś takim trudnym do zdefiniowania art/pop-elektronicznym nerwem. Ich kunsztowna twórczość świetnie nadawała się do radiowego eteru, przy czym równie dobrze potrafiła sprawdzać się na prywatkowych parkietach. O czym może zaświadczyć niżej podpisany.
Na pewno Cars'om odpowiedniego szlifu nadawali przemienni wokaliści: Ric Ocasek oraz nieodżałowany Benjamin Orr, a muzyka zespołu uchylała typowo brytyjskie korzenie, podobnie jak u równie wówczas popularnych Blondie. Jako młody człowiek przez długi czas traktowałem oba te zespoły jako angielskie. Przecież taki kawałek, jak "Candy-O", spokojnie mógłby wyjść spod szponów The Stranglers. Dopiero na początku lat 80-tych odkryłem ich jankeskie pochodzenie. W ogóle Amerykanom dobrze służyły starokontynentalne podstawy, co także udowodnili na innym muzycznym gruncie, chociażby tacy Blue Öyster Cult, bądź Patti Smith.
"Candy-O" zawiera co prawda trzy oficjalne przeboje singlowe: "Let's Go", "It's All I Can Do" oraz genialny !!! "Double Life", jednak o całej płycie można mówić, jako o jednym wielkim przeboju. Bo w czym wymienionym kawałkom ustępują takie: "Since I Held You" czy tytułowe i zarazem zamykające stronę A: "Candy-O"?. Album ten stanowi za absolutną podstawę w pierwszych krokach z The Cars.
"Panorama" również obfitowała w zaledwie trzy oficjalne single: "Touch And Go" oraz wspomniane już "Don't Tell Me No" i "Gimme Some Slack", a przecież równą siłą niosły się otwierająca album i tytułowa zarazem "Panorama", plus otwierające drugą stronę dzieła "Misfit Kid", także jedna z pierwszych ballad "You Wear Those Eyes" czy kończące longplay ultra-fajne, i na pół rockowe "Up And Down". Ta płyta nieco ustępuje repertuarową atrakcyjnością wyśmienitej "Candy-O", jednak "Panorama" to też absolutny mus.
Mam nadzieję, że na tych dwóch wznowieniach sprawa się nie zakończy. Czekam na kolejne, najlepiej wszystkie albumy, łącznie z najmniej trafnym "Door To Door".

P.S. Projektu graficznego do "Candy-O" musiał wówczas pozazdrościć Bryan Ferry, który w tamtych latach był niekwestionowanym liderem w kobiecych okładkach Roxy Music. Autorem tego wysmakowanego rysunku był Alberto Vargas, który w połowie XX wieku współpracował m.in. z Playboyem. Spójrzmy tylko na ucinającą sobie sexy drzemkę dziewczynę na świeżo projektowanym Ferrari.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")






THE ISLEY BROTHERS / SANTANA - "Power Of Peace" - (2017) -







THE ISLEY BROTHERS / SANTANA
"Power Of Peace"

(LEGACY / SONY MUSIC)
***



Na wydanej w 2016 roku "Santana IV", jako gość specjalny w dwóch kompozycjach pojawił się Ronald Isley - legendarny wokalista tercetu The Isley Brothers, który także zagościł w Domu Bluesa w Las Vegas, podczas jednego z koncertów trasy "Santana IV". Co również zostało udokumentowane na osobnym wydawnictwie 2 CD plus DVD. Było niemal pewnym, iż współpraca musi podążyć dalej. To też, nie zaskoczyła mnie niedawna płytowa zapowiedź wspólnego muzykowania braci Isley (Ronalda i Erniego) z Carlosem Santaną - przy wydatnej pomocy jego żony, Cindy Blackman Santana - śpiew i perkusja. Owocem przed chwilą opublikowane "Power Of Peace". Album sięgający do jądra korzeni funk/soulu, przyprawiony bluesem, jazzem, nawet rapem, no i oczywiście latynoskim rockiem maestro Santany.
Dzieło z założenia miało nieść pozytywny przekaz, deklarując globalną miłość poza wszelkimi religiami, światopoglądami czy narodami. Jego siłą niepolityczność, choć mimowolnie w podtekstach zahaczające o panoszące nietolerancje czy niesprawiedliwości. W jednym z niedawnych wywiadów Santana stwierdził, iż "Power Of Peace" ma za zadanie stać się dziełem pro-pokojowym.
Znajdziemy na nim 13 kompozycji, których za wyjątkiem jednej - autorstwa żony Santany, Cindy - "I Remember", korzenie sięgają lat 50/60/70's. Wśród nich m.in: "Higher Ground" - Steviego Wondera, "God Bless The Child" - Billie Holiday, bądź "Mercy Mercy Me (The Ecology)" - Marvina Gaye'a.
Niestety, nie w każdym calu płyta porywa, a nawet bywają momenty chybione, jak choćby wspomniana przeróbka Steviego Wondera "Higher Ground". Nie dość, że pozbawiona lekkości, to jeszcze z przesadną wirtuozerią Santany (nawet król latino-rocka niekoniecznie ma szansę stać się drugim Hendrixem), to jeszcze na dobitkę gdzieś pod jej koniec, przyprawioną rapem. Podobnie mało efektownie wypadło monotonne dzieło Jerry'ego Williamsa Juniora, vide Swamp Dogga "Total Destruction To Your Mind". Ale dla przeciwwagi, wspomniana pieśń Billie Holiday "God Bless The Child", całkiem poprawnie zapachniała dawnym soul/blues/swing/jazzem. Carlos Santana zagrał w niej z duszą, intuicyjnie, bez niepotrzebnej napinki. Różnie zatem bywa na tej płycie. Ciekawe fragmenty przeplatają się z tymi "udanymi" już nieco mniej. Dla mnie najokazalej zaprezentowała się przeróbka "Gypsy Woman" - Curtisa Mayfielda. Inicjujące rytmy flamenco, perfekcyjnie otworzyły wrota temu namiętnemu soulowemu klasykowi. Santana zagrał przecudownie, co także należy powiedzieć o wokalnych wtórnych partiach Eddiego Leverta, Kandy Isley i Grega Phillinganesa, a także wysublimowanej partii organów - w wydaniu tego ostatniego.
Całkiem interesująco wypadł jeszcze cover Muddy'ego Watersa - a autorstwa Williego Dixona - "I Just Want Make Love To You". Jednak, gdy zna się od czterech dekad pełną żaru wersję rockowych wymiataczy z zapomnianych Foghat, to... Na szczęście środek albumu mocno rekompensuje bardzo jego przeciętny początek. Dobra wersja, niestety wyrwanej części suity "Love, Peace, Happiness" - z rep. Chambers Brothers, a także lubianej u nas piosenki Burta Bacharacha "What The World Needs Now Is Love Sweet Love", po słabawej części początkowej (której wyjątkiem niezły "Are You Ready"), zauważalnie ratują płytę znad zapaści. Wreszcie Ronald Isley śpiewa niewymuszenie, a Santana maluje gitarą, jak do tego został powołany.
"Mercy Mercy Me (The Ecology)" też nami przyjemnie pokołysze, a jednak wersja Roberta Palmera podobała mi się w swoim czasie o jedno oczko wyżej.
"Power Of Peace" jest przyzwoicie skrojonym projektem gigantów niegdyś odległych scen, choć wywodzących się z podobnych epok. O złotych zgłoskach mowy nie ma, jednak ta płyta powstać musiała i dobrze się stało.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

forsa na drzewie

Troszkę w Nawiedzonym zamieszałem przy płycie The Isley Brothers / Santana "Power Of Peace". Choć chyba nikt tego nie wychwycił - nie było skarg. A może niektórzy dostrzegli, jednak pomyśleli: nic mu nie napiszę, obrazi się tylko. Nie jest tak źle, ciosy zasłużone zawsze przyjmę na klatę. Także, proszę walić, jak w dym. Kucha niewielka, lecz rażąca. Zapowiedziałem dwa nagrania z powyższej płyty, a w eter poszybowało jedno: "What The World Needs Now Is Love Sweet Love" - z repertuaru Jackie DeShannon, a autorstwa Burta Bacharacha. Natomiast wcześniej miało podążyć jeszcze "Love, Peace, Happiness" - z repertuaru The Chambers Brothers. Jakoś tak mnie zakręciła kończąca się pierwsza godzina Nawiedzonego, że czasu zabrakło. Przyjdzie tę zaległość wyprostować w którejś z kolejnych audycji.
W ogóle się wczoraj długo rozkręcałem. Coś z początku mi nie szło. Być może to wynik dość zapracowanej niedzieli.
W sobotę zmarł znany dziennikarz Grzegorz Miecugow. Bardzo przeze mnie lubiany i ceniony. Zawsze z uwagą przysłuchiwałem się przeprowadzanymi przez niego wywiadami, rozmowami... Lubiłem Pana Grzegorza, i nie tylko za "Szkło kontaktowe", ale też za dawną "Trójkę", której bardzo okazjonalnie nadsłuchiwałem. Pamiętam go nawet z roli współgospodarza pierwszej edycji Big Brother. Chyba wszyscy tę "ciekawostkę" śledziliśmy, i o ile durnota niemiłosierna, to jednak poziom jej podnosili Grzegorz Miecugow, do spółki z Martyną Wojciechowską.
Grzegorz Miecugow to nie tylko profesjonalny, rzetelny i obiektywny dziennikarz, ale też sprawiał wrażenie fajnego kompana. Niestety prawa strona naszej sceny politycznej uznawała go za swego wroga, co dobitnie pokazały kąśliwe, a wręcz hejtersko-rynsztokowe komentarze pod wieloma pośmiertnymi postami. Tyle wiader nienawiści, ile wylano na Pana Grzegorza, nie spotkałem chyba jeszcze do tej pory. Tak swoją drogą, zapewne supremacją tej nienawiści byli "przykładni" patrioci i katolicy w jednym, którzy czczą obowiązkowo wszelakie święta kościelne oraz narodowe, i jak Heinrich Himmler otaczają swoich najbliższych wielką miłością, by oponentów zadźgać w cichym zakamarku. Obrzydliwe ścierwa, brzydzę się nimi. Na co takie skurwysyny liczą? - zastanawiam się głośno. Że co, że jeśli nawet istnieje ich upragnione Królestwo Niebieskie, to do niego trafią? Przecież Pan Bóg kopnie ich w pierwszym sorcie w te ich uprzywilejowane zady.
Wstawiam Szanownym Państwu fotkę z wczorajszego spaceru, na którym tradycyjnie bawiliśmy z Żonką i naszą sznaucerusiową Zuleczką. Okazało się, że można jeszcze pożartować na poziomie. Nie czyniąc szkody, ni żadnej nikomu przykrości, a wykazując dobre poczucie smaku.
W ostatnich dniach na poprawienie humoru zapuszczam sobie stare poczciwe "Hotel Zacisze". Znam wszystko na pamięć, a jednak co rusz odkrywam nowe gagi. Jak pewną scenę w restauracyjnej sali... Basil Fawlty dostrzega przy stoliku majora - najstarszego rezydenta hotelu, i zapytuje: "jak tam majorze, czy wszystko w porządku?, czy zupka dziś panu smakuje?" Na co major: "no właśnie nie, Fawlty". Basil dorzuca: "być może dlatego, że jest w niej świeża ryba?", a na to major: "prawdopodobnie tak" :-)
Cały czas smakuję kapitalnej płyty Manchester Orchestra "A Black Mile To The Surface", i dostrzegam w jej wielu miejscach śpiewanie pod Simona i Garfunkela. Jak widać ten duet miał nie tylko wpływ na niedawno objawionych Fleet Foxes. Muszę się przyznać, że jeszcze nie zakupiłem ich najnowszej trzeciej płyty, natomiast Piotrek "nie tylko maszyny są naszą pasją" zapewnił, że sprowadza dla Nawiedzonego Studia zachwycającą Orkiestrę Manchester. To będzie jedna z płyt ro(c)ku. Już to wiem. I can't wait !!!






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")




"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 27 sierpnia 2017 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 27 sierpnia 2017 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski







ALICE COOPER - "Paranormal" - (2017) -
wszystkie nagrania z CD 2:
- Billion Dollar Babies - {live in Columbus, OH, May 6, 2016}
- School's Out - {live in Columbus, OH, May 6, 2016}
- Genuine American Girl

DEEP PURPLE - "Johnny's Band" - (2017) - MAXI CD
- Hell To Pay - {live in Gaevle, Sweden, August 10, 2013 - "Now What?! World Tour}

KENNY WAYNE SHEPHERD - "Lay It On Down" - (2017) -
- Baby Got Gone
- Diamonds & Gold
- Louisiana Rain

THE ISLEY BROTHERS / SANTANA - "Power Of Peace" - (2017) -
- Gypsy Woman - {Curtis Mayfield cover}
- What The World Needs Now Is Love Sweet Love - {Jackie DeShannon cover, kompozycja Burt Bacharach}

TEARS FOR FEARS - "The Seeds Of Love" - (1989) -
- Woman In Chains - {drugie partie wokalne OLETA ADAMS, na perkusji PHIL COLLINS}

ERIC CLAPTON - "Behind The Sun" - (1985) -
- Just Like A Prisoner - {na perkusji PHIL COLLINS oraz JAMIE OLDAKER}

FLAMING YOUTH - "Ark 2" - (1969) -
- Changes - {śpiew PHIL COLLINS & (FLASH) GORDON SMITH}
- Space Child - {śpiew PHIL COLLINS}

STEVEN WILSON - "To The Bone" - (2017) -
- Permanating

COLDPLAY - "Kaleidoscope" - EP - (2017) -
- Hypnotised (EP mix)

ELOY - "The Vision, The Sword And The Pyre - Part 1" - (2017) -
- The Prophecy
- The Sword

THE CARS - "Candy-O" - (1979 / reedycja 2017) -
- Let's Go
- Since I Held You
- It's All I Can Do
- Double Life
- Shoo Be Doo
- Candy-O

ULTRAVOX - "Systems Of Romance" - (1978) -
- Quiet Men

JOHN FOXX - "The Garden" - (1981) -
- Systems Of Romance

TUBEWAY ARMY - "Replicas" - (1979) -
- Down In The Park

ROBERT FRIPP - "Exposure" - (1979) -
- Breathless
- Disengage - {śpiew PETER HAMMILL, perkusja PHIL COLLINS}
- Here Comes The Flood - {śpiew PETER GABRIEL}

V/A - "Supernatural Fairy Tales - The Progressive Rock Era" - (1996) - 5 CD BOX
KINGDOM COME - Sunrise - {oryginalnie na LP "Galactic Zoo Dossier" - 1971}
SUPERSISTER - Radio - {oryginalnie na LP "Pudding En Gisteren" - 1972}
SAVAGE ROSE - Dear Little Mother - {oryginalnie na LP "Dodens Triumf" - 1972}
AMON DÜÜL II - Mozambique - {oryginalnie na LP "Vive La Trance" - 1973}
SEVENTH WAVE - Star Palace Of The Sombre Warrior - {oryginalnie na LP "Psi-Fi" - 1975}

PRISTINE - "Ninja" - (2017) -
- No Regret - {live from Tromso}

PINK FLOYD - "Delicate Sound Of Thunder" - (1988) -
- Sorrow






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")




niedziela, 27 sierpnia 2017

STEVEN WILSON - "To The Bone" - (2017) -








STEVEN WILSON
"To The Bone"

(CAROLINE INTERNATIONAL)
***1/2





Niedawno Steven Wilson powołał się na kilka lubianych piosenkowych płyt epoki 80's, i od razu wielu pomyślało, że "To The Bone" będzie kolejnym Talk Talk'owym "The Colour Of Spring" lub uwolni ponętny nektar spod znaku "Hounds Of Love", Kate Bush. Każdy, kto jednak uważnie prześledził poczynania solowego pana Stefka oraz równoczesnych zdecydowanie piosenkowych Blackfield, ale też trzyma w pamięci wiele ładnych melodii z ramienia Porcupine Tree, mógł spodziewać się przede wszystkim takiej właśnie płyty. "To The Bone", nawet jeśli wrzucić do worka z etykietką "pop", to nie będzie z niej żaden błahy produkt, nastawiony na tanie chwyty czy pójście na skróty. To miał być pop, a wyszedł miks art popu z art rockiem.
Uradowałem się, gdy dostrzegłem płytę na 3 miejscu UK Top 40. Niewiarygodne, tak ambitna twórczość na trzecim miejscu najlepiej rozchodzących się albumów w Zjednoczonym Królestwie. Albo świat oszalał, albo zmierza we właściwym kierunku. Do czasów, w których królował smak, elegancja, dbałość o melodie, aranżacje, niebanalność, artyzm. Można się jedynie obawiać, by Wilson nie poszedł dalej. Pokusa zdobycia stadionowej widowni wydaje się coraz bliższa. Przykładem Coldplay. I choć trzymam kciuki za Chrisa Martina i jego kamratów, to jednak z łezką w oku powracam do niewinnych początków, gdy "Parachutes" tylko wiele obiecywało, a gdy utorowało spektakularnym sukcesom drogę wolałbym, by na dawnych nadziejach zatamowano.
"To The Bone" trudno wyobrazić sobie na rozległych polach. To jednak twórczość bardziej kameralna, przy której nie da się wywijać biodrami. Choć do tego blisko, coraz bliżej. Wystarczy wstrzelić się w serce albumu. Piosenka "Permanating" może troszkę poobijać taneczne parkiety, a także skupić uwagę szerszej publiczności, o czym przekonała niedawna wizyta pana Stefka w śniadaniowym paśmie telewizji BBC. Ale to jedyna taka serio popowa piosenka na "To The Bone".
Płytę rozpoczyna blisko 7-minutowy tytułowy "To The Bone". Wielowymiarowy i trudny do opisania. Sporo się w nim dzieje. Wilson, co wiemy nie od dziś, lubi stopniować napięcie, a jednak w tej piosence czyni wrażenie, jak by się nie potrafił określić. Bywa nazbyt chaotyczny, choć w drugiej części przyjemnie zarzuca dawnymi "Jeżozwierzami". Z wtrętami harmonijki Talk Talk'owego Marca Felthama.
Następnie "Nowhere Now". Z początku piosenki nie dostrzegłem. Ot, z pozoru zwyczajna rzecz, a jednak, gdy się jej bliżej przyjrzeć ...
Pierwszym majstersztykiem w zestawie jest dopiero trzecia na albumie "Pariah". Piosenka będąca jednym z singlowych pilotaży. Uwielbiam tak narracyjnego Wilsona. Jego śpiew wydaje się swobodny i naturalny. A towarzysząca mu (już chyba stała współpracowniczka) Ninet Tayeb, wręcz zjawiskowa. Dziewczyna na przemian operuje czystą barwą oraz namiętną chrypką. Nie potrafię się tego nasłuchać. Oprócz Ninet, proszę zwrócić uwagę na eksplodującą końcówkę utworu. Jak by się za chwilę wszystko miało skończyć. "Pariah" czyni z Wilsona prawdziwego kompozycyjnego dramaturga. Jeśli w tę stronę zechce podążać muzyka pop, to żebraczo wyciągam obie dłonie.
W "The Same Asylum As Before" Wilson próbuje falsetu, który ciekawie koresponduje z jego niższymi rejestrami. Utwór posiada rockowy zadzior, a także wyszukaną melodię, więc trudno go jednoznacznie zaszufladkować.
I oto natrafiamy na kolejne cacuszko. Blisko 7-minutowy melancholijny "Refuge" - z bębnami w stylu niektórych albumów Petera Gabriela. Do tego dochodzi harmonijka Marca Felthama - bezpośrednio nawiązująca do "Living In Another World" - z genialnej płyty Talk Talk "The Colour Of Spring" - na której też Feltham zagrał.
W tym miejscu pojawia się wspomniana już powyżej, najbardziej radiowa piosenka "Permanating". Tuż po niej urzekająca 2-minutowa "Blank Tabes" - kolejny duet z Ninet Tayeb, z którą Wilson również wykonuje następny, tym razem rockowy "People Who Eat Darkness". Dopiero w "Song Of I" pojawia się inna dama. Jest nią - podobnie jak Ninet Tayeb, również 34-latka - szwajcarska wokalistka jazzowa Sophie Hunger. Za sprawą Dave'a Stewarta oraz The London Session Orchestra otrzymujemy tu sporo smyczków. Z kolei w tle roznoszą się niepokojące odgłosy, jakieś przybrudzone barwy oraz złowieszcze dźwięki gitary Davida Kollara - słowackiego muzycznego eksperymentatora. Mniej więcej w tym tonie rozwija się też następny, najdłuższy w zestawie, ponad 9-minutowy "Detonation". Z czasem przeistaczając się w kawał rockowego grania. Słowo daję, już niemal całkowicie zapomniałem o sugestiach, że "To The Bone" miało być porcją miłego granka. Przecież "Detonation", zgodnie z tytułem, eksploduje w stronę czystej maści rocka progresywnego.
I pozostał nam jeszcze tylko finałowy "Song Of Unborn". Zaczyna się hipnotycznym pianinem, rytmiczną powolną perkusją, plus nawiedzonym śpiewem Wilsona, balansując na pograniczu melancholijnych piosenek Blackfield a stonowanych Porcupine Tree. Z czasem uchylając lufcik ku kolejnej okazałej melodii, podszytej żeńskim śpiewem i podniosłą oprawą. Tu następuje koniec, tej co do sekundy godzinnej płyty.
Być może usłyszałem w kilku skrawkach wtręty z zapowiadanych inspiracji Peterem Gabrielem, Kate Bush, Talk Talk czy Tears For Fears, lecz mimo wszystko "To The Bone" postawię sobie tuż obok wszystkich dotychczasowych płyt, w których twórcze dłonie zanurzał ten sam Steven Wilson.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")





sobota, 26 sierpnia 2017

wesołe okładki

Sierpień dobiega końca. Jutro nasze ostatnie wakacyjne spotkanie, a później już "wrzesień jesień". Niestety, podobno wszystko dobre, co się szybko kończy. Tylko dlaczego aż tak?
Zerknąłem na UK Top 40, czyli na czterdziestkę najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii. Na 3 miejscu najnowszy Steven Wilson "To The Bone". Trudno się dziwić, iż śniadaniowy program w BBC poprosił Stefka, by ten poopowiadał o płycie, o muzycznych korzeniach... Marzył by się taki show u nas. Myślę, że chyba każdemu, komu wciska się wszelakie Organki, Kortezy czy Kaziki pod szyldem sztuki.
Jak wiele ciekawej muzyki omija nasze sklepy, utwierdziła mnie kolejna dostawa wynalazków od Piotrka ("nie tylko maszyny są naszą pasją"). Czy mówią Szanownym Państwu cokolwiek nazwy: Kid Wise, Work Drugs, Soup czy Manchester Orchestra?. Każdego tygodnia zaglądam do tych naszych sieciówek i nie znajduję takich płyt. Owszem, półki uginają się od Queen, Pink Floyd, U2, Coldplay czy The Cure. Z jednej strony dobrze, z drugiej zaś: każdy już to od dawna ma, a nasi dystrybutorzy zapychają półki tylko pewniakami. Nawet taki Steven Wilson nie wszędzie do nabycia. W Saturnie upchnięto katalog albumów Wilsona do gazetkowej oferty specjalnej, a na półkach po jednym, góra po dwa egzemplarze.
Sklepy nie ryzykują, jeśli nie mogą dokonywać zwrotów. Królują przez to niechciane wesołe okładki przeróżnych straszydeł, które zalegają tygodniami, a z ich kupek nic nie ubywa. Za to nie trzeba inwestować forsy, którą łatwo wtopić. Wszystko co bardziej wytrawne, jedynie na zamówienia. I to też tylko z ubogiej krajowej oferty. No i faktycznie, na plusie tylko posiadacze kredytowych kart z możliwością regulowania należności w systemie PayPal. Tylko dla nich szeroki wachlarz możliwości.
O najnowszą płytę The War On Drugs musiałem poprosić wspomnianego Piotrka, bo żaden polski dystrybutor nie wziął ich nowego dzieła pod swoje skrzydełka. Na szczęście nie narzekam, mam czego słuchać, przecież stale coś fajnego udaje mi się wyłowić. A jeśli sam do czegoś nie dotrę, to mam cały sztab przychylnych ludzi, którzy czuwają nad Nawiedzonym Studiem.
Piosenka dnia: Manchester Orchestra "The Silence". 7-minutowe cudo, finalizujące album "A Black Mile To The Surface". Niestety słucham z kopii, więc nie trafi do audycji. Musimy trochę poczekać, właśnie wszczynam poszukiwanie albumu. A Piotrkowi za udostępnione brudnopisy i inspiracje bardzo dziękuję.
Zapraszam na niedzielne Nawiedzone. Start o 22.00 na 98,6 FM Poznań.
Do usłyszenia...





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")




piątek, 25 sierpnia 2017

THE EDEN HOUSE - "Songs For The Broken Ones" - (2017) -








THE EDEN HOUSE
"Songs For The Broken Ones"
(JUNGLE RECORDS)
****




Brakuje mi najlepszych w świecie audycji Tomasza Beksińskiego. I choć do dziś funkcjonują jego muzyczne odkrycia, jak XIII Stoleti bądź Lacrimosa, to nikt już tak pięknie na falach eteru nie potrafi o nich opowiadać i nimi zarażać. Przez chwilę wyobraziłem sobie zatem, jak zabrzmiałaby muzyka z najnowszego longplaya Eden House'ów "Songs For The Broken Ones" w lubianej niegdyś "Trójce Pod Księżycem" - tej z soboty na niedzielę. A że Nosferatu uwielbiał pokrewnych temu dziełu Fields Of The Nephilim oraz Siouxie Sioux, to kto wie, być może omawiana płyta zagrałaby w szacownej audycji.
The Eden House - dowodzone przez gitarzystę Stephena Careya (z This Burning Effigy i Adoration) oraz basistę Tony'ego Pettitta (z Fields Of The Nephilim, a później już bez Carla McCoya jako Rubicon) - zauważalnie flirtują z melancholijną stroną rocka gotyckiego. Ich trzecie dzieło jest jakby wypadkową wspomnianych Fields Of The Nephilim oraz uśpionych twórczo Siouxsie And The Banshees. W jego ramy wpisało się aż pięć wokalistek, wśród których prym wiedzie kapitalna Monica Richards - z grupy Faith And The Muse. I choć Monica zaśpiewała aż w siedmiu kompozycjach - z dwunastu dostępnych - to w żaden sposób nie wolno zdyskredytować pozostałych czterech dam: Lee Douglas z Anathemy, mezzo-sopranistki Louise Crane, współpracowniczki Marca Almonda: Kelli Ali, oraz żony Tony'ego Pettitta: Meghan Noel Pettitt.
Fani Nephilim powinni być wniebowzięci, albowiem bas Pettitta rządzi tu niepodzielnie - pomimo mnogości gitar, niemałej liczby skrzypiec i pięknych femme wokali. I nie da się ukryć, iż śpiew Moniki Richards stanowi za absolutną ozdobę sporej części zaoferowanego tu repertuaru. Dziewczyna zawładnęła najlepszymi albumowymi kąskami: "One Heart", "12th Night", "Ours Again" oraz "Let Me In" - śpiewając z wdziękiem musicalowego mroku Siouxsie Sioux i delikatności Julianne Regan - znanej z All About Eve - też niegdyś przez moment współpracującej z The Eden House.
Duży ukłon za "The Ardent Tide" ślę ku Louise Crane. Dzięki niej, nieistniejący od dwóch dekad Cocteau Twins, po raz kolejny jakby o sobie przypomnieli. Tych blisko 9 minut stanowi za godny finał dzieła.
Płyta przynajmniej połowicznie genialna i trudno się od niej oderwać. Na dobry początek może zatem przykucnijmy przy "One Heart". Coś tak pięknego trafia się w czasach obecnych nad wyraz rzadko. Gdybym był redaktorem programowym jakiejś znaczącej rozgłośni, nakazałbym każdego dnia wieloemisyjność tej kompozycji, zamiast chęcią zysku i pazernością ogłupiać rodaków tym muzycznym analfabetą Martyniukiem. "One Heart" ewidentne nawiązuje do czasów Nephilim'owskiego "Elizium", a nawet w kobiecym odzieniu jest jego kontynuacją.
Proszę nie zrażać się otwierającemu całość i zdecydowanie najmniej udanemu "Verdades (I Have Chosen You)" - notabene zaśpiewanemu przez wychwalaną po niebiosa Monikę Richards. Miało być egzotycznie, po iberyjsku, a zapachniało rytmami mocno zapomnianej estradowej Baccary. To nic, to tylko złe dobrego początki. Rekompensatą niech zatem będzie trzecia w albumowej kolejności, i po raz któryś już podlana skrzypcami, urocza pieśń "Misery" - z gościnną gitarą "misjonarza" Simona Hinklera, i jeszcze jednym wokalnym przewodnictwem Louise Crane. Boskie.
Trzeba mieć tę płytę, choć ta, zdaje się w polskich sklepach nie występuje.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")



wtorek, 22 sierpnia 2017

ACCEPT - The Rise Of Chaos" - (2017) -









ACCEPT 
"The Rise Of Chaos"
(NUCLEAR BLAST) 
***



Gdy niezainteresowanego powrotem do macierzy boskiego przyjemniaczka Udo Dirkschneidera, przy comebackowej płycie Acceptów "Blood Of The Nations", zastąpił fajny wydzierus Mark Tornillo, chyba niewielu żałowało przymusowej podmianki. Raz, że płyta kapitalna, a dwa: nowy wokalista doskonale wkomponował się w zespołowe ramy. Następne dwie płyty ("Stalingrad" oraz "Blind Rage") tylko to potwierdziły. Z kolei, wydany na początku tego roku podwójny album koncertowy "Restless And Live", dobitnie
udowodnił, iż Tornillo bez najmniejszego trudu radzi sobie również z antycznym zespołowym repertuarem. I w tym miejscu muszę zahaczyć o niedawny polski koncert Accept. Bo choć na niego nie dotarłem, zabolało mnie, że tak kultowy i wspaniały band, musi dzisiaj ustępować pola zupełnie dla mnie niepojęcie słabszemu Sabatonowi, który pełnił rolę gwiazdy wieczoru. Powołam się w takim układzie na jeden z najsłynniejszych w Polsce utworów Sabaton - o bitwie nad Wizną - iż dla mnie Accept vs Sabaton, to jak czterdzieści do jednego. Niestety najnowsza płyta "The Rise Of Chaos" jednak tego nie potwierdza. Tym razem jest tylko rzetelnie. Panowie spletli dzieło rzeczowe, konkretne i poprawne, lecz na tym się kończą moje wylewności. Nie znajdziemy tu pośród dziesięciu kompozycji przynajmniej jednej szczególnie wyróżniającej. I wcale nie mam na myśli kolejnej ewentualnej transkrypcji jakiegokolwiek monstera muzyki klasycznej, bądź czegoś w podobnym tonie. Na poziom grania i brzmienia zupełnie nie wpłynęły także dwa przetasowania kadrowe, tj. w miejsce Stefana Schwarzmanna wszedł bębniarz Christopher Williams, a za Hermana Franka nowy gitarzysta Uwe Lulis. Obaj grają perfekcyjnie, z odpowiednim szlifem i ciężkością, więc raczej pragnę rzetelnie dostrzec, iż "The Rise Of Chaos" zawiera dziesięć jak najprzytomniej skrzypliwych kawałków, o walących się stropach i wszech panoszącym ogniu, lecz wcale nie takim chaosie, jak obiecuje albumowy tytuł.
Zaczyna się obiecująco - przebojowym "Die By The Sword", który w fazie wstępnej nawet wzbudza lekkie skojarzenia z klasycznym "Metal Heart", jednak już kolejne dwa: "Hole In My Head" oraz "The Rise Of Chaos", poprowadzą odbiorcę jedynie po poprawnym gruncie zespołowego stylu. Na zasadzie: zadziorna szorstka zwrotna i wyskandowany refren, lecz bez przebojowości rodem z dawnych "Midnight Mover", "Fast As A Shark" czy "Restless And Wild". Ale kolejny w zestawie "Koolaid", naprawdę znakomity. Dla mnie nawet z pełnią przekonania numer jeden. A co później? No cóż, w zasadzie nadal przyjemnie, z rasowymi refrenami w "Analog Man", "Worlds Colliding" czy "Carry The Weight", nawet jeśli zdamy sobie sprawę, iż za kilka lat wszyscy o nich zapomnimy.
Nie da się wiecznie nagrywać arcydzieł, czasem trzeba przysiąść na mieliźnie, by wzbić się ponownie z radością i poczuć smak latania. Wierzę, że Acceptom uda się to już niebawem.







Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")


INGLORIOUS - "Inglorious II" - (2017) -







INGLORIOUS
"Inglorious II"
(FRONTIERS RECORDS)
***





Współczesny hard rock kojarzy się głównie ze Skandynawią, Niemcami, bądź nawet Włochami, jednak z brytyjskimi Wyspami zdecydowanie mniej, pomimo iż to przecież jego kolebka. A jednak angielscy Inglorious próbują przynajmniej mikroskopijnie przywołać dawną chwałę takim graniem dla tego regionu świata.
Zaledwie w rok po debiucie serwują stosownie zatytułowaną "Inglorious II", proponując podobną porcję muzyki - inspirowaną dokonaniami Deep Purple, Whitesnake, Led Zeppelin, Aerosmith czy nawet Bad Company. Muzycy Inglorious powołują się zarazem na powyższe wartości, a sam wokalista Nathan James może się jednocześnie poszczycić owocną współpracą u boku Uliego John Rotha - dawnego, a przy tym także kapitalnego gitarzysty Scorpions.
Nathan w wywiadach podkreśla fascynacje głosami Davida Coverdale'a czy Glenna Hughesa, co da się odczuć niemal na każdym skrawku "Inglorious II".
Mamy tu do czynienia z rzemiosłem próby najwyższej, choć pozbawionym epokowych kompozycji. Niestety, z tak mało zapamiętywalnym repertuarem, grupa troszkę skazuje się na rolę wieczystego rozgrzewacza. Pomimo braku błyskotliwych kompozycji trudno przyczepić się do fajnego selektywnego brzmienia, autentycznie dobrego wokalisty oraz profesjonalnego podejścia całej ekipy.
Szkoda, że niektóre utwory nabierają fajnego rozpędu, lecz niestety w oczekiwanym rozwinięciu niespodziewanie bledną. Przykładem trochę nudne, za to mocno inspirowane soulowo-hard rockowym okresem Deep Purple "Hell Or High Water", bądź a'la archeo-Whitesnake'owe "Change Is Coming" czy soul-metalowe, i wyraźnie zaśpiewane pod Glenna Hughesa "Making Me Pay". Nawet odpowiednio wzmocniona bluesująco-country'ująca ballada "Faraway" jest bardziej nastawiona, jakim to Nathan James jest współczesnym Glennem Hughesem, niż na jej melodyczną długowieczność. Troszkę szkoda tak sprawnego zespołu, by ten tylko poprawnie czynił swą powinność. Dzisiaj trzeba mierzyć w docelowe wyżyny.
Na pewno drzemie potencjał w tej piątce nieco już podstarzałych młodzieńców, co na szczęście przyjemnie nakreślają rasowe hard rockery, typu: "I Don't Need Your Loving", "No Good For You" oraz nieco bardziej namiętne "Tell Me Why". Poproszę kilka tego typu jeszcze lepiej podrasowanych błyskotek na kolejnych dwóch/trzech albumach, a będą z nich ludzie.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")