wtorek, 23 sierpnia 2022

shaken 'n' stirred

Niedawne 74-urodziny Roberta Planta (jeszcze raz wszystkiego najlepszego!) niech zaowocują przywołaniem "Shaken 'n' Stirred". Najgorszej solówki w uszach większości wielbicieli Artysty. Bo chyba tylko ja w epoce stałem na straży jej nietykalności. W tysiąc dziewięć osiemdziesiątym piątym spodobały mi się eksperymenty byłego wokalisty Led Zeppelin. I odwaga, ponieważ tym razem Pan Robert nie zrobił nic, by podlizać się radiostacjom i mniej wymagającemu odbiorcy.
Dziewięć kawałków, i tylko niektóre o oczywistej strukturze - zwrotka, refren, zwrotka... Weźmy z tych najprzystępniejszych, takie  "Hip To Hoo", "Little By Little" oraz finałową balladę "Sixes And Sevens". Cudowną, ale ponieważ piosenka miała 'przyjemność' zakotwiczyć na najdziwaczniejszej produkcji ex-LedZeppelin'owca, okazała się z góry bez szans wobec "Moonlight In Samosa" czy "Big Log". Reszta albumu to już kompletne pomieszanie z poplątaniem. No jasne, że pamiętam grymasy buziek niektórych kompanów, których na dotyk "Kallalou Kallalou", "Too Loud" czy "Doo Doo A Do Do" zatykało, jak gdyby chwilę wcześniej zażyli niepocukrowaną główkę cytryny. A ja lubiłem tę muzykę. Frajdą było ją sobie podgłośnić, jednocześnie wiwatując niezależności Artysty, od którego coraz więcej wymagano, a i pragniono ulepić na pospolity użytek.
Chyba wszyscy pamiętamy nieszablonową recenzję albumu w nieistniejącym już od lat Non Stopie - tekst pióra Wojciecha Manna. W pełnej okazałości we wpisie z poniedziałku 22 października 2018 roku. W obecnych realiach nie przeszłoby w takiej formie w żadnej redakcji. Na porannej wizycie u szefa byłby tylko opieprz i dyrektywa wycięcia całości. Wrażliwe czasy i jeszcze bardziej pipciowate społeczeństwo, jakie wszyscy wychowaliśmy. Delikatniuśkie i niemrawe. Większość z nich po siłowniach i studiach tatuażu, jednak wystarczy kilka dosadnych słów lub inteligentnych ripost, a łby pościnane. Inna sprawa, że przez takich pipcioludków wszyscy ludzie pióra tracą na autonomiczności. Dobrze jednak, że Pan Wojciech Mann wciąż jest i niekiedy nieźle dokłada na Facebooku. Chęć suwerenności zmusiła go niegdyś do założenia konta w miejscu, do którego początkowo zdaje się nie miał przekonania. I tu moje uznanie. Największe przede wszystkim za ogólny zakaz urwania jajec.
Robert Plant nigdy nie powtórzył eksperymentu miary "Shaken 'n' Stirred", a jego kolejny album - "Now And Zen" - był wręcz totalną odmianą. A nawet - przemianą. Niemal każda piosenka nadawała się na listy przebojów, i zresztą bita z albumu połowa to faktycznie niezłe single, z "Tall Cool One" oraz "Heaven Knows" na czele stawki, plus satysfakcjonująca tego sprzedaż. Fakt, "Shaken 'n' Stirred" też połowę albumu reprezentowały single, ale za wyjątkiem umiarkowanego sukcesu "Little By Little", wszystkie błąkały się po mrocznych zaułkach.
Od początku mam winylowego 'jugola', czyli najmniej poważane wydanie z wydawnictw zagranicznych tamtych czasów. Bo choć to jednak socjalistyczna Jugosławia, nie żadna zgniła wówczas Rumunia czy inna identico systemowa Bułgaria, to mimo wszystko traktowano jugosłowiańską fonografię jak tę z Zachodu, ponieważ cały kraj miał się ku niemu, a i same płyty tylko trochę brzydsze od odpowiedników bogatszych sióstr i braci. W jugosłowiańską gospodarkę sowiety aż tak nie ingerowały, więc był tam posmak większej gospodarczej wolności. A więc na pół socjalistyczna, na pół kapitalistyczna Jugosławia, acz z najmniejszym fonograficznym szacunkiem w mojej Polsce. Oczywiście najmniejszym dotyczącym krajów bogatszych od wszystkich z Bloku Wschodniego. Na giełdach, na dopiski w labelach: "Sokoj", "Suzy", bądź "Jugoslavija" reagowano, jak na badziew, tyle, że przywieziony do Polski z lepszego świata. Trochę wstydem było więc z takimi okładkami wlatywać na giełdy, niemniej kary odpuszczano, gdy sprawy tyczyły wykonawców próby najwyższej, typu Robert Plant.
Wiele razy myślałem nad pozbyciem się tego 'jugola' i zakupem przyzwoiciej wytłoczonego 'niemca' lub 'holendra', a przy odrobinie szaleństwa kto wie, być może nawet i 'amerykańca', jednak zawsze me zapędy hamowały na sentymencie do pierwszego egzemplarza. Zżyłem się z nim i chyba siorbnąłbym łzami, gdyby pewnego dnia wylądował na innej płytowej półce.

P.S. Okładka, jak dla mnie wspaniała, aczkolwiek świadom jestem, iż nazbyt wielu traktuje ją jak bohomaz podobnego uroku, co Genesis'owskie "Abacab".

a.m.