wtorek, 30 sierpnia 2022

when the night comes

Joe Cocker
strona A "When The Night Comes"
strona B "Ruby Lee" (live at the Ritz, New York)
1989 Capitol Records (016-20 3370 7) - Made in EEC (w sensie, Germany - ta edycja)

Cząstka albumu "One Night Of Sin". Mojego faworyta w bogatych dziejach Joe Cockera. Ale niewiele niżej wyceniam "Night Calls" czy "Cocker". Ten drugi, to też jakby najlepszy z najlepszych. Oczywiście cały czas mając w pamięci potężny debiut "With A Little Help From My Friends". Ale to jednak inna epoka. Tak odległa, jak Woodstockowa miłość i przyjaźń, a mnie na dzisiaj zależało zaproponować Państwu Cockera podobnie wyrobionego, co odleżała w beczkach latami najlepsza whisky. A więc, głębsze, przestrzenne aranże i podobnie wysmakowana, dopieszczona produkcja, a to u Maestro zaczęło się gdzieś w okolicach albumu "Civilized Man". Okay, niech będzie, że nawet w chwili gigantycznej piosenki "Up Where We Belong", zaśpiewanej do pary z Jennifer Warnes - film "Oficer i dżentelmen". Absolutnie niezwykłe. Bądźmy jednocześnie obiektywni, podobne u Cockera cacka to w tamtym czasie wciąż jeszcze raczki. Wielkie epizody, w pełni dopiero ukształtowane na wspomnianym "Cocker". Genialnej pod każdym względem płycie, chociaż "One Night Of Sin" stawiam oczko wyżej. Wszystkiemu zapewne winny sentyment. Prześladująca mnie cecha, której za nic nie potrafię się wyzbyć, ale też nie czynię starań.
"When The Night Comes" otwierało album "One Night Of Sin", i od razu uświadomiło, kim jest Joe Cocker. Że to prawdziwy kozak, ktoś na zdecydowanie wysokich obcasach, z których byle trampek nie zdmuchnie.
Potężny song, i jak to niepierwszy u Mistrza raz, o miłości. Wbijcie uszy we frazę: "kiedy przychodzi noc, chcę być blisko Ciebie...". Cocker szarpie, niemal miażdży płuca, a te z nieukrywaną satysfakcją na swym posterunku. Lata upłynęły, a piosenka wciąż taranuje me zmysły. Też poharatane, nie ukrywajmy. Tych kilka minut lśni w promieniach Słońca. Wszystko gra. Włącznie z odpowiednio dobranymi żeńskimi chórkami, pianinem, rockową, a nawet jeszcze bardziej rockową gitarą, no i wracając na łono głosu - powraca jakże znajomy wydzier. Polecam go mniej więcej na dwie minuty przed końcem. Jakże bliźniaczy (pomimo, iż krótszy) do tego z "With A Little Help From My Friends". Cudownej urody ryk, tym razem zabrany rockowi, na rzecz przynależności do kategorii "popular music". Tak tak, oto 'pop music' w objęciach heavy.
Ten zabytkowy już obecnie song skomponował tercet Bryan Adams / Jim Vallance / Diane Warren. Nie wiedzieć jednak, czemu na mojej siódemce zapisano: Bryan Adams.
Stronę B reprezentowało live'owe "Ruby Lee". W stosunku do wersji z "Sheffield Steel" rozbudowane, a i niesłabnącą 'murzyńską' elegancją Billa Withersa. To jego numer. Koncertowy smaczek, w którym za dużo publiczności nie usłyszymy, więc albo ją wycięto, albo jest ona niezwykle skoncentrowana, nie przebijając się przez muzykę.

a.m.


poniedziałek, 29 sierpnia 2022

walnięta opona

Takie coś z dzisiaj Słuchacz podesłał ...


a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO" - program z 28/29 sierpnia 2022 / Radio 98,6 FM Poznań







"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 28/29 sierpnia 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

Kończy się lato. To odczuwalne i urlopowe. Kalendarzowe jeszcze trochę nam potowarzyszy, lecz to już takie lato wydzielające jesienną woń. Jakże aktualny znów staje się klasyk Zdzisławy Sośnickiej: "... żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą ..."

W Nawiedzonym Studio mrowie dobrej muzyki. Classic'rockowo oraz bez chowania po szafach, okazały ładunek nowości. A gdzieś pomiędzy, wspomnienie Piotra Szkudelskiego z początkowego Perfectu, a więc Perfectu jaki lubię przede wszystkim. Fantastyczny dyspozycją grupy, co jednocześnie cięty w słowach występ z warszawskiej Kongresówki, na niedługo przed Stanem Wojennym. Nieustraszony Hołdys bez owijania wypraszał z sali Zomowców, zgodnie z ideą: łapska precz od dobrej zabawy. A przecież, jeszcze kąśliwe Perfect'owe liryki ostro godzące we władzę oraz całą ówczesną rąbniętą rzeczywistość. Materiał długo przeleżał w archiwach, dopiero w 2009 roku przeznaczony do powszechnego użytku. Kapitalna jakość techniczna dodatkowym plusem.
Ponadto, dalsze świętowanie 74-urodzin LedZeppelin'owego Pana Roberta, do tego przywołani niedawno na mym blogu April Wine, plus o letnim nazwisku Henry Lee Summer - wielki niegdyś talent. Muzyk, który pogrzebał karierę alkoholem oraz sukcesywnymi jazdami pod wpływem. Ilość aresztowań i wyciągania z kłopotów niepoliczalna. Obecnie Henry zmizerniały, raczej pod bambosze i hamak w ogródku.
Winylowe Syndia oraz Liner z przeciwnych rocka orbit, ale to m.in. fascynująca podróż do 1979 roku, kiedy jedyna płyta Liner podobała się szerokiemu audytorium, czyli trochę lżejszym rockmanom oraz bywalcom klubów. Kiedyś to był atut. Z kolei polska Syndia uprawiała glam metal, a nawet AOR'owego hard rocka, choć niestety za późno, ponieważ wówczas na dobre rozszalał się grunge. I korzystając z okazji, spodobało mi się, co niedawno napisał pewien z 'ktosiów' na jednej z melodic'rockowych stron, do których należę: "grunge is the second worst musical genre, right after rap". I ja tak myślę. Jak dobrze w sieci spotkać frontowca. Nigdy nie lubiłem grunge'u, za wyjątkiem dwóch płyt Soundgarden i jednej Nirvany. Ale to też tylko z umiarem, bez rzucania na szyję. Natomiast wszystkie te pozostałe Alice In Chains, Mudhoney czy Pearl Jam, to jedno wielkie okropieństwo. Depresyjny rock i oby już nigdy nie powrócił. Rzężące flanele w zimowych czapach z pomponem. Granie, po którym zawsze miałem ochotę pójść na tory.
Nowi Colosseum dla mnie okay. I Szanownym Państwu zdaje się też chyba całkiem całkiem. Od Nawiedzonych nie zanotowałem żadnych rachitycznych uwag, a to oznacza w najsłabszym razie akceptację. Chris Farlowe trzyma głos, bardzo dobrze nastrojona cała sekcja dęto-organowa plus wiadomo: gitary i bębny.
Nie będę w szczegółach powtarzać się za audycją, bo jaki sens byłoby ją prowadzić, gdybym po każdej kolejnej i tak musiał zdawać raport. Jedne, co mnie w misji przywilejem ustanawia, to fakt, że w erze wegan, hipsterów, ekologów, crossfiterów czy innych coachów od zdrowego odżywiania, wciąż mogę być zwyczajnym, niemal anonimowym, nikomu niepotrzebnym muzykoholikiem.
Do usłyszenia ...

 
ROBERT PLANT "Pictures At Eleven" (1982)
- Moonlight In Samosa
- Slow Dancer

ROBERT PLANT "Shaken 'N' Stirred" (1985)
- Sixes And Sevens

COLOSSEUM "Restoration" (2022)
- Need Somebody
- If Only Dreams Were Like This
- Story Of The Blues

NEIL YOUNG WITH CRAZY HORSE "Toast" (2022) - materiał z 2001 roku
- Goin' Home

PERFECT "Z Archiwum Polskiego Rocka, Vol. 20" - Nagrania Koncertowe z 1981 roku (2009) - ku pamięci zmarłego ostatnio Piotra Szkudelskiego
z CD 2 - Jazz Jamboree/Rock Jamboree, Sala Kongresowa PKiN w Warszawie, 1981:
- Wieczorny Przegląd Moich Myśli
- Coś Dzieje Się W Mej Biednej Głowie
- Ale Wkoło Jest Wesoło
- Nasza Muzyka Wzbudza Strach

RESTLESS SPIRITS "Second To None" (2022)
- Too Many
- Nothin' Dirty Here

NORDIC UNION "Animalistic" (2022)
- This MeansWar

SUNSTORM "Brothers In Arms" (2022)
- Taste Of Heaven

APRIL WINE "The Nature Of The Beast" (1981)
- Sign Of The Gypsy Queen - {Lorence Hud cover}
- Just Between You And Me
- Wanna Rock
- Future Tense

HENRY LEE SUMMER "I've Got Everything" (1989)
- Treat Her Like A Lady
- My Turn Train
- Hey Baby

LINER "Liner" (1979)
- Keep Reaching Out For Love
- Strange Fascination
- So Much In Love Again
- Run To The Night

SYNDIA "Syndia" (1991) - wydania: na kasecie 1990, na LP 1991, na CD 1992
- Plaża Snów
- Cenniejsze Płótno Od Ram
- Spotkajmy Się W Pół Drogi

BOSTON "Third Stage" (1986)
- A New World
- To Be A Man
- Hollyann

GENERATION RADIO "Generation Radio" (2022)
- Time To Let It Go - {wokal Tom Yankton}

H. E. A. T. "Force Majeure" (2022)
- One Of Us

VAN HALEN "Balance" (1995)
- Feelin'

 

Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze

 


niedziela, 28 sierpnia 2022

siedemdziesiątka Geoffa Downesa, plus...

Przed trzema dniami Geoffowi Downesowi wybiła siedemdziesiątka. Wszystkiego najlepszego! klawiszowemu pogromcy niezapomnianych The Buggles, Asia, Yes, a w ostatnich latach bardzo fajnego, z początku projektu Downes Braide Association, ostatecznie przerodzonego w dłuższą współpracę - już cztery albumy.
Płyta na dziś: Asia "Asia" (1982). Nie do radia jednak. Na dzisiejszy wieczór inny repertuar.
"Asia" to przewspaniały album. Przed czterema dekady był nie lada sensacją, choć nie dla wszystkich pozytywną. Po nazwiskach związanych z King Crimson, Yes czy ELP, oczekiwano w takim właśnie duchu grania, a tu piosenki. Fakt, rock'piosenki, jednak z łatwo wpadającymi w ucho melodiami i duża niechęć od entuzjastów symfonik'rockowych akrobacji, wielowątkowych podróży, niekiedy tropem muzyki klasycznej niezapomnianych uwertur, nieszablonowych rozwinięć i pełnych dramatyzmu finałów. Warto jednak było, muzycy Asii stracili szacunek tysięcy rozczarowanych fanów, w zamian zyskując miliony nowych. Przed tą muzyką otwierały się stadiony, listy przebojów, gigantyczne nakłady płyt.
Serce rwało, gdy po raz pierwszy usłyszałem "Heat Of The Moment". Była to najwspanialsza piosenka 1982 roku. Wiem wiem, tych najwspanialszych było więcej. A potem bez popitki przełknąłem całą resztę. W jeden/dwa dni wyuczyłem się płyty na pamięć. Spółka Wetton/Downes się rozszalała. Co pomysł, to hit. Niekiedy dorzucał się w nich Steve Howe i jeden raz Carl Palmer. Nooo, z tym Howem to Andy przesadziłeś, mamy go przecież w połowie repertuaru. Fakt, zwracam honor. Jednak Steve Howe dopisywał się tylko w momentach, gdzie słyszeliśmy nieco więcej jego gitary, natomiast Wetton i Downes stanowili za szkielet, i dowodem na ich muzyczne porozumienie te oto fantastyczne piosenki: "Only Time Will Tell", "Sole Survivor" czy "Wildest Dreams". Tak dobre, że grupa nigdy nie potrafiła odstawić ich na bok. W zasadzie przez całą karierę stanowiły za żelazny repertuar koncertowy, no bo jaki idiota podrzuciłby diamenty na strych zapomnienia.
I spójrzmy jeszcze na grafikę. Od razu wiemy, że stoi za nią Yes'owy Roger Dean. To ten sam prehistoryczny świat, tyle, że niedawne fascynujące widoczki zastąpił wężowy smok, zaś logo Asii, wzięte z pomysłu Yes, zaostrzyło się w swej geometrii na poczet nowoczesnej epoki. Świetne. Wejście w lata osiemdziesiąte zuchwałe, ale mnie ta odwaga fascynowała. 
Przed laty podziwiałem maestrię Downesa podczas berlińskiego koncertu Asii. A po jego zakończeniu wyszarpany uścisk dłoni plus autograf na bilecie. Moje szczęśliwe chwile.


Ostatnio spotkałem kumpla z czasów podstawówki. Okazuje się, że oboje mieszkamy nieopodal, jednak potrafimy nie widywać się latami. Ważny to z czasów moich muzycznych inicjacji ziomal. Bo to właśnie z jego ust po raz pierwszy usłyszałem nazwę 'Pink Floyd'. Pamiętam nawet, gdzie. To było szkolne boisko sportowe, na którym Jacek wyhaczył mnie z tłumu: "Andrzej, słuchaj, bo ty w muzykę poszedłeś. Czego słuchasz?" - tak to mniej więcej rozpoczął. Wymieniłem mu kilku lubianych piosenkarzy i topowych zespołów, jakie wtedy drukowano w niemieckim 'Bravo', a to nie wzbudziło jego zachwytu. Jacek zdążył już liznąć ambitniejszego grania, więc na początek spróbował mnie przymierzyć do ekipy Watersa i Gilmoura. Zaważył na moich losach. Nie zwlekałem, wkrótce wszedłem w ten świat, w świat kochanej do dziś muzyki, bo i też w tamtej 'boiskowej' rozmowie Jacek uświadomił nieopierzonego Andy'ego o Wawrzynkowych giełdach. Ale również, o potrzebnym na nie grubszym portfelu. I właśnie pogadaliśmy z Jackiem w przelocie, po długim, długim czasie. Dobrze Cię brachu było zobaczyć.

a.m.


sobota, 27 sierpnia 2022

odeszła Hana Zagorová

Odeszła Hana Zagorová - czeska piosenkarka, a dawniej nawet czechosłowacka, tak gwoli poprawności. Była szalenie lubiana w swoim kraju, co również troszeńkę w Polsce (wtedy, nie teraz), wschodnich Niemczech czy Związku Sowieckim, ale biła się też o dostrzeżenie w krajach spoza Bloku Wschodniego. Okazjonalnie realizowała songi po angielsku, a jedną z takich anglo-płyt nawet posiadam. To znaczy, posiadam jedną i akurat anglojęzyczną - "Breviary Of Love". Może dlatego, że w dawnych czasach czeski język trochę mnie śmieszył i nie bardzo byłem w stanie skupiać się na całej muzycznej reszcie.
Starsze pokolenie powinno pamiętać Hanę z sopockich występów - pod koniec lat siedemdziesiątych i jeszcze bodaj raz czy dwa w latach osiemdziesiątych - ja pamiętam niewiele, raczej takie tyciu tyciu, w denkach od butelek i przez mgłę. I tu niech wkradnie się ciekawostka, otóż w latach siedemdziesiątych nasza Irena Jarocka wykonała parę zręcznych, niepolskojęzycznych piosenek, w tym francuskojęzyczne wersje własnych "Wymyśliłam Cię" i bodaj "Kawiarenki", obie (a może było ich nawet więcej?) przy udziale Karela Vágnera, a więc szefa jednej z czechosłowackich orkiestr, wówczas etatowo współpracujących z Haną Zagorovą. Kolejny dowód, jaki ten świat mały. Inna sprawa, w tamtych czasach często dochodziło do kolaboracji pomiędzy artystami krajów socjalistycznie pognębionych. To była jedyna odskocznia od ograniczających wybieg na świat 'słusznych' estrad własnego kraju.
Nie zagram Państwu Hany w Nawiedzonym, ponieważ nie mam na CD. Nagrywarka też niestety niesprawna, więc nie ma mowy o przekopiowaniu. Cały czas czekam na ofertę, aż mi jakiś Nawiedzony w ramach sympatii do mojej audycji za friko ją naprawi. Nie nie, oczywiście żartuję, niech sobie leży w szafie. W tym zepsuciu jej nawet do twarzy. 
Ach, no i jeszcze Drupi + Hana na polskim singlu. Też mam. A co! Przecież to był hit. O włos bym zapomniał, no i mieliby w redakcji mi za złe.
Żegnam Cię Hana, dzięki za tych nieco dawnych już, ale nadal pamiętnych emocji i wzruszeń!

a.m.


piątek, 26 sierpnia 2022

the nature of the beast

April Wine "The Nature Of The Beast"
1981 Aquarius Records
(AQR 530 / Made in Canada)

W 1981 roku "Sign Of The Gypsy Queen" wybrzmiało niczym smak wolności. Tym bardziej, bo i ktoś ze starszych kolegów uświadomił, że bohater piosenki zachęca: osiodłaj konia i gnaj przed siebie wraz z szybkim, silnym zachodnim wiatrem. Wyobrażałem sobie wędrówkę w nieznane, pełną przygód i tylko takiej oto muzyki. Wizja nieskrępowanej egzystencji dla młodego człowieka to przecież coś, o co walczyło większość moich muzycznych bohaterów. A więc tak, i jeszcze raz tak.
Kanadyjczycy z April Wine mieli już nieco na koncie, "The Nature Of The Beast" to album z ugruntowanego okresu ich popularności, zarazem pierwszy, od którego jako szesnastolatek rozpoczynałem z ekipą przygodę. I dopiero po latach kapnąłem się, iż wspomniane "Sign Of The Gypsy Queen", to nie ich piosenka. Ale nieważne, brzmiała jak ich i do dzisiaj tak ją traktuję. To było granie pod znaną mi wcześniej amerykańskość, typu Styx, Kansas czy Boston, a więc to było to! Oszalałem od pierwszego posłuchania, do dzisiaj trzyma i nie przewiduję amnestii.
"Sign Of The Gypsy Queen" wciąż nosi 'brzemię' wizytówki grupy, i chyba nie tylko ja tak uważam. Do teraz zdarza się, że na hasło "April Wine" ludzie, jako pierwszą, wymieniają jej tytuł, dopiero później biorą się za pozostałe dokonania. I pewnie też trochę niesłusznie, albowiem "Sign..." to lekki, niczym dmuchnięcie zefirku rockowy przebój, a przecież ekipa Mylesa Goodwyna i Briana Greenwaya grała z kopa, solidnego rocka, a im wcześniej, tym bardziej hard. Wiadomo, wszyscy Amerykanie (a Kanadyjczycy też przecież nimi są) z czasem łagodzili brzmienie. Inaczej nie zechciałoby ich żadne radio. Tak też April Wine nie stawiali się, nie szli pod prąd i na każdą kolejną płytę pletli numery przychylne pasmom FM.
Płytę w radiowej sferze reprezentowały, wyciągnięte już przed szereg "Sign Of The Gypsy Queen" (Lorence Hud cover) oraz przepastnej urody ballada "Just Between You And Me". Dzięki nim cały album zyskał w kraju klonowego liścia Status podwójnej Platyny, zaś w USA sprzedaż przekroczyła magiczną liczbę jednej bańki, a więc liczby, o jakiej obecnie mało kto może pomarzyć. Grupa też efektownie prezentowała się na scenie, co poskutkowało wieloma wspólnymi koncertami z największymi tamtych czasów, jak choćby Loverboy, Krokus, a nawet King Crimson - do czego doszło przy ich "Dyscyplinie". Co za czasy. Niewiarygodne, prawda? Jednak nie dziwmy się przygarnięciu pod kołderkę Roberta Frippa, wszak April Wine wyrazem sympatii dla jego zespołu dwa lata wcześniej przerobili "Schizofrenika 21 Wieku". Czyn ten został utrwalony na wcześniejszym albumie.
Ogromnie lubię "The Nature Of The Beast", jak równie niemal całych April Wine. Posłuchajcie koniecznie. Na dobry początek polecam numery: "Future Tense", "Wanna Rock" oraz otwierające całość "All Over Town" - w tym ostatnim Myles Goodwyn śpiewa pod Geddy'ego Lee z Rush. Serio, bez cienia przesady. 

==========
pozycje na listach:

styczeń '81 - singiel "All Over Town" / "Crash And Burn" - nienotowany w Europie i Stanach

styczeń '81 - album "The Nature Of The Beast" - 48 miejsce w UK / 26 miejsce w US

marzec '81 - singiel "Just Between You And Me" / "Big City Girls" - 52 miejsce w UK / 21 miejsce w US

czerwiec ' 81 - singiel "Sign Of The Gypsy Queen" / "Crash And Burn" - w UK nienotowany / 57 miejsce w US, gdzie singiel wydano miesiąc wcześniej
==========

a.m.


czwartek, 25 sierpnia 2022

restoration

Kupić u nas najnowszych Colosseum to sztuka nie lada. Brak w dystrybucji wciąż gorącego "Restoration", w dodatku tak zasłużonego zespołu, jasno dowodzi o zmierzchu nośników - i lepiej nie będzie. Tylko sklepy internetowe, z czego większość nie ma towaru na miejscu, a więc zabiera się za realizację dopiero po naszej deklaracji oraz przedpłacie. Cwaniackie. Tak to każdy potrafi prowadzić biznes. Sztuką jest towar posiadać, a taką usługę to ja mam w nosie. No więc, tu nie ma, tam brak, gdzie indziej też nie dowieźli... Czas leci, płyty nie mam, ale nie zniechęcam się. Nie wierzę natrafić na półkach Empiku, ta sieć w ogóle nie wyczuwa rockowego klienta, u nich jedynie kolorowe, wesołe okładki, kto by tam zresztą zechciał zaryzykować z niemodnymi Colosseum. Z racji kiepskiej prasy albumu, także żaden sklepikarz z niezależnego sklepu wtopić w temat nie zechce. A ja postanowiłem mieć i basta, i samemu przekonać się o walorach nowej muzyki, od zawsze lubianego zespołu. I oto w poniedziałek wygoogle'owało mi ofertę polskiego Amazon. Wiem wiem, firmy traktującej pracowników niemal niewolniczo, ale nie miałem dłużej ochoty z nikim się droczyć, a co istotne - przepłacać. Poza tym, cena 77,70 zł jest dużo lepsza od 91,89 zł + koszty przesyłki, a widziałem i za sto pięć, czy nawet sto dwadzieścia. A tu 77,70 zł to koszt całkowity. Zamówione w nocy z poniedziałku na wtorek, w środę popołudniu w domu. Szybko, sprawnie, do rąk własnych. Zapieprz pracowników Amazon faktycznie przekłada się na termin realizacji zleceń. No cóż, wobec takich okoliczności myślę, że pracy im nie zabraknie, gdyż od teraz zamówię w tym korpo jeszcze niejedną płytę.
Słucham od wczoraj tych Colosseum i powinienem zakryć zawstydzoną twarz, albowiem jak dla mnie płyta w dużym stopniu bardzo fajna. Sporo elegancji, doświadczenia, kultury gry i wykonania oraz niezłych melodii. No i co z tego, że z dawnych Colosseum już tylko Chris Farlowe, Clem Clempson i Mark Clarke. To co, co to ma oznaczać?, że brak innych potrzebnych nazwisk od razu musi tę muzykę dyskwalifikować? A takie sugestie płynęły z jednej czy drugiej recenzji wykopanej w sieci. Nie przywołamy do życia Jona Hisemana, Dicka Heckstalla-Smitha i Barbary Thompson, ponieważ dusze tych Artystów lewitują poza obrębem ziemskim, a każdych z ich niesamowitych umiejętności zawsze można posłuchać z dawniejszych płyt.
Okładka "Restoration" ewidentnie nawiązuje do gigantycznego "Colosseum Live", choć jasnym było, że dwa tysiące dwudziesty drugi rok to nie tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy, więc przegra z legendarnymi dokonaniami grupy z kretesem. Bo i też na "Restoration" nie znajdziemy kopii "Valentyne Suite" czy "Walking In The Park", gdyby czasem ktoś się z oczekiwaniami zawieruszył. Inna sprawa, że akurat Walentyny na "live" nie było, co w tamtych latach przyjęto z nie mniejszym rozczarowaniem. Dużo tych rozczarowań. Z moją osobą też zbyt wielu nie ukrywa. Bo walę prosto z mostu, a to niepopularne w czasach zafajdanej poprawności, buntu na śmieciowe żarcie, zawsze wściekłych i wyzbytych uroku emancypantek czy przesady w rozwadze odnośnie ekologii. Z drugiej strony nie dbamy o wzajemne relacje, zapominamy o empatii, a szukamy życia w kosmosie. Po co? Właśnie oglądałem film, co człowiek knuje wobec Marsa. Jak uzyskać tam wodę, rozwinąć roślinność, potrząsnąć tak atmosferą, by móc i tam nasze dołki kopać. Koszmarna wizja.
Jak miło w dobie otaczającego rapu i ogólnego w sztuce bezguścia posłuchać zespołu stosującego - oprócz sekcji gitarowo-perkusyjnej - pianino, organy i saksofon. No i cudownie 'brzydkiego' głosu Chrisa Farlowe'a, w którego mogę stać wryty bez końca. Pięknie. Grajcie panowie. Grajcie tak, by Waszym oponentom aniołki w snach ustąpiły miejsca demonom.
Ci, co jadą po tej płycie, dedykuję im numery "Need Somebody", "Home By Dawn", "If Only Dreams Were Like This" i może jeszcze "Story Of The Blues". A jak się nasłucham, to pewnie bombową okaże się cała płyta. Z poprzednią też tak miałem. I niech szczęki zjadą tym, co należycie nie dosłuchali tej muzyki. Mam zamiar wspólnie jej z Szanownym Państwem posłuchać. W dobrej atmosferze i godnych warunkach wobec jej kolorytu.

a.m.


środa, 24 sierpnia 2022

kurierzy miłości

W oczekiwaniu na kuriera podszedłem do okna, a tu scena, jak z filmu. Tylko wypatrywałem wzrokiem kamer i reżyserskiego krzesełka, na którym jegomość w czapeczce z daszkiem i tubą przyssaną do ust - tak nieprawdopodobne coś. Bo oto z uber taxi wysiada młoda dama, a już przy drzwiach jej chłopak. Oboje nie starsi jak dwadzieścia, może ze dwadzieścia dwa lata. I ona jeszcze nie zatrzasnęła drzwi, a już rzuca mu się na szyję. Pani kierowczyni nic nie pospiesza, a wręcz z lusterka kibicująco obserwuje, podobnie jak ja zza firanki. Wreszcie, po mniej więcej pół minucie, dziewczyna puszcza oburącz szyję młodzieńca, zalana łzami przeciera powieki i wymownym gestem głowy wskazuje na bagażnik wozu, że aż widzę dymek, w którym zapisane: no dalej, chwytaj za torby. Ciężkie, nie każ mi samej wyciągać. -- Młodzian czyni, co dymek sugeruje, przenosi bagaż o kilka metrów na chodnik, w tym czasie uber odjeżdża, a dziewczyna ponownie wciska się w szyję i ramiona największej miłości. I tak trzyma, nie puszcza, i jeszcze raz, i jeszcze mocniej. Trwa to z początku dające się przewidzieć piętnaście sekund, aż dochodzi do dwudziestu, wreszcie już tych sekund ze trzydzieści, a tu nic, niewiasta trzyma, nie puszcza, to moje, nikomu nie oddam. Ściska swój skarb, a on tylko rozkosznie, czasem lekko bezradnie się uśmiecha. Znieruchomiały, cierpliwy, no bo niech by tylko spróbował nie dać się ukochać. I kiedy wreszcie lejce puszczają, szyja dopompowuje krew, wzrok panienki nie opuszcza jego twarzy, najpewniej w tym czasie utrwalając się w miłości do przybyłego utęsknionego obiektu, po czym znowu ze łzami w jego część ciała umiejscowioną pomiędzy prawym uchem a nieco niżej zainstalowanym barkiem. No już takiego kroju miłosna scena, jakiej dawno nie widziałem. Nawet w kinie obecnie takich nigdzie nie podają, no bo sami pomyślcie, kto by uwierzył, że tak naprawdę, poza planem filmowym gdzieś się dzieje. I długo trwało, zanim oboje zniknęli z mego horyzontu. Wzruszyłem się. Nie wiem, na ile, ale fakt, niewiele brakowało... lecz 'na szczęście' idyllę przerwał właśnie przybyły kurier. 

a.m. 

 

moonlight in samosa

Robert Plant
strona A - "Burning Down One Side"
strona B - "Moonlight In Samosa"
1982 Swan Song / WEA International
(SSK 19429) - Made in England

Przede wszystkim "Moonlight In Samosa". Ale to tylko polski typ. Na świecie żaden z tego przebój, a jedynie zwykły bisajd do pierwszego singla solowego Roberta Planta. Kawałek raczej słabo kojarzony, o ile taki Niemiec czy Amerykanin nie posiadają w kolekcji całego albumu "Pictures At Eleven". Łowcy radiowych przebojów, ludzie niesłuchający całych płyt, raczej tematu nie skojarzą. I tak to się przedstawia, aczkolwiek wiem, iż trudno w te słowa będzie uwierzyć moim rodakom, kojarzącym post-LedZeppelin'owską działalność Pana Roberta głównie z "Księżycem Nad Samosą".
Na pierwszej stronie przytoczonej siedmiocalówki, w miarę udane, choć niespecjalnie porywające "Burning Down One Side". W warstwie literackiej rzecz o nieodwzajemnionej miłości, natomiast muzycznie jest to najbardziej w świecie ceniony numer z tej płyty. Trochę zaskakujące, gdyż obok przepięknej"Samosy", osobiście postawiłbym na "Slow Dancer" - kompozycję najbliższą schedzie po Led Zeppelin. W "Burning Down One Side" za bębnami Phil Collins, o czym wspominać nie trzeba, albowiem nawet bez zaglądania do listy płac, słychać po ciemku.
Stronę B pochłania "Moonlight In Samosa". A więc tak przedstawia się ta gorsza strona małej płyty, której zawartością zapewne nie zawracali sobie głowy żadni didżeje. No proszę, a tu taka niespodzianka. Nagroda dla nieufnych, którzy po zapoznaniu z "this side", nie dali wiary w przegraną reprezentanta "other side". A na niej ślicznej melodii oraz urody ballada, zaśpiewana z namiętnością, wiarą, od serca przekonaniem, a nawet pewną seksualnością. Wszystko w ustach najlepszego rock'śpiewaka lat 70-tych, wabiącego ze sceny płeć piękną i brzydką głosem, włosami oraz rozpiętym torsem. To także song o miłości. I bywa mistyczny, albowiem Robert Plant śpiewa, jakby w swych pragnieniach został zatopiony we śnie. Klejnot. Ponownie za bębnami Phil Collins, który na albumie dzielił perkusyjne obowiązki z Cozym Powellem

a.m.

 


wtorek, 23 sierpnia 2022

shaken 'n' stirred

Niedawne 74-urodziny Roberta Planta (jeszcze raz wszystkiego najlepszego!) niech zaowocują przywołaniem "Shaken 'n' Stirred". Najgorszej solówki w uszach większości wielbicieli Artysty. Bo chyba tylko ja w epoce stałem na straży jej nietykalności. W tysiąc dziewięć osiemdziesiątym piątym spodobały mi się eksperymenty byłego wokalisty Led Zeppelin. I odwaga, ponieważ tym razem Pan Robert nie zrobił nic, by podlizać się radiostacjom i mniej wymagającemu odbiorcy.
Dziewięć kawałków, i tylko niektóre o oczywistej strukturze - zwrotka, refren, zwrotka... Weźmy z tych najprzystępniejszych, takie  "Hip To Hoo", "Little By Little" oraz finałową balladę "Sixes And Sevens". Cudowną, ale ponieważ piosenka miała 'przyjemność' zakotwiczyć na najdziwaczniejszej produkcji ex-LedZeppelin'owca, okazała się z góry bez szans wobec "Moonlight In Samosa" czy "Big Log". Reszta albumu to już kompletne pomieszanie z poplątaniem. No jasne, że pamiętam grymasy buziek niektórych kompanów, których na dotyk "Kallalou Kallalou", "Too Loud" czy "Doo Doo A Do Do" zatykało, jak gdyby chwilę wcześniej zażyli niepocukrowaną główkę cytryny. A ja lubiłem tę muzykę. Frajdą było ją sobie podgłośnić, jednocześnie wiwatując niezależności Artysty, od którego coraz więcej wymagano, a i pragniono ulepić na pospolity użytek.
Chyba wszyscy pamiętamy nieszablonową recenzję albumu w nieistniejącym już od lat Non Stopie - tekst pióra Wojciecha Manna. W pełnej okazałości we wpisie z poniedziałku 22 października 2018 roku. W obecnych realiach nie przeszłoby w takiej formie w żadnej redakcji. Na porannej wizycie u szefa byłby tylko opieprz i dyrektywa wycięcia całości. Wrażliwe czasy i jeszcze bardziej pipciowate społeczeństwo, jakie wszyscy wychowaliśmy. Delikatniuśkie i niemrawe. Większość z nich po siłowniach i studiach tatuażu, jednak wystarczy kilka dosadnych słów lub inteligentnych ripost, a łby pościnane. Inna sprawa, że przez takich pipcioludków wszyscy ludzie pióra tracą na autonomiczności. Dobrze jednak, że Pan Wojciech Mann wciąż jest i niekiedy nieźle dokłada na Facebooku. Chęć suwerenności zmusiła go niegdyś do założenia konta w miejscu, do którego początkowo zdaje się nie miał przekonania. I tu moje uznanie. Największe przede wszystkim za ogólny zakaz urwania jajec.
Robert Plant nigdy nie powtórzył eksperymentu miary "Shaken 'n' Stirred", a jego kolejny album - "Now And Zen" - był wręcz totalną odmianą. A nawet - przemianą. Niemal każda piosenka nadawała się na listy przebojów, i zresztą bita z albumu połowa to faktycznie niezłe single, z "Tall Cool One" oraz "Heaven Knows" na czele stawki, plus satysfakcjonująca tego sprzedaż. Fakt, "Shaken 'n' Stirred" też połowę albumu reprezentowały single, ale za wyjątkiem umiarkowanego sukcesu "Little By Little", wszystkie błąkały się po mrocznych zaułkach.
Od początku mam winylowego 'jugola', czyli najmniej poważane wydanie z wydawnictw zagranicznych tamtych czasów. Bo choć to jednak socjalistyczna Jugosławia, nie żadna zgniła wówczas Rumunia czy inna identico systemowa Bułgaria, to mimo wszystko traktowano jugosłowiańską fonografię jak tę z Zachodu, ponieważ cały kraj miał się ku niemu, a i same płyty tylko trochę brzydsze od odpowiedników bogatszych sióstr i braci. W jugosłowiańską gospodarkę sowiety aż tak nie ingerowały, więc był tam posmak większej gospodarczej wolności. A więc na pół socjalistyczna, na pół kapitalistyczna Jugosławia, acz z najmniejszym fonograficznym szacunkiem w mojej Polsce. Oczywiście najmniejszym dotyczącym krajów bogatszych od wszystkich z Bloku Wschodniego. Na giełdach, na dopiski w labelach: "Sokoj", "Suzy", bądź "Jugoslavija" reagowano, jak na badziew, tyle, że przywieziony do Polski z lepszego świata. Trochę wstydem było więc z takimi okładkami wlatywać na giełdy, niemniej kary odpuszczano, gdy sprawy tyczyły wykonawców próby najwyższej, typu Robert Plant.
Wiele razy myślałem nad pozbyciem się tego 'jugola' i zakupem przyzwoiciej wytłoczonego 'niemca' lub 'holendra', a przy odrobinie szaleństwa kto wie, być może nawet i 'amerykańca', jednak zawsze me zapędy hamowały na sentymencie do pierwszego egzemplarza. Zżyłem się z nim i chyba siorbnąłbym łzami, gdyby pewnego dnia wylądował na innej płytowej półce.

P.S. Okładka, jak dla mnie wspaniała, aczkolwiek świadom jestem, iż nazbyt wielu traktuje ją jak bohomaz podobnego uroku, co Genesis'owskie "Abacab".

a.m.


odszedł Piotr Szkudelski

Odszedł Piotr Szkudelski - przede wszystkim perkusista Perfectu, ale też paru mniej istotnych w jego życiorysie formacji. Długoletni muzyk grupy bliskiej memu sercu tylko na wczesnym jej etapie, kiedy była wręcz niesamowita. Epoka czasów Zbigniewa Hołdysa absolutnie nie do podważenia. Dalsze losy Perfectu - być może niesłusznie - odpuściłem, lecz na horyzoncie rodziły się we mnie inne fascynacje, a udawać nie lubię. I tak już na zawsze Perfect pozostaną w mym sercu pamięcią pierwszych dwóch albumów ("Perfect" oraz "UNU"), plus wydanej w ich okresie koncertówki, o słusznym tytule "Live". Wszędzie tam Piotr Szkudelski, a to naznacza go złotą zgłoską moich młodzieńczych fascynacji.
Jedną z najważniejszych pamiątek gabloty mej dawnej pamięci, wariactwo podczas poznańskiej Rock Areny '81, gdzie Perfect porozstawiali konkurencję po kątach. Do dzisiaj nie zapomnę pogo przy "Ale Wkoło Jest Wesoło". To były spontaniczne narodziny polskiego rocka (nie licząc kilku odosobnionych, pięknych, lecz dość odległych chwil z Budką, Breakoutami, Testem czy SBB. Jednak wobec Muzyki Młodej Generacji był to mezozoik), jednocześnie kąśliwego Perfectu, który po paru latach takiego estetycznego granka (nawet z Basią Trzetrzelewską), wraz z nadejściem nowej dekady wreszcie pojął swą misję. I teraz właśnie wspominam takich Perfect, z kapitalnego "Live". Już bez trzasków, z kompaktu - takiego z bonusami, acz dla jasności, zabytkowy winyl wciąż na półce. Tak tak, tamten prehistoryczny egzemplarz, za który w epoce wybuliłem kupę szmalu. Ale cóż, skoro nie załapałem się na dzień, kiedy sprzedawano album w księgarni, przyszło mi nieźle nadpłacić na jednej z Wawrzynkowych giełd. Oj, co niedzielę pojawiały się na niej takie spekulanckie asiory, nieźle żyjące z wykupywania pożądanych tytułów, a później tworzących różnice na linii: cena urzędowa detaliczna a czarna strefa. Ale dzięki tym nadpłaconym albumom dźwigam do niejednej muzyki jakby większy szacunek. Nie od dziś wiadomo, iż wyrzeczenia na rzecz sztuki, umacniają nas w niej.
Dzięki Piotrze Szkudelski, Nawiedzone Studio śle Tobie za cały twój trud oraz pasję ukłony!

a.m.


poniedziałek, 22 sierpnia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - program z 21/22 sierpnia 2022 / Radio 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek - wydanie z 21/22 sierpnia 2022 (godz. 22.00 - 2.00)
 
98,6 FM Poznań lub afera.com.pl 
realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

SUNSTORM "Emotional Fire" (2012)
You Wouldn't Know Love - {Cher cover, pomimo iż kompozycja Michaela Boltona i Diane Warren, a pierwszy z tego tandemu też ją wykonywał}

SUNSTORM "Brothers In Arms" (2022)
- Games We Play
- No Turning Back
- Back My Dreams

ROBERT PLANT "Sixty Six To Timbuktu" (2003)
- Road To The Sun - {1983} - na perkusji Phil Collins
- If It's Really Got To Be This Way - {1994} - z wydanego w USA albumu "A Tribute To Arthur Alexander"

THE BEACH BOYS "Still Cruisin' " (1989)
- California Girls - {from "Soul Man"}


MICHAEL JACKSON "Bad 25" (1987 / 2012) -
edycja na 25-lecie albumu "Bad"
~~ z dodatkowego dysku:

- Price Of Fame
- Al Capone

HANK MARVIN "Heartbeat" (1993)
- Space Oddity - {David Bowie cover}

NEW ORDER "Substance 1987" (1987)
- Perfect Kiss - {wersja maxisinglowa, 1985}
- True Faith - {premierowy utwór, 1987}



THE BOLSHOI "Friends" (1986)
- Away
- Sunday Morning


TIM BOWNESS "Butterfly Mind" (2022)

- It's Easier To Love
- About The Light That Hits The Forest Floor
- Dark Nevada Dream

NEIL YOUNG WITH CRAZY HORSE "Toast" (2022) - sesja z 2001 roku
- Standing In The Light Of Love
- How Ya Doin' ?
- Gateway Of Love


JEFF BECK / JOHNNY DEPP "18" (2022)

- What's Going On - {Marvin Gaye cover}

CHICAGO "Chicago 13" (1979)
- Street Player

HOTEL "Hotel" (1979)
- You've Got Another Thing Coming
- Not Wise To Say
- Hold On To The Night

ALAN PARSONS "From The New World" (2022)
- Halos - {śpiew P. J. Olsson}
- Goin' Home - {śpiew Alan Parsons}

NATALIE MERCHANT "Ophelia" (1998)
- Ophelia
- Life Is Sweet

 

Andrzej Masłowski 
"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze

 


niedziela, 21 sierpnia 2022

antybiotyk

Weekend się trafił. A my z Mundim na niego kilka propozycji. Lojalnie przystaliśmy jednak na pierwsze w kolejności zaproszenie. Kierunek Kiekrz. Wiecie, jak to jest, działka, jezioro, wódka... Tym razem trafiła się rumuńska pięćdziesięcioprocentowa śliwowica. Od początku jednak przeczuwałem, dzisiaj się nie napiję. Czemu? Bo coś ostatnio Andy'emu pod górkę. Ale po kolei... Od wczoraj czułem, że niezbyt przyjaźnie ma się wobec całej mojej osoby prawe stopie. Nie mogłem się z nim ułożyć, czy tak, czy siak, zawsze niewygodnie. Już wieczorem spostrzegłem, że od pewnego paskudztwa, które przyczepiło się na nodze (a leczę je już od paru tygodni), opuchł paluch, rano opuchł jeszcze bardziej, a potem z godziny na godzinę noga jak bania. No więc, trza było w krytycznym momencie biesiadowanie przerwać i pojechać na SOR. A tam błogi spokój, wszystko powolutku, niespieszno. Cierpiący pacjenci nie wiedzą już jak siedzieć, a może lepiej postać lub podreptać po korytarzu wokół rejestracji, aż po czasie ktoś niecierpliwy rezygnuje, i zarzuca: "dobranoc", opuszczając placówkę. Po niedługiej chwili starsze małżeństwo czyni podobnie. Wyludnia się, i wcale nie dzięki opiece medycznej. Wreszcie nadchodzi pomoc. Zmianę rozpoczyna młoda, taka naprawdę całkiem uch pani doktor. I dopiero ta zabiera się za robotę. Nagle - gwizd, nagle - świst, para - buch, koła w ruch. No mówię Wam, jaka maszyna, taka prędkość. Z nogi uszło mi całe powietrze, tak miło w gabinecie. Werdykt? - antybiotyk. Niestety. Stan zapalny. Od tej narośli na nodze, się okazuje. Zakaziłem ostatnimi zbyt częstymi kąpielami w lusowskim jeziorze. I niech mnie nikt w najbliższym czasie nie kusi. Mówię pas. Czas nogę wyleczyć, bo jeszcze mi utną.
Nie wszystko to jednak. Otóż, podążając alejkami na działkę, naszą Zuleczkę w jednej chwili zaatakowała totalnie rozwścieczona suczka. Ale jak! - wyobraźcie sobie Mili Państwo, przeskoczyła przez 'płot siatkę'. Taki płot starego typu, z ostrymi końcówkami, i z wścieklizną rzuciła się na Zulunię. Odruchowo nogą odepchnąłem, psina się wystraszyła, odskoczyła, i szczęście w nieszczęściu nie dziabnęła Zulci do krwi. Sytuacja wyglądała dramatycznie. Nie spotkałem dawno tak agresywnego psa. Wszystko działo się strasznie szybko, nie sposób było niczego przewidzieć, być może nawet rozsądniej zareagować. Szybko wyskoczyli właściciele, chyba sami zdumieni całym tym zajściem.
Wracając jeszcze na moment do 'ukoronowania' dnia, czyli SOR'u. Mundi Andy'ego odebrała (bo Mundi jest debeściak!), wykupiliśmy leki, wreszcie po całych tych emocjach oby jak najszybciej do domu. Myślę, zaraz ugotuję parówki, bułki hotdogowe są, jest też musztarda i keczup, zatem teraz tylko zagrzać wodę, nalać pepsi, i... Ale coś mi podpowiada, zanim do koryta, włącz facet jeszcze tv i sprawdź Wartę. I teraz uwaga, będzie jak w amerykańskim filmie - chwytam za pilota, wyszukuję potrzebny kanał, i ... I właśnie doliczony czas gry, a Widzew bezczelnie w tym momencie wciska zwycięskiego gola. No jasny gwint, niech to szlag - myślę głośno. Spoglądam przez okno, deszcz nie ustaje, a ja na niego długo w ostatnich dniach czekałem. Nie zwlekaj, bo przestanie. Tak, decyzja szybka - idziemy z Mundi na spacer, na jakże zasłużone w kroplach deszczu wyciszone, wieczorne pogadanie. Jedyny miły akcent szarpanego dnia. Dobrze, że już zakończonego.

a.m.


piątek, 19 sierpnia 2022

przy Bułgarskiej

Bułgarska 17
czwartek, 18 sierpnia 2022, godz. 20.30

Lech - F91 Dudelange (2:0)
kibiców ok. 9,5 tys.

Na Kolejorzu tym razem bez wygwizdowa. Kocioł 'Bułgarska' dość zachowawczy. Pewnie szczędzą siły na Ekstraklasę, wszak do Ligi Konferencji przyczepić się nie sposób. Pewne dwa zero z Luksemburczykami w sufit nie wbija, ale to mimo wszystko niezła zaliczka przed rewanżem.
Dobry Lech na początku spotkania (i szkoda, że tylko epizodycznie później), kilka fajnych przerzutów piłek po skrzydłach, szybkich wymian w okolicach pola karnego przyjezdnych, plus potężnie dużo ekspresji Skórasia. Przyprawiał rywali o niepokój oraz nieco ośmieszeń. Kapitalny zawodnik! Aktualny numer jeden w Kolejorzu, bez dwóch zdań. Co ten chłopak wyprawia, oka nie sposób oderwać. Te jego zrywy, przyspieszenia, zwody, kombinacje... Niesie go młodzieńczy entuzjazm, a do tego jeszcze ta fajna łobuzerska grzywka. Ależ go lubię. Gdybyśmy w Kolejorzu mieli jedenastu takich Skórasiów, to byśmy se sami tę wojnę wygrali. Ishak i Amaral słabiej widoczni, ale... ale tak, po pięknym przerzucie Amarala zawiązała się akcja na jeden zero, zaś Ishaka to już z Matim (synem Tomka Ziółkowskiego) chcieliśmy zmieniać, a tu trzask prask - i dwa zero. Fajnie strzelił. Podobno przy VAR-ze gol by nie przeszedł (mówią o spalonym), no ale na stadionie nie ma powtórek. Tak swoją drogą, gol Ishaka naszym szczęściem, jednak na tym etapie rozgrywek, UEFA kompromituje się niedostarczaniem funkcji, którą zaobserwowałem nawet na jakimś meczu Fortuna I Ligi. A to, że brak VAR-u wymiótł wczoraj spod nóg karnego Rakowowi Częstochowa, to jakby sugestia też pod tę nutę.
Upiekł mi się ten mecz. Poszliśmy z Matim na jego prośbę, plus bilet Tomka. Voucher Pana Ziółko, który sam się okartkował, przez co wczoraj pauzował pobyt na stadionie, w zamian za emocje przy szklanym ekranie. Niech wie, jak to jest. Tomek zdecydowanie zniechęcony ostatnimi poczynaniami swoich 'pupili', natomiast mą wczorajszą rolą odczarowanie fatalnego startu Lechitów w nowym sezonie. I chyba trochę się udało. Musiałbym ze swym szamaństwem koniecznie jeszcze wbić na jakiś ligowy mecz. Tak gwoli konsekwencji. I oby jeszcze wszystko na korzyść Warty w Grodzisku z Widzewem. Bo to już jutro, o dwudziestej. 

a.m.






czwartek, 18 sierpnia 2022

substance

Na wczoraj przypadło 35 lat dla "Substance". Pierwszej kompilacji New Order. Od razu dwupłytowej, pomimo iż sprawa dotyczy ledwie sześciu lat działalności. Ale składanka to niezwyczajna, zdecydowanie nieoczywista. Otrzymujemy zestaw stron 'A' wszystkich do tamtej pory wydanych maxi singli - to te zebrane na pierwszej płycie - a także ich stron 'B', w co obfitowała druga płyta. Do tego jeszcze jakieś remiksy, nowe wersje oraz nowość, numer "True Faith". Sporo zachęt w jednym miejscu, trzeba mieć.
Całość zaczyna się tam, gdzie skończyli Joy Division, po czym pomału docieramy do zdefiniowania sceny klubowej lat osiemdziesiątych. I wcale nie tylko "Blue Monday".
U nas w Tonpressie ktoś najwyraźniej cenił Bernarda Sumnera oraz jego kompanię, stąd aż dwa licencyjne, regularne longplaye: "Low-Life" i "Brotherhood", do tego ta oto kompilacja, plus jeszcze singiel "Blue Monday" - na trzydzieści trzy i jedną trzecią obrotów na minutę. Wiadomo, wydany na Wyspach maxi singlowy 45 RPM odpowiednik, śmigał jak ta lala, jednak nasza siódemka, choć nie na parkiety, a do domowego użytku, też chyba niczego sobie. Do dzisiaj zachowałem dwa egzemplarze - oba w idealnym stanie! Zdjęcia w kolejnym wpisie - o ile nie zapomnę, bo dzisiaj wieczorem Kolejorz gra.
Uwielbiam New Order. Im wcześniejsi, tym lepsi. Najbardziej album "Low-Life", niemniej "Substance 1987" również polecam każdemu. Od tego zestawu najlepiej rozpocząć z nimi przygodę. To tu tkwi esencja, fenomen, piękno grupy i spointowana jej wysoka jakość. Czasy, kiedy za puls basu Petera Hooka gotów byłem zatańczyć na rurze. Zachwyt wypływał z każdej szczeliny szarpanych przez niego strun. Facet świadomie stawał się atencyjny, przez co talentem przyciągał uwagę słuchaczy mego pokolenia do tego stopnia, iż w chwilach osłupienia można było usłyszeć upadek szpilki w sąsiednim pokoju. I to wszystko tutaj jest. Klasa kompozytorska i wykonawcza całej NewOrder'owej brygady.

a.m.



środa, 17 sierpnia 2022

racjonalne oszczędności

Pan prezydent Jaśkowiak na łamach "Business Insider" prorokuje kiepski 2023 rok. Słusznie, wojna w Ukrainie czyni swoje, inflacja rozgościła się na dobre, nieporadni rządzący, a jeszcze co pewien czas ekscesy, typu ostatnie spustoszenia na Odrze. Wszystko to nie sieje optymizmu.
Wzięło mnie w zastanowienie wskazanie Pana prezydenta, niczym Wujka 'Dobra Rada': "... szukajmy jednak racjonalnych oszczędności, myśląc przez pryzmat dobra publicznego. Nie wydawajmy więc na rzeczy zbędne". Ponoć Pan prezydent planuje nawet zaoszczędzić na ogrzewaniu mieszkania. Można, jasne, że można. Wszystko można. Obniżyć w listopadzie z dwudziestu jeden do siedemnastu, a potem parę wizyt u rejonowej pani doktor, plik recept, antybiotyki, jakieś L4. Oszczędzimy nawet na sieciówce, tym bardziej benzynie, a za naszą niemoc wyłoży ZUS, który odbije sobie na innych. Takie oszczędności mają się w obu kierunkach niewdzięcznie.
Już tak mam, wystarczy, że tylko poczuję ziąb od podłogi, od razu po mnie. Taką dźwigam w szkielecie wrażliwość na zimno. I nie przysknerzę na budżecie choćby o ciut. Dlatego, choć ocieplający się klimat grozi globalnym kataklizmem, ja jako odludek coś nie marzę o jego ochładzaniu.
A z tym wydawaniem na rzeczy zbędne... cóż, zazdroszczę podczas zakupów racjonalnej wyobraźni każdemu, ja jej niestety nie posiadam. Dopiero czas weryfikuje wcześniej podjęte decyzje.
Nie martwiłbym się jednak o ekonomię, o dopięcie pasa, poradzimy sobie, przekonany jestem. Nie takie czasy przetrwaliśmy. Kolejne lekkie po dupie, nikomu nie zaszkodzi. Troskałbym się bardziej o nas, o ludzi. O relacje interpersonalne, które kruszeją z roku na rok. Coraz mniej rozmawiamy, uśmiechamy się, bywamy życzliwi, wyrozumiali, ciepli. Stajemy się po szpik w tej szarej prozie mętni, egoistyczni i jacyś tacy niedostępni. Mijamy się każdego dnia, a niby walczymy o wspólne dobro.

a.m.


wtorek, 16 sierpnia 2022

vox pamiątka

VOX i ALEX BAND
singiel Tonpress / S-251
strona A "Lucy"

strona B "Serce Sierota"

Poznański Salon Tonpressu opiewał głównie w single, z rzadka albumy, a pocztówek chyba w ogóle. Te ostatnie dominowały w MPiK - czyli "międzynarodowa prasa i książka" - w nowych czasach przemianowanym na Empik - sklep u zbiegu ulic Ratajczaka i 27 Grudnia. Później w tym lokalu przez lata mieściło się Cafe Głos.
Dobrze wspominam ze Starego Rynku salon Tonpressu, kupiłem tam parę mocnych siódemek, w tym niedawno przypomnianą płytkę Pink Floyd. Oczywiście bywały tam jedynie wydawnictwa krajowe, więc pomarzyć o labelach A&M Records, Bronze, EMI czy Epic. Mało tego, w owym Tonpressie nie widywałem nawet wydawnictw z 'zaprzyjaźnionego' ZSRR czy równie uszczęśliwionych socjalizmem Czechosłowacji lub Bułgarii. No bo, skoro Tonpress, to czyli sklep firmowy Tonpressu, i na tym koniec.
Niekiedy atrakcjami wykonawcy związani z Tonpressem, których zapraszano do spotkań z wielbicielami. Po autografy i uściśnięcie dłoni tworzyły się kolejki, no i pewnym było, iż wydawnictw goszczonego artysty tego dnia na pewno nie zabraknie. Andy w 1980 roku, w ten sposób załapał się na Turbo. Wczesnych Turbo, jeszcze z Wojciechem Sowulą. Na odpowiednim dla ich składu singlu trzymam podpisy całej czwórki - singiel "W Środku Tej Ciszy". Przy okazji osobny o tym tekst. Ale, oprócz spotkania z Turbo, pewnego razu przypadkiem natrafiłem na Vox. Ten stary, pierwszy i najsłynniejszy Vox - z Rynkowskim, Słotą, Pasztem i Koziołem. Ci dwaj ostatni panowie umarli na początku mości nam panującego roku, no ale od początku wiedzieliśmy, że dwa tysiące dwudziesty drugi na straty i nic dobrego nas w nim nie spotka.
Tamtego Vox'owego dnia w Tonpressie zapanował ścisk, bo przecież każdy już znał "Bananowy Song", poza tym panowie przystojni, to i dziewczyny chciały każdemu z osobna puścić oczko - i bynajmniej nie w pończosze. Ja fanem Vox nie byłem, acz posłuchać czemu nie. Debiut album plus wszystkie okoliczne single ambitnie dokupiłem, a teraz ten z autografami wydaje się jakby wartościowszy. 

P.S. Tam od góry coś nieczytelnie na fotce wyszło. Niebieski długopis chyba pomału grupie wypisujący się, więc widać tyle, że może dopiszę: "Andrzejowi serdeczne pozdrowienia Grupa VOX". Ooo, i teraz czytelniej.

a.m.


nasze "grease"

singiel Tonpress / S-243
strona A - Anna Jantar "Hopelessly Devoted To You"
strona B - Anna Jantar i Stanisław Sojka "You're The One That I Want"

Nie wiem, co stało powodem wydania przez Tonpress piosenki "You're The One That I Want" Olivii Newton-John z Johnem Travoltą jedynie na pocztówce dźwiękowej. Czyżby zakup licencji na jej wydanie okazał się tańszym przy wytłoczeniu na papierze, zamiast strawniejszym winylu? Wydaje się trochę głupie, a jednak musiała tu nosa wtykać ekonomia. Nie zmienia faktu, iż ten arcypopularny Grease'numer wydano u nas jedynie na pocztówce dźwiękowej, podobnie jak jeszcze ze dwie inne piosenki Olivii. Nie licząc winylowego singla "A Little More Love", o którym rozpisałem się jakoś ostatnio.
Na cały album, na pewno polską fonografię nie było stać, więc o dwupłytowym "Grease" nikt chyba nie marzył, podobnie jak o innych popularnych soundtrackach tamtego okresu, w rodzaju "Saturday Night Fever" lub "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Ale coś trzeba było z tym zrobić. Niezręcznie było przejść niezauważanie wobec muzyki, o którą bił się przecież cały świat. I ktoś wpadł na niezły pomysł (nie wiem, czy sami artyści, czy ktoś z branży?), by upichcić w skróconej formie polski odpowiednik. Wszak mieliśmy naszą Oliwkę, była nią Ania Jantar - fajna i zdolna piosenkarka, jednocześnie podobnie delikatna osóbka do zmarłej ostatnio Olivii. Z jedną dostrzegalną różnicą - innym kolorem włosów. Głos Ania Jantar miała, teraz jeszcze tylko przydałby się polski John Travolta. Tu jednak było nie do przeskoczenia. Brakowało nam podobnego kroju przystojniaka, a co dopiero jeszcze w stosunku do jego hożej powierzchowności, równie niezłego głosu. Zrezygnowano więc z urody, postawiono na talent muzyczny oraz znajomość angielskiego. Bo w tym przypadku trzeba było też owe w refrenie "you're..." zaśpiewać bez zająknięcia. A pamiętacie Państwo Szanowni, z jaką szybkością wyśpiewują te słowa Olivia i John. Do dzisiaj sentencji owej nie nauczyłem się w porównywalnym tempie przeczytać, a co dopiero wydawać trele.
No więc, dwa numery z "Grease" w barwach biało-czerwonych.
Na stronie A "Hopelessly Devoted To You" - zaśpiewane przez samą Annę Jantar. Słusznie. Jeśli trzymać się oryginału, tak właśnie być powinno. W pierwowzorze też tylko Olivia Newton-John.
Stronę B zajmowało "You're The One That I Want" - wykonane przez polską Olivię i nadwiślańskiego Travoltę, czyli duet Anna Jantar & Stanisław Sojka. Sojka jeszcze na długo zanim zaczął podpisywać się "Soyka". A ten angielski przydał mu się do próby zawojowania Zachodu. Pamiętamy płytę "Stanislaw Sojka" dla RCA. Dumą pękaliśmy. O jej światowej premierze informowano nawet w Teleexpressie. I dołożono dla blasku jeszcze fragment teledysku. Nie pomnę tylko, jakiego.
Wracając do Ani Jantar i Staszka Sojki. Wtedy byłem zniesmaczony, że taki obciach, ponieważ pragnąłem oryginału, zamiast niepierwszej socjalistycznej podróby. Wkurzało mnie cało to naprawianie luk licencyjnych polskimi artystami, którzy fakt, śpiewać umieli, jednak odbiegali w kwestii wizerunkowej od bogatszych koleżanek i kolegów z Zachodu lub zza Oceanu. Dopiero teraz, po wielu wielu latach doceniam, jak nieźle Vox zaśpiewali Bee Gees'ów, a i na dzisiaj przypomniani bohaterowie, piosenki z "Grease".
Singiel opatrzono okładką z tzw. dziurką, czyli mamy na widoku label oprawiony w kopertę, którą można było opatulić każdą muzykę. Ale takie numery także stosowano w przypadku wydawnictw zagranicznych, więc nie byliśmy odosobnieni.

a.m.


never again

Pete Shelley
singiel Tonpress / S-561
"Never Again" / "Never Again" (extended version)

Polski singiel współzałożyciela Buzzcocks, z okresu zawieszenia przez nich broni, kiedy grupa niemal całą dekadę 80's nie istniała. Tonpress wyemitowali singla z "Never Again", numerem z solowego albumu Shelleya "Heaven & The Sea" - i to w miarę na czasie. Otóż, album wydano w 1986, z kolei singiel oraz maxi singiel pojawiły się w Anglii już w 1984, natomiast w Polsce pośrodku, tj. w 1985. Należy podkreślić, iż nikt inny go nie wydał. Tylko Wyspiarze i Polska. Mało tego, zabieg był niecodzienny, albowiem na oryginalnym singlu mieliśmy dwa różne numery, natomiast na naszym stronę B zagospodarowała, uwaga! - maxisinglowa wersja "Never Again". A więc coś, co w Anglii opublikowano na dwunastocalówce, a u nas upchnięto na siódemce. Z ograniczoną jakością - wiadomo, lecz tym samym powstał singiel rarytas. Mógł się o niego pokusić niejeden światowy kolekcjoner.
Numer muzycznie nie ma nic wspólnego z punkiem, choć czuć, że twórcą musi być ktoś spod tej latarni. To raczej pop/nowofalowy song, o radiowym potencjale, doprawiony syntezatorami. Rzecz miła dla ucha, co już samo w sobie u oczekujących rewolty punkowców budzi zębów zgrzyt.  

a.m.