wtorek, 26 lutego 2019

zmatowiałe kolory wiosny

Tej wiosny kolory będą smutniejsze. Jakieś takie wyblakłe. Odejście Marka Hollisa boli niczym szarpana rana. Czuję się jakbym stracił kogoś bliskiego.
Od rana nastawiłem najbardziej do okoliczności dostosowaną muzykę - Mark Hollis "Mark Hollis", rocznik 1998. Myślę, że przez te dwie dekady dojrzała ona, dojrzałem do niej i ja.
Każdy, kto śledził muzyczny rozwój byłego lidera Talk Talk dostrzegł, jak bardzo brnął on ku muzycznej ciszy. Nadszedł też i taki czas, gdy Hollis w niej osiadł. Dlatego od tylu lat niczego nie nagrywał. I tak, jak on sam bał się tworzyć dalej, tak ja zawsze czułem lęk przed pokochaniem muzyki ciszy, muzyki minimalistycznej, bowiem co po niej? Co dalej? Dalej nie ma już nic. Jest tylko cisza, ciemnia i niebyt. I Mark Hollis o tym wiedział. Skończyły mu się jednocześnie terytoria, po których mógł się swobodnie poruszać.
Album "Mark Hollis" dobitnie pokazał, że na tym kroku kończy się podróż naszego bohatera. Podróż wcale nie taka długa, jednak artystycznie kolosalna. By ją pojąć, wystarczy idąc na skróty nastawić Talk Talk "The Party's Over" (jakże ten tytuł na czasie), po czym wziąć ciepły prysznic, by wykluczyć szok, i zapodać właśnie przeze mnie w chwili obecnej słuchaną płytę. Ale nie warto iść na szagę, bo ominie nas wiele przyjemności. Nie poznamy "kolorów wiosny" (vide "The Colour Of Spring"), które jak smakowały, wiedzą najlepiej świadomi uczestnicy roku 1986, a przecież nie wolno też pominąć schyłkowej w nowym romantyzmie "It's My Life". Mark Hollis dawał nam wówczas wiele radości. Tworzył muzykę
taneczną, dzięki której urokom wyprowadzał z tandetnych dyskotek. Pokazał różnicę pomiędzy kawiorem a bułą nafaszerowaną tanią musztardą i wetkniętą w nią parówą. Otworzył oczy na subtelność, wyczulił na zawartą melancholijność, jednocześnie pomału konstruując przedsionek ku twórczości, gdzie czas i przestrzeń na jej drodze nie stają. Ponadto zapłacił podatek od swoich dawnych sukcesów, często napotykając na niezrozumienie ejtisowych fanów, którzy na zawsze osiedli w zagrodzie mniej wymagającej muzyczki. Z tym, że na wczesnym etapie lżejsi Talk Talk, i tak grali bardzo ambitne nuty. Do dzisiaj mam ciarki przy "Such A Shame", "It's My Life" czy "Renée".
Niedawno napisałem, że z całego new romantic do teraz bronią się już tylko Ultravox. I nadal to podtrzymuję, choć zapomniałem dodać nazwy Talk Talk. Dlatego nigdy nie wolno pisać w pośpiechu, bo zawsze można kogoś skrzywdzić.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






poniedziałek, 25 lutego 2019

nie żyje MARK HOLLIS (4.I.1955 - ???.II.2019)

Jestem ogromnie zasmucony wieścią o śmierci Marka Hollisa. Na razie nieznana jest przyczyna oraz doprecyzowana data jego zgonu, ale to w tym momencie nie wydaje się najważniejsze.
Mark należał do czołówki twórców new romantic, a w późniejszych latach był cenionym, by nie rzec: wybitnym kreatorem muzyki trudniejszej, często wręcz eksperymentalno-awangardowej.
Artystycznemu światu pokazał płynność pomiędzy prostą piosenką a formom złożonym, wielowątkowym. Miał wspaniały, charakterystyczny głos. Nawet, gdy śpiewał pełnią płuc, bywał delikatnym wrażliwym twórcą, o melancholijnym usposobieniu. Każdy, kto prześledzi karierę Talk Talk, za sprawą wydanych pięciu studyjnych albumów, a także posłucha wydanej pod koniec lat dziewięćdziesiątych jego solowej płyty dostrzeże, jak wielką drogę przebył Hollis w tak nieodległym czasie.
Uwielbiam muzykę Talk Talk, uwielbiam postać Marka Hollisa, jednocześnie trudno pogodzić mi się z myślą, że już nigdy nie usłyszę jego nowej muzyki. Nawet, jeśli zdam sobie sprawę, że i tak od dawna już niczego nie tworzył.
Nie muszę nawet rozpisywać się o dokonaniach Talk Talk, jestem wszak przekonany, że każdy z nas dobrze je zna.
Kompletnie przybiła mnie ta informacja, nawet nie potrafię zebrać myśli. Pogadamy o Marku Hollisie w najbliższą niedzielę i posłuchamy przynajmniej kilku piosenek. Tymczasem, dzięki Ci Mark za wszystkie pozostawione dobra, a teraz brnij do świata lepszego...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"




"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 24 lutego 2019 r. / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 24 lutego 2019 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Jan Mojżeszewicz
prowadzenie: Andrzej Masłowski








CARAVAN - "In The Land Of Grey And Pink" - (1971) - oba poniższe nagrania mistrzowie Sceny Canterbury w miniony piątek zagrali w Poznaniu. Ten genialny koncert na długo pozostanie w mej pamięci.
- Love To Love You (And Tonight Pigs Will Fly)
- Golf Girl

PYE HASTINGS - "From The Half House" - (2017) - solowa płyta (wokalisty oraz gitarzysty) lidera Caravan była do kupienia przed oraz w trakcie koncertu. Warto, albowiem nie do zdobycia w tych naszych ubogich sklepach. Szkoda, że radiowy kompakt nie zechciał wczoraj odtworzyć dwóch ostatnich nagrań. Są prześliczne, postaram się więc ponowić próbę za tydzień. Na wszelki wypadek wypalę na cede-erze muchomorka, gdyby znowu prawdziwek zaniemógł.
- Better Days Are To Come

URIAH HEEP - "Abominog" - (1982) - uwielbiam ten album. I tak jak w przypadku Caravan, także posłużył on za pokoncertowe reminiscencje. Proszę dać wiarę, iż w miniony wtorek Wrocław oberwał tektonicznie, i nawet były ofiary talentów Micka Boxa i reszty Jurajkowej ferajny. Jestem przecież jedną z nich.
- Too Scared To Run
- On The Rebound - {Russ Bullard cover}

URIAH HEEP - "Living The Dream" - (2018) - poniższym kawałkiem rozpoczęła się zabawa w przestrzennym, choć co by nie mówić, niezbyt urodziwym klubie A2.
- Grazed By Heaven

SUZI QUATRO - "No Control" - (2019) - nowa Suzi daje odpowiedniego kopa. W sam raz album na nadchodzącą wiosnę, choć muszę go jeszcze sporo posłuchać. Nadszedł dopiero w piątek. Jeszcze parzy swą świeżością, a przecież oficjalna jego premiera dopiero 29 marca.
- No Soul / No Control
- Going Home

FM - "The Italien Job" - (2019) - najnowszy koncert Anglików. Są w wybornej formie, choć inicjujące występ nagranie "Black Magic" wykonali trochę bez wiary. Od następnego "I Belong To The Night" jest już jednak tak, jak oczekiwałem.
- Let Love Be The Leader
- Someday (You'll Come Running)

FIND ME - "Angels In Blue" - (2019) - trzeci album tego amerykańsko-szwedzkiego bandu. Też zbyt świeży, by już oceniać, za to wczorajsze dwie kompozycje kapitalne.
- Can't Let Go
- Desperate Dreams - {Survivor cover}

TOBY HITCHCOCK - "Reckoning" - (2019) - dałem płycie trzy gwiazdki, bo takie mam przekonanie, lecz poniższa piosenka tak mi się podoba, że nie sposób oderwać uszu.
- Gift Of Flight

RUSS BALLARD - "Russ Ballard" - (1984) - ubóstwiam tego Anglika. Za wszystko. Za fajny głos, za umiejętność spajania chwytliwych, acz niebanalnych melodii, za bycie wybornym instrumentalistą, za cudownie udane komponowanie nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych, wreszcie za dawanie mi przez te wszystkie dekady niesamowitej radości z tworzonej sztuki. Wielki Artysta, którego nazwisko pragnąłbym, by w mowie potocznej pojawiało się zdecydowanie częściej, a nie tylko, gdy wspomina się grupę Argent.
- I Can't Hear You No More
- Voices

ROGER DALTREY - "Can't Wait To See The Movie" - (1987) - pierwszorzędna płyta wokalisty The Who. Przebojowa i bardzo pod Amerykę. Tutaj hit goni hit. Choć fanom longplaya "Who's Next" zapewne się nie spodoba, ale to już nie mój problem. Poniższy kawałek skomponował Russ Ballard, który ponadto dostąpił tutaj zagrania na gitarze.
- Hearts Of Fire

HOT CHOCOLATE - "Their Greatest Hits" - (1993) - kompilacja - na etapie późnej podstawówki miałem jobla na ich punkcie, a dzisiaj już nawet pozapominałem, co nasz Tonpress z katalogu grupy wypuścił na polskich singlach, a co na dźwiękowych pocztówkach. Nie zmienia to faktu, że wciąż bardzo lubię ich słuchać. Pod warunkiem, że mowa o Hot Chocolate z nieodżałowanym Errolem Brownem, a nie z tym jego podrabiaczem, który nawet niegdyś postraszył w Sopocie. Mało kto zapewne dotąd zastanawiał się nad tym, iż "So You Win Again" skomponował właśnie Russ Ballard.
- So You Win Again - {oryginalnie na LP "Every 1's A Winner", 1978}

SANTANA - "Zebop!" - (1981) - całościowo udana, jednak bardzo niedoceniana płyta króla latino rocka. Ok, wokalista Alex Ligertwood może niektórych swą specyficznością irytować (bo wiem, że tak jest), lecz ja akceptuję go z całym inwentarzem. Aha, kolejna kompozycja Russa Ballarda.
- Winning

KING KOBRA - "Thrill Of A Lifetime" - (1986) - drugi album piekielnie fajnych pudelowych metalowców. Wokalistą Mark Free, który obecnie jest już "ślicznotką" Marcie Free. Pozostał mu(jej) super głos, a że jest szczęśliwy(a), to wspaniale, przecież w życiu właśnie o to chodzi. I nie wolno nikomu szczęścia odbierać, tłamsić czy nim gardzić - pamiętajmy. Ponownie kłania się Russ Ballard.
- Dream On

AMERICA - "Premium Gold Collection" - (1996) - kompilacja - pierwsze dwie piosenki skomponowane przez Russa Ballarda, kolejne cztery już nie, jednak są tak wspaniałe, iż mając wczoraj powyższe CD na radiowym stole, nie potrafiłem sobie, ani rzecz jasna Szanownym Państwu, jego okazałości odmówić.
- You Can Do Magic - {oryginalnie na LP "View From The Ground", 1982}
- The Border - {oryginalnie na LP "Your Move", 1983}
- The Last Unicorn - {oryginalnie na LP "The Last Unicorn" - OST - 1982}
- All My Life - {oryginalnie na LP "Silent Letter", 1979}
- Survival - {oryginalnie na LP "Alibi", 1980}
- Tall Treasures - {oryginalnie na LP "Silent Letter", 1979}

BELINDA CARLISLE - "A Woman & A Man" - (1996) - zawsze lubiłem ten jej rozwibrowany i bardzo namiętny głos. Ponadto w piosenkach byłej członkini The Go-Go's od narodzin słyszę dużo ciepła, subtelności i życiowej radości. Na domiar dobrego, Belinda posiada niesłychaną smykałkę do przygarniania najlepszych kompozycji, które później zamienia w złoto.
- In Too Deep
- California
- A Woman And A Man

REAL LIFE - "Lifetime" - (1990) - australijscy nowi romantycy, z płytą okresu zdecydowanie post-new romantic, jednak kilka zawartych tu piosenek przyjemnie nawiązywało do tamtych niezwykłych czasów. Szkoda, że zainicjowana przez Steve'a Strange'a epoka tak prędko się skończyła.
- Let's Start A Fire

REAL LIFE - "Send Me An Angel '89" - (1989) - same hity i jeszcze raz hity. Niekiedy inaczej zmiksowane, lecz cały czas wierne oryginalnym liniom melodycznym, a nawet aranżacjom. Celowo wybrałem kompilację, pomimo iż mam w chałupie oryginalne winyle. To właśnie mój protest przeciwko nim. Przeciwko przesadnej gloryfikacji czarnej płyty (jak to dobrze, że nie zmuszają do określeń "płyta afro-amerykańska"). I kto to pisze, człowiek, który przecież tak bardzo kocha te winylowe placki.
- Send Me An Angel '89 - {pierwotna wersja na LP "Hearttland", 1983}
- Face To Face - {oryginalnie na LP "Flame", 1985}
- Catch Me I'm Falling - {oryginalnie na LP "Heartland", 1983}

CAMEL - "Breathless" - (1978) - od wielu lat uważam ten album za bardzo udany, choć w czasach "Stationary Traveller" wszystkim głosiłem, że to kiszka. I wcale nie mam na myśli braci Kiszka - z nadpobudliwie rozreklamowanych Greta Van Fleet.
- You Make Me Smile - {na klawinecie obecny organista Caravan Jan Schelhaas}

CAMEL - "Nude" - (1981) - tę płytę uwielbiają chyba wszystkie Wielbłądy. Latimer na muzyczne łono przeniósł tutaj prawdziwą historię pewnego japońskiego żołnierza, który podczas II Wojny Światowej pojawił się na polinezyjskiej wyspie, na której przebywał aż do lat 70-tych, tkwiąc w przekonaniu, iż wojna wciąż trwa. Powstało niezwykle umiejętnie muzycznie zilustrowane dzieło, o takim współczesnym Robinsonie Crusoe. A utwór "Drafted", to swoista perła w koronie.
- Drafted - {ponownie Jan Schelhaas, tym razem na pianinie}

CAMEL - "I Can See Your House From Here" - (1979) - niby także jedna z tych "gorszych" płyt Camel. Pomimo, iż zawiera genialne "Ice" czy "Hymn To Her". I jest to również kolejne dzieło Latimera, na które potrzebowałem dekad, by wreszcie stawać w jego obronie.
- Wait - {i jeszcze raz w Wielbłądziej rodzinie Jan Schelhaas, który w tym nagraniu zagrał na elektrycznym fortepianie, syntezatorze oraz moogu}







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







sobota, 23 lutego 2019

CARAVAN - piątek 22.02.2019, Poznań, klub "Blue Note"

Genialny koncert! Niesamowity, niezwykły, czarujący, i nie wiem jakich jeszcze użyć przymiotników, by określić to, co wydarzyło się podczas piątkowego wieczoru w lubianym przeze mnie Blue Nocie.
Caravan - legenda rocka jazz/psychodeliczno-progresywnego. Od zawsze byli moimi faworytami na słynnej Sceny Canterbury. Może dlatego, że pomimo wielu odjazdów, mimo wszystko grali pięknie, baśniowo, a do tego ważyli proporcje pomiędzy melodiami a improwizacjami. Te wszystkie inne Gongi i Soft Machiny snuły dla mnie totalnie niezrozumiałe rzeczy. Zawiłe, pokręcone, po prostu nieznośne, a Caravan ze swą swobodą i elegancją zawsze lśnili.
Czułem, że dzisiaj będzie wspaniale, lecz występ Pye'a Hastingsa i pozostałej czwórki, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. A przecież Blue Note nie pękał w szwach, choć pustek też raczej nie było. Mimo wszystko uważam, że ta muzyka powinna przyciągnąć co najmniej czterokrotnie większą publiczność. Co to jednak znaczy promocja i ogólne obeznanie. No właśnie. W Polsce Camel zna niemal każdy sympatyk prog rocka, natomiast Caravan już niekoniecznie. I to się przekłada później na koncertową frekwencję. Przepraszam za zestawienie obok siebie tych dwóch rockowych legend, jednak uważam, że obie formacje grają muzykę
pokrewną, która powinna docierać do tych samych odbiorców, a na dodatek jedni i drudzy pochodzą z tej samej epoki.
Pozwolę sobie teraz na pewną złośliwość. Otóż, nie tak dawny koncert Camel, który dokonał się w poznańskiej Hali Targowej, autentycznie był świetny, lecz na pewno nie magiczny, natomiast dzisiejszy Caravan właśnie taki był. Tylko, że wówczas na Wielbłądów przybyło ze dwa tysiące fanów, a dzisiaj circa z dziesięć razy mniej. Niepojęte, co potrafi zdziałać magia nazwy. Gdzieżże byli dzisiaj ci wszyscy Camelowcy, ci zadeklarowani odwieczni entuzjaści wielkiego grania? Przecież to był koncert właśnie dla nich. Było więc oczekiwanie i na przemian bajkowo, baśniowo i jednocześnie odlotowo.
Pye Hastings nadal ślicznie śpiewa. Delikatnie, swobodnie, czarująco, a jego wokal harmoniami podpierają organista Jan Schelhaas (niegdyś m.in. w Camel) oraz absolutnie wszechstronny (skrzypce, flet i gitara) Geoffrey Richardson. Tak tak, ten sam jegomość, który w swoim czasie grywał nawet z Chrisem De Burghiem czy Justinem Haywardem.
W niektórych momentach myślałem, że mi z wrażenia z zawiasów wyskoczy serce. Nawet nie będę silić się na gruntowne omawianie koncertu, ponieważ należało być i poczuć tę chłostę na własnej skórze.
Poprosiłem Pana dźwiękowca, by mi udostępnił - celem ustrzelenia fotki - pełną setlistę, leżącą na jego sprzęcie, a na której to podstawie realizował on cały występ. Dzięki temu nie muszę teraz obciążać starczej pamięci, a jednocześnie mogę wystrzec się ewentualnych z mojej strony nieścisłości. Proszę zauważyć, że przy wydrukowanych tytułach, ręcznie dopisywano instrumenty, które w konkretnych kompozycjach wiodły prym. Czyli stanowiły za swoistą atrakcję.
Geoffrey Richardson, w którymś momencie, gdzieś pomiędzy wierszami, wspomniał zmarłego niedawno Richarda Coughlana, ale jeśli moje uszy dobrze wychwyciły, padło też nazwisko Richarda Sinclaira. A może Dave'a Sinclaira?. Nieważne, przecież obaj panowie byli niegdyś ważnymi ogniwami tej kapitalnej ekipy. I wszyscy stanowili za monolit.
Zapachniało dzisiaj latami siedemdziesiątymi, oj zapachniało. Zrobiło się młodzieńczo. I nic to, że wszyscy "Karawani" są już dzisiaj starszymi panami. Nieco posiwiałymi, noszącymi krótsze, przerzedzone włosy, skoro grają jakby wciąż stanowili młodą pakę prawdziwie zakręconych hipisów.
Proszę tylko zerknąć na zestaw utworów. Kłaniają się płyty: "If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You", "In The Land Of Grey And Pink", "Waterloo Lily" czy też "For Girls Who Grow Plump In The Night". Czego chcieć więcej? W dawnych czasach moje pokolenie o takich koncertach mawiało: zobaczyć i umrzeć.
Strasznie mnie wkurza, gdy ludzie recenzując koncerty świstają wytartym sloganem: kto nie był, niech żałuje. Ale tym razem nawet ja mam ochotę doprowadzić do białej gorączki tych, których stać było, a przysknyrzyli. Usprawiedliwiam tylko niemajętnych, ponieważ sam często dostępuję wypłowiałego portfela. Tak Moi Drodzy, Caravan dali jeden z najwspanialszych koncertów, na jakich miałem okazję zagościć. A widziałem wiele.
Boję się o nadmiar aż tylu dobrych emocji, wszak serce mam w wieku jesiennym, a natłok radości może mnie kiedyś wykończyć.
Cóż za tydzień. We wtorek świetni Uriah Heep, a dzisiaj muzyka z okolic, gdzie czas i przestrzeń przestają istnieć. Mam też świadomość, iż przed chwilą dokonała się absolutna supremacja piękna. Oby tylko tych zasobów zbyt pochopnie nie wyczerpano. Mam jeszcze kilku wykonawców na muszce.
Powiadają, że przypływ lat każdego pochłania. Być może, lecz po Caravan tego nie widać.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"










piątek, 22 lutego 2019

Carlos, Caravan i Suzi

Zajmowanie się kotem mojego Tomka i jego dziołszki, frajdą nie lada. Carlos urósł, choć nadal z niego gapcio. Jednocześnie spory głodomór, choć nieroztyty na szczęście, do tego standardowy czyścioszek oraz przytulas w jednym. Szkoda, że nie mogę skonfrontować drapieżnika z moją szaloną Zuleczką. To dopiero byłoby prawdziwe Waterloo.
Wykorzystałem moment i wypożyczyłem z synusiowej półki najnowszych Laibach. Młodziak nabył ich płytę już dobrych kilka tygodni temu, jednak wcześniej nie było okazji. I cóż, nadal nie dojrzałem do chłodnej i mrocznej industrialnej twórczości Jugosłowian. O pardon, Słoweńców. Nigdy mi nie podchodzili, pomimo iż słyszę, że czynią niezłą robotę. Są też wyjątkiem samym w sobie, skoro przed kilkoma laty przyjęli (i zrealizowali) zaproszenie na koncert do autokratycznej Korei Północnej.
Dziś wieczorem w "Blue Note" Caravan. Wspaniały zespół, a jeszcze większa legenda. Ranus szepnął, że liczył na większe zainteresowanie. Mam nadzieję, że jednak nie będzie pustek. Wiadomo, Caravan nie są atrakcją na miarę selfie z Mickiem Jaggerem, więc na Facebooku czy Instagramie niezbyt wielu znajomków zechce się lajknąć pod zdjęciem naszej mordeczki, z dajmy na to takim Pye'em Hastingsem. Przynajmniej okaże się, ilu miłośników rocka progresywnego tak naprawdę skrywają Poznań i okolice.
W uszach przez cały czas brzmią mi echa wtorkowych Uriah Heep. Powróciłem do wielu od dawna niesłuchanych płyt - tych z wokalnym udziałem Berniego Shawa. Wciąż ogromnie lubię "Sonic Origami", a takie "Different World" sporo mniej. W pewnych kwestiach uczucie wykazuje constans.
29 marca ukaże się najnowsza Suzi Quatro, a ja już mam! Otrzymałem od dystrybutora do popromowania. Oby tylko było dobrze, bo zawsze milej na podarki odpowiadać w recenzjach wyższymi notami. Niestety, co moją wadą, bywam zbyt szczery, co w obecnej rzeczywistości niekoniecznie dobrze służy. Bo chyba lepiej być zimnym draniem, wyceniając każdego promosa na pięć gwiazdek, by w konsekwencji dostawać jeszcze więcej do słuchania, niż na trzeźwo przywalić trzy gwiazdki i zabarykadować furtkę do kolejnych dostaw gratisów. Nie potrafię jednak inaczej. Jeśli trzy gwiazdki, to trzy, nawet nie trzy i pół. Do mnie w budzie też surowo podchodzono.
Nastawię niebawem w "nawiedzonestudioFM" nową Suzi, i damy czadu!. Jednocześnie żywię nadzieję, że nie przyjdzie mi jutro napisać o możliwej niedzielnej radiowej absencji, dlatego trzymajcie Kochani kciuki, by audycja normalnie się pojawiła.
Czekam na czasy, kiedy umożliwi mi się didżejowanie, wówczas już nie będę musiał trwać w kolejnej o Nawiedzone Studio obawie. Szczerze mam dość drżenia o los audycji, którą mam ogromną ochotę tworzyć każdej niedzieli. 
Do usłyszenia....






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"



czwartek, 21 lutego 2019

TOBY HITCHCOCK - "Reckoning" - (2019) -








TOBY HITCHCOCK
"Reckoning"
(FRONTIERS)

***





Lubię tego faceta. Ma okazały silny głos, i choć jest znany jak Piast Gliwice, to śpiewa przynajmniej niczym Ajax Amsterdam.
Toby'ego Hitchcocka od lat doceniają wszelcy penetratorzy melodyjnego rocka, natomiast ewentualnym niewtajemniczonym polecam na jego talencie zawiesić przysłowiowego ucha.
Podobno w rodzinnym albumie można znaleźć zdjęcie małego Toby'ego w pieluchach, gdy ten już wówczas w dłoniach ściskał mikrofon. No, ale w jego rodzinie wszyscy byli muzykalni, więc nasz bohater wyssał do śpiewania miłość wraz z mlekiem matki. I choć swojej pasji Amerykanin nie spuścił z oczu nawet na krok, jego kariera nabrała dynamiki dopiero w chwili, gdy siostrzenica Jima Peterika (tego z Survivor) pewnego razu zabrała Toby'ego do studia nagraniowego, by ten pośpiewał Peterikowi chórki. A dalej już wiemy, obaj panowie wkrótce zainicjowali Pride Of Lions (którego szefem rzecz jasna Peterik), do teraz wydali kilka markowych płyt, w tym m.in cudowną singlową piosenkę "Black Ribbons" - dedykowaną ofiarom madryckich zamachów z 2004 roku.
Hitchcock w 2011 roku zdobył się na nagranie pod własnym nazwiskiem pierwszego albumu, do udziału którego zaprosił m.in. klasowego gitarzystę Magnusa Henrikssona (W.E.T. i Eclipse) oraz multiinstrumentalistę Erika Mårtenssona (także W.E.T. oraz Eclipse, ponadto Nordic Union i Ammunition). Za ich przyczynkiem powstało całkiem udane "Mercury's Down", które wcale nie aż tak bardzo odbiegało od Pride Of Lions. Czyli od koktajlu dokonań Survivor, Night Ranger, Stana Busha czy Toto. Zresztą, Toto wydaje się tutaj nazwą nieodzowną, albowiem Toby wydobywa z płuc podobny grzmot, co ex-muzyk tamtej formacji, Bobby Kimball.
Po ekipie nagrywającej "Mercury's Down" jednak nie ma już śladu. Toby niedawno wymienił wszystkich aktorów drugiego planu, zastępując dawnych perfekcjonistów kolejnymi. Tym razem instrumenty klawiszowe obsługuje Daniel Flores (m.in. grupa Find Me) oraz równie klasowy gitarzysto-basista Michael Palace - muzyk, który na co dzień dowodzi własnym zespołem, o niewyszukanej nazwie Palace. Jak widać, gdyby nie liczyć Jima Peterika, Hitchcock lubi otaczać się Skandynawami, co też przekłada się na płynącą z tamtej części naszego kontynentu melodyjność.
"Reckoning" zawiera dokładnie to, czego chyba wszyscy się spodziewaliśmy. Otrzymujemy więc jedenaście odpowiednio pod bogate płuca Hitchcocka sprokurowanych piosenek, z których każda przy odrobinie dobrej woli ma szansę stać się przebojem. Rytmiczne gitary są jak warkot dobrze naoliwionego silnika, zaś instrumenty klawiszowe dokonują zgrabnych pasaży pod utęsknione lata osiemdziesiąte, tym samym automatycznie nawiązując do dawnych Toto czy Survivor. Jest zatem lekko, zgrabnie i niby rockowo. Powstała kolejna miła płytka, taka do nieabsorbującego posłuchania, choć przyznam, że zaczyna mi trochę u Toby'ego brakować jakichkolwiek elementów zaskoczenia. Wszystko wyklute podług szablonu, schematyczne i aż przesadnie perfekcyjne. Wszędzie równiutko, ładniutko, jeszcze tylko owady przegonić i całość wyspreyować. Nie przytrafia się chociażby jeden odstający od normy średniak czy jakakolwiek piosenka z innej stylistycznej bajki. Jakaś brzydotka, która paradoksalnie uatrakcyjniłaby ten potok lukru. Cokolwiek, co pozwoliłoby na moment odpocząć od nieustającego pełnego napięcia zaangażowanego hard/śpiewania Toby'ego. Rozumiem, że już tak będzie zawsze, na zawsze. Tak sobie Artysta wymyślił i tej wersji kurczowo się trzyma.
Pomimo mych sugestii, jednak wcale nie jest źle. "Reckoning" to dobra melodic/hard rockowa płyta, na której sporo fajnego grania. Osobiście stawiam na utrzymane nieco w klimacie Survivor "Gift Of Light", "Don't Leave" oraz "No Surrender", jak też na okazałą balladę "Show Me How To Live".  Jednocześnie na przyszłość życzyłbym jednak sobie, by na następnej płycie Toby'ego ktoś lub coś namieszał czy zamieszało, gdyż na chwilę obecną w jego tęczy brakuje przynajmniej kilku kolorów.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







środa, 20 lutego 2019

URIAH HEEP - 19.02.2019 r. - Centrum Koncertowe A2, Wrocław

URIAH HEEP
"Too Scared To Run" usłyszeć na żywo, w życiu bym nie przypuszczał, a stało się. Zapisuję na poczet spełnionych marzeń. I co z tego, że zamiast Petera Goalby'ego, sprawy w swe ręce wziął Bernie Shaw. Facet, którego ciągle postrzegam jako nowego wokalistę Uriah Heep, a ten przecież haruje w ekipie Micka Boxa od trzydziestu lat. Mało tego, ze wszystkich Jurajkowych śpiewaków ma przecież najdłuższy staż.
To nic, że Bernie Shaw nie jest pięknisiem i daleko mu do wizerunku prawdziwego rockowego gwiazdora. Niewysoki, już nawet lekko otyły, w dodatku z mocno przerzedzonymi, jednak nadal dłuższymi włosami. Trochę taka świnka Piggy, choć jednak z fifolkiem.
Rad jestem, że wczorajszego wieczoru zobaczyłem (nie po raz pierwszy zresztą) całą Jurajkową piątkę na scenie wrocławskiego A2. Ni to klubu, ni gabarytem przypominającej jakiejś sportowej hali.
Przedstawmy sobie pokrótce każdego z muzyków.
Mick Box - szef całego przedsięwzięcia. Człowiek od początku trzymający wszystko w ryzach. Przeżył niesfornego, acz genialnego Davida Byrona, a i wyzwolił się od humorzastego Kena Hensleya - też muzycznego mocarza. Na scenie opanowany i często uśmiechnięty. Wciąż ma długie (i totalnie srebrne) włosy, choć czoło z każdym rokiem jakby coraz wyższe. I choć rzeźbi na gitarze jak prawdziwy Rainbow Demon, gdy się odezwie - w sensie: przemówi do publiki - bywa delikatny, niczym dziadziuś czytający wnukowi do poduchy.
URIAH HEEP podczas "Lady In Black"
Phil Lanzon - gigant w dziedzinie obsługi biało-czarnych klawiszowych prostokątów, z których niekiedy tryskają prawdziwe organowe wióry. Chwilami bywa niemal tak dobry, co Jon Lord, Don Airey lub Geoff Nicholls, lecz na co dzień fani rocka niestety nie zasypują go należnymi laurkami.
Bernie Shaw - z początku nie znosiłem faceta. Potrzebowałem wielu lat zanim go załapałem. Dzisiaj jednak nie chciałbym go wymieniać, pomimo iż wciąż uważam, że Davidowi Byronowi mógłby co najwyżej siodłać konia. Ma szczęście, że pięknie zaśpiewał na płycie "Sonic Origami". Od tamtego czasu ma u mnie carte blanche.
Russell Gilbrook - dobry rzemieślnik. Nie czyni cudów, na szczęście nieźle trzyma rytm i potrafi przyłożyć. Niekiedy nawet zbyt mocno, na co dowodem wczorajsze dwa pierwsze fragmenty koncertu ("Grazed By Heaven" oraz "Return To Fantasy"), kiedy to kompletnie przyćmił nierozgrzanego jeszcze Berniego Shawa. Dobrze, że techniczny też się opanował, bo zamiast zespołowego, mielibyśmy koncert walącego co tchu i bez opamiętania bębniarza.
URIAH HEEP
Davey Rimmer - basista. Następca zmarłego w 2013 roku Trevora Boldera, na którego załapałem się dosłownie na pół roku przed jego śmiercią. Fantastyczna, nieoceniona postać. Przejmujący po nim schedę Davey, wygląda niczym wyczarowana postać z classic-rockowej bajki, czyli sprzed mniej więcej czterdziestu lat. Długowłosa chudzinka, przyodziana w jeszcze ciaśniejsze szmatki, jednak sceniczną energią tyrająca za całą resztę bractwa. No, może mimo wszystko za wyjątkiem gibkiego Shawa oraz niespokojnego Lanzona.
Davey dźwiga długi - niczym pas startowy - bas. Niekiedy nawet na gryfie podświetlany, by można było raz po raz ryknąć nad jego zachwytem. Facet ma fajowy wizerunek. Pogapiłem się trochę na niego i na moment myślami powędrowałem ku czasom seventies, gdy sztuka nie zawsze jeszcze grywała jedynie dla szmalu.
Tyle o obecnym line up'ie Uriah Heep, który to zespół cały czas kocham, nawet jeśli przed laty zgryźliwy Ken Hensley określił obecne ich wcielenie jako tribute band.

URIAH HEEP
Zdziwiłem się, że przyszło tak wielu ludzi. Naprawdę. Byłem przekonany, że skoro zaplanowano cztery koncerty w Polsce, to organizator wtopi. Tym bardziej, iż Jurajka była u nas nie raz. I uwaga! nie tylko wszechobecne takie stare pierdzielstwo, jak okolice mojego rocznika, ale też licznie porozsiewane kępki młodziaków. Widać hard rockowa klasyka ma się dobrze, a nazwy: Deep Purple, Whitesnake czy właśnie Uriah Heep, to nie przeżytek. Jeszcze nie, jeszcze nie tym razem, gdyby się czasem o to zamartwiali zwolennicy jakiegoś usilnie lansowanego chłamu.
Najpierw jednak na scenie porządzili rodzimi Turbo. Ze Struszczykiem na wokalu, Rutkiewiczem na basie, no i szefującym wioślarzem Hoffmannem. Zresztą, Hoffmann to dobre nazwisko dla metalurgów. W Niemczech dla przykładu, mają niejakiego Wolfa Hoffmanna (muzyka Accept), i tamten też nieźle naparza.
Kiedy z Korfantym dotarliśmy, Turbo już od kilku chwil byli na scenie. No, ale na głodniaka nie da się należycie przeżyć koncertu, więc zafundowaliśmy sobie chwilkę w McDonaldzie. Nie ma to jak zestaw z moim faworyzowanym WieśMac'kiem. Dobrze, że Korfanty też lubi śmieciowe żarcie, bo gdyby wolał jakieś te współcześnie lansowane "zdrowe" świństwa, mielibyśmy problemy z wzajemną komunikacją.
TURBO
Turbo po polsku! Brawo, brawo, brawo. Tak Panie Grzesiu Kupczyk, czas pomyśleć, by Pańskie Ceti powróciło na matczyne łono, zamiast kroić anglojęzyczne kawałki, które publiczność nie do końca podchwytuje. A Turbo swą polskością wczoraj kupiło wszystkich. Wiem wiem, jeśli ten tekst przeczyta Grzegorz lub Marihuana, mam przesrane. Nic nie poradzę, że na Turbo ludzie śpiewali i autentico bawili się pierwszorzędnie. Ale też Turbo nie przyłożyli żadnym thrash metalem, tylko polecieli po klasykach: "Szalony Ikar", "Słowa Pełne Słów", "Ktoś Zamienił", "Śmiej Się Błaźnie", "Już Nie z Tobą" czy obowiązkowe "Dorosłe Dzieci". Pozamiatali hitami. Na luzie, w dobrym nastroju, przy udziale równie wdzięcznej publiczności. Pierwszy raz w życiu dotarłem na Turbo i od razu na udany koncert.
Pół godziny antraktu, w czasie którego poszybowali z taśmy m.in. Scorpions "Rock You Like A Hurricane", Metallica "Enter Sandman", AC/DC "TNT" czy Status Quo "What Your Proposing", po czym światła gasną, nastaje introdukcja, i wchodzą... oni! - Uriah Heep. Na początek czadowe "Grazed By Heaven". To rzecz z najnowszej płyty. Jest moc. Od razu słychać, że muzykom się chce, a nam "lekko" nie będzie. Po chwili jeden z moich najukochańszych klasyków - "Return To Fantasy". Jestem w siódmym niebie, a przecież najlepsze wciąż przede mną. Na ruszcie ląduje "Living The Dream" - tytułowy numer z nowego albumu. Na płycie prezentował się nieźle, za to na żywo zabrzmiał jak klasyk. No i uwaga, bo oto szok - "Too Scared To Run" - absolutny majstersztyk. Dla mnie zawsze był takim "Look At Yourself" lat osiemdziesiątych. Pochodzi z kapitalnego "Abominog" - jednej z moich płyt życia, choć w powszechnej opinii dzieła uznawanego za plastik oraz zaprzedanie się Ameryce. Mam jednak w nosie roznosicieli tym podobnych czczych bzdur. Byle co jedzą i byle co gadają. "Abominog" to fantastyczna płyta, a "Too Scared To Run" usłyszeć na żywo, to jak dotknąć niebios.
Dużo Uriah pograli z nowej płyty. Obok "Grazed By Heaven" i "Living The Dream", także "Take Away My Soul", "Waters Flowin' " - ha ha, zagrałem przecież w ostatnim Nawiedzonym Studio, "Knocking At My Door" oraz "Rocks On The Road".
Wszyscy jednak zdaje się oczekiwali killerów, a tych nie zabrakło: "Gypsy", "Rainbow Demon", "Lady In Black", "Look At Yourself", no i wytęsknione "July Morning". Ciekawe, jak czuje się zespół, któremu przychodzi grać ten numer na każdym koncercie od ponad czterdziestu lat i jeszcze udawać, że czują się z nim tak wspaniale, jak gdyby go właśnie poczęli. Najciekawsze, że cały kwintet udaje, że tak właśnie jest, i ja to kupuję. Na tym jednak nie koniec kanonów, bowiem na bis jeszcze genialnie zagrane "Sunrise", po czym moja ukochana petarda "Easy Livin' ". Fantastycznie!
Jakże się cieszę, że dotarliśmy wczoraj z Korfantym do obszernego, pięknego, choć mało neonowego Wrocławia. Przy okazji składam wielkie podziękowania Agencji Knock Out Productions oraz mojemu synusiowi Tomkowi, bowiem bez nich, Korfanty i ja siedzielibyśmy w swych chałupach, zamiast przeżywać niecodzienne chwile z żywą rockową legendą.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"


TURBO


a poniżej już tylko URIAH HEEP:


==============================================
==============================================

w drodze na Wrocław...


============================================
============================================