środa, 30 stycznia 2019

pamiątki cz. 2

Kontynuując pierwszy sezon serialu "pamiątki", dzisiaj o pokazach wideo w Zamku. Gwoli precyzji, w Centrum Kultury Zamek, a wówczas po prostu: poznański Pałac Kultury.
Pewnego razu od któregoś z moich kompanów dowiedziałem się, że w naszym Zamku mają odbywać się muzyczne seanse z dziedziny rocka, poprzedzone prelekcjami znanych i jednocześnie uznanych dziennikarzy. Właśnie staliśmy się wolnym krajem, tym samym otworzyły się nowe okna możliwości i dalece brnące perspektywy. Wszystkim wszystko się chciało, panował ogólnonarodowy entuzjazm, i jeszcze nikt nie wiedział, co to hejt. Ludzie byli życzliwi, otwarci na wszystkie nowinki, a przeciętnego Kowalskiego cieszyła każda uchwycona drobnostka. Nawet taka, jak wspólne pogadanie o muzyce, a także jej posłuchanie czy nawet obejrzenie. Do epoki DVD było jeszcze trochę czasu, zaś wideokasety miały mocną pozycję, choć gorzej bywało z ich dostępnością - w sensie atrakcyjności wydawnictw koncertowych. Telewizyjne MTV nadawało głównie teledyski, okazjonalnie tylko serwując jakieś materiały koncertowe, a jeśli już nawet, to ledwie jakieś skrawki. Z kolei, dostępne w sklepach kasety video głównie bywały pirackimi, choć ich nabywcy wciskali kity, że to musowe prawdziwki. Ustępowała im jakość względem niebotycznie drogich odpowiedników przywożonych z Zachodu, więc wielu fanów zaspokajało się taniochą o pogorszonej jakości. Sam też miałem nieco tych nabytych z łakomstwa piratów, lecz długo w moim domu miejsca nie zagrzały. Inna sprawa, że w muzykę wizyjną w ogóle nie lubiłem inwestować, i mam tak do dzisiaj. Przede wszystkim lubię słuchać, oglądać niekoniecznie. Chyba, że na żywo, ale to zupełnie odrębna kwestia. Jednak na owe zamkowe spotkania dałem się bez problemu namówić. Najprawdopodobniej wabikiem byli dziennikarze, których chciałem zobaczyć i posłuchać na żywo. Wszak już wówczas były to eterowe legendy.
Nie wiem, ile tych pokazów łącznie zakontraktowano. Osobiście dotarłem na trzy, a wiedziałem o czterech. Ten czwarty i najatrakcyjniejszy, był z Tomkiem Beksińskim. Nie mam pojęcia, co mnie wówczas zatrzymało. Dzisiaj nawet moja Mundas mogłaby mnie porzucić, a poszedłbym, choćby z gorączką.
Opiszę w kilku słowach trzy pozostałe spotkania, na podstawie tego, co jeszcze pozostało w mej pamięci oraz za sprawą dokonanych niezwykle skromnych zapisków.



21 czerwca 1989 roku, godz. 19.00.
To się nazywało "Video Music Club". I na pierwszy rzut Romek Rogowiecki, czyli popularny RoRo. Niegdyś jeden z nielicznych u nas propagatorów metalu, ale i też szeroko pojętego hard'n'heavy. Kilka razy facia posłuchałem w radio i bardzo mi się spodobał ten jego elokwentny styl zapodawania dyskretnego szczęku blach. Poza tym, od zawsze podobała mi się angielszczyzna RoRo. Taka szpanerska i bardzo pod Amerykę. Przykład? Proszę bardzo, gdy wszyscy u nas nazwisko drugiego wokalisty Van Halen wymawiali: "Haga", bądź "Hege", to RoRo z akcentem na tylne "r", walił "Heger". I to było zajebiste! Po latach skonfrontowałem sprawę z moją amerykańską Siostrzyczką Elą, którą zapytałem o to, jak by to nazwisko wypowiedział jakikolwiek jej jankesowy sąsiad. Pamiętam, że Sister bez namysłu walnęła: oczywiście "Heger". Dlatego do dzisiaj nie lubię tego angielskiego gubienia końcówek, szczególnie przy "r" czy "g". W nosie mam konwenanse tych wyedukowanych anglistów, i jako kolczatkę na ich uszy, gdy tylko sobie o tym przypomnę, walę na antenie radiowej z podniesionym czołem: "Hegerrrrr" !!! Ale zostawmy to, bo idę nie w tym kierunku. Otóż RoRo przywiózł nowiuśką kasetę video Def Leppard "Historia", co jednocześnie fajnie odwoływało się do nieco wcześniejszej, a bestsellerowej płyty "Hysteria". Kaseta zawierała ok. piętnastu-dwudziestu teledysków, począwszy od "Hello America", aż po te z hitowej "Hysterii". Przybyła publiczność bawiła się kapitalnie. Wówczas Def Leppard byli u szczytu, ale ja grupę wcale nie z tego powodu wtedy wyróżniałem, gdyż autentycznie kibicowałem im od niemal samego początku.
Na rewersie biletowego blankietu zapisałem czas trwania: 1,5 godziny. I teraz nie wiem, czy tyle trwała kaseta Leppardów czy całe spotkanie. Wydaje się jednak niemożliwe tak krótko, skoro w dalszej części dopisku tkwi: były jeszcze dwa utwory Big Country, trzy U2 oraz trzy Rolling Stones. Szkoda tylko, że nie zanotowałem tytułów.
Spotkanie z Romanem Rogowieckim polegało też na rozmowie. A konkretnie na zadawaniu pytań przez publiczność oraz na podawaniu sugestii względem ewentualnych kolejnych wideoseansów. Pamiętam, że wyraziłem wówczas postulat, byśmy przy kolejnej okazji obejrzeli rajcowne klipy Great White. RoRo spodobała się moja propozycja, bowiem facet tak samo jak ja, uwielbiał longa "Once Bitten", choć nie wiem czemu kręcił nosem na kolejny, a kapitalny przecież "Twice Shy".
Wkrótce nastąpiły wakacje, więc dalsze "Video Music Club"-y musiały poczekać do ich zakończenia.




20 września 1989 roku, godz. 19.00
Tym razem Wojciech Mann. Obok Tomka Beksińskiego, do dzisiaj najbardziej przeze mnie ceniony i lubiany muzyczny dziennikarz.
Pan Wojtek swoje stanowisko miał usytuowane w nieciekawym miejscu, w konsekwencji czego musiał oglądać muzykę z rozwieszonego ekranu pod kątem sfiksowania kręgosłupa. Ale dał radę. Ten obecnie circa siedemdziesięcioletni dżentelmen, wówczas miał o trzydzieści lat mniej, co pozwalało mu również na ciągnięcie szluga za szlugiem. Z zazdrością wypatrywałem, jak kruszeje z minuty na minutę przyniesiona przez niego zalakowana na tuż przed występem paczka Marlboro. Wówczas też pociągałem te kowbojskie fajeczki, z tym, że Panu Wojtkowi wolno było na sali jarać, nam przybyłym nie.
Zanim został odpalony magnetowid, Pan Wojtek uprzedził, że ma ze sobą nieco przeróżnej muzyki, i wie, co zagrać w ramach dodatków, jednak nie bardzo potrafi wystartować, w związku z tym: co byśmy zechcieli jako danie główne? - padło na wstępie. Zapanowała zasada, głosujemy przez podniesienie ręki, a tu dwie propozycje: Rolling Stones czy The Doors? Podniosłem za The Doors, lecz byłem w mniejszości. Oczywiście, wcale nie było mi przykro, przecież Stonesów także wielbiłem i wielbię, więc... Polecieli zatem oni, jak też Beatlesi, The Who, Van Morrison i coś tam jeszcze. W tym miejscu skończyło mi się miejsce do zapisków na bilecie, przez co po Vanie Morrisonie pojawiło się tajemnicze "itd...".
Po zakończonym pokazie filmowym Pan Wojciech zarzucił: jeśli ktoś ma ochotę ze mną na słówko, to proszę się tu ustawić w kolejeczce. Wow!, taka okazja, idę - pomyślałem. I stanąłem jako trzeci lub czwarty w ogonku. Zahaczyłem o Meat Loafa, dzięki czemu szybko otrzymałem zapewnienie, że radiowy mistrzunio także bardzo go lubi, i że też skrywa przykrość, iż poza nim, nikt z jego kolegów nie prezentuje muzyki przez nas lubianego Klopsika.
Minęły ledwie dwa dni...




22 września 1989 roku, godz. 19.00. Stempel: Sala Błękitna.
Na trzeci rzut Ryszard Gloger. Poznański dziennikarz. Wówczas Radia Poznań, później Merkurego, a obecnie ponownie Radia Poznań, którego to radiowe stery za niespełna rok mam nadzieję ponownie przejmą przyzwoici ludzie. I to wcale nie uderza w Pana Ryszarda, bowiem on akurat klawy chłopina nadal jest.
Warto jeszcze przypomnieć, iż Ryszard Gloger także udzielał się w przesadnie do dzisiaj hołubionej Trójce. Oprócz tego, jego nazwisko znajdziemy na wielu okładkach polskich winyli epoki 80's, a to z uwagi na pełnione wówczas przez niego role producenta lub realizatora dźwięku. I choć Pan Ryszard głównie kojarzy się z bluesem czy country rockiem, to potrafił przyczynić się do sukcesów dawnych naszych estradowców, w tym choćby nawet takich Bolter. Tak tak, to nie bujda. Lecz owego wrześniowego wieczoru, roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, Pan Rychu przytaśtał ze sobą kasetę widjo z koncertem Pink Floyd "Delicate Sound Of Thunder". Co prawda chwilę wcześniej zgarnąłem z jakiejś giełdowej wymiany nielegalny zapis Floydowskiego występu z Wenecji, jednak ten oficjalny, z którego także wykrojono podwójny album, na dużym ekranie zatkał mi z wrażenia jadaczkę, choć ku przewrotności oglądałem całość z otwartą gębą.
Na mojej karteluszce nie dopisałem już niczego dodatkowego, poza suchą informacją o wydarzeniu oraz wytłuszczonymi dużymi literami: WSPANIAŁE. Natomiast pamiętam, że także i podczas tego spotkania była stosowna prelekcja, choć czy ktoś coś powiedział po zakończeniu całości, hmmm... Chyba już nie było sensu.

Tyle na dziś. To be continued...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"




wtorek, 29 stycznia 2019

MOSTLY AUTUMN - "White Rainbow" - (2018) -








MOSTLY AUTUMN
"White Rainbow"
(MOSTLY AUTUMN RECORDS) - Limited Edition

***1/2






Najnowsza płyta Jesiennych została zadedykowana niedawno zmarłemu Liamowi Davisonowi - gitarzyście, który z niewielką przerwą był nieodłącznym elementem zespołu od początku jego istnienia aż po 2014 rok. W albumowej książeczce znajdziemy ku niemu stosowne podziękowania autorstwa lidera Bryana Josha, a także zdjęciowy kadr Liama grającego na gitarze akustycznej w okowach dzikiej przyrody. Nieopodal padają też ukłony dla wielbicieli grupy: "raz jeszcze dziękujemy wszystkim za podtrzymanie przy życiu tego snu". Pozostaje więc już tylko nastawić tych jedenaście premierowych kompozycji. Zobaczmy, czy coś się zmieniło?. Na szczęście to wciąż pełna emocji muzyka, oparta na szorstkim śpiewie Bryana Josha oraz jego przeciwieństwu, czyli niemal anielskiej (jego wybranki serca) Olivii Sparnenn-Josh. Nad ich głosami czuwa supremacja gitar, plus bas, perkusja, organy - nawet Hammondy - oraz okazjonalne wtręty instrumentów ludowych (dudy, piszczałki czy gwizdawki). A więc wszystko po staremu, bowiem każdy kto śledzi przebieg ich kariery, począwszy od arcypięknej płyty "For All We Shared", zapewne trzyma kciuki, by ta angielska ekipa nie dokonywała żadnych drastycznych stylistycznych korekt.
Przyznam jednak ze wstydem, iż najnowsze propozycje Mostly Autumn od lat nie wzbudzają już we mnie tyle entuzjazmu, co dzieła etapu początkowego, niemniej do dzisiaj na ich każdej płycie bez problemu potrafię znaleźć niemało fascynującej muzyki. Na "White Rainbow" także pojawia się kilka zachwycających fragmentów, jak usłany jednym ciągiem wokalny tryptyk Olivii, w "Run For The Sun", "Western Skies" oraz "Into The Stars". Lecz następujący po nich, równie bezbłędny "Up", to także załadowany podobnymi emocjami muszkiet. Tutaj również zaśpiewała Olivia, choć w tym konkretnym przypadku raczej pełniąc rolę asystentki przewodzącego wokalnie Bryana Josha. Lubię tego faceta, pomimo iż żaden z niego wyborny śpiewak. W zamian natura podarowała mu kompozytorski oraz nietuzinkowy gitarowy talent. Muzyk przez ponad dwie dekady zasłużenie dochrapał się identyfikacji brzmieniowej godnej pozazdroszczenia. Dzisiaj możemy go stawiać w równym rzędzie wraz ze Steve'em Hackettem, Steve'em Rotherym czy Andym Latimerem. I to bez cienia najmniejszej przesady. Moje na jego temat gloryfikacje można szybko skonfrontować także na poniższej płycie. Wystarczy oddać się ponad 10-minutowemu "Viking Funeral". Cóż za piękna, a podszyta folkiem i brawurowym rockiem progresywnym rzecz. Bryan niekiedy śpiewa krzycząc, by w innym fragmencie wręcz koić ból, a jego gitara aż rwie struny.
Na "White Rainbow" ogólnie spotka nas dużo dobrego, jednak nie potrafię coś uchwycić klimatu różnorakiej, wręcz do przesady heterogenicznej ponad 19-minutowej tytułowej suity "White Rainbow". Czegoś tu za dużo, a przede wszystkim brak spójności. Szkoda, bo chyba utwór ten miał za zadanie czynić za albumowy specjał.
Trochę odmienny charakter nosi "The Undertow" - jako jedyny utwór zaśpiewany przez będącego następcą Liama Davisona muzyka, jakim Chris Johnson. Jest on gitarzystą oraz instrumentalistą klawiszowym, a w tym nagraniu dodatkowo pełni jeszcze rolę basisty. Jego delikatna, niemal kobieca barwa głosu, niczym niezwykłym nie poraża, więc całą tę ogólnie przeciętną piosenkę najlepiej potraktować jako albumowy wypełniacz. Co prawda, pod koniec następuje efektowne gitarowe solo, lecz wiosny ono nie czyni.
Jeśli komuś 79 minut podstawowego albumu sprawi niedosyt, zawsze pozostaje jeszcze 2-płytowa edycja specjalna. Na niej blisko 38 minut dodatkowej muzyki. Choć to już w sporej mierze mniejszego bądź większego kalibru ciekawostki. Jak dajmy na to, wydłużona wersja "Gone" - czyli kompozycja znana z podstawowego programu płyty, czy dostojne "Eternally Yours", a będące przecież nagraniem z o kilka lat odległej solowej płyty Liama Davisona "A Treasure Of Well-Set Jewels". Warto dodać, iż na niej wystąpiła była wokalistka Mostly Autumn, Heather Findlay. A jednak uwaga!, bowiem pod tytułem "Thanks", natrafiamy na prawdziwy skarb. Bryan Josh skomponował tę pełną lamentu pieśń pod własne skromne głosowe struny, lecz gitarze nakazał sięgnąć zenitu. Niepojęte, dlaczego maestro wykluczył tak przepiękną kompozycję z podstawowego albumowego grona. Myślę, że już tylko z jej powodu warto nie odpuszczać edycji limitowanej.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







pamiątki cz. 1

Od zawsze jestem gadżeciarzem. Z tym, że niegdyś nikt nie znał słowa "gadżet", więc o takich jak ja, mawiało się kolekcjonerzy pamiątek, bądź zbieracze rzeczy niepotrzebnych. Bo faktycznie mowa o nagromadzaniu nikomu niepotrzebnych papiurów, które tylko w szafie zajmują miejsce, stanowiąc idealne siedlisko do panoszącego się kurzu.
Potrzebowałem ostatnio profesjonalnie przetłumaczonego tekstu do pewnego kawałka Iron Maiden, więc dałem nura do szafy po odpowiednią knigę z ich przekładami. Wsunąłem tę książkę tak głęboko, że musiałem przebić się przez cztery warstwy innych. Gdy dobiłem celu, nieopodal natknąłem się na woreczek z całą chmarą kartek karteluszek. Nastawiłem więc odpowiednią muzykę i zacząłem przeglądać zawartość. Co ja tam znalazłem, łochocho! Od razu powróciły wspomnienia. Dobre wspomnienia. Niektórymi właśnie postanowiłem się z Szanownym Państwem podzielić. Z tym, że uczciwie zaznaczam, tego typu wpisy traktuję absolutnie emocjonalnie, a prezentowane okazy utrwalam tylko w ramach osobistego pamiętnika, którego poza blogiem nie prowadzę. Tak więc, pisuję tego typu wywody głównie dla siebie, przy okazji wystawiając własną prywatę na widok publiczny. Jako, że nie bywam hejtowany, co tylko świadczy o mojej niepopularności, pozwalam sobie na więcej. Wszak zawsze jeszcze mogą nadejść czasy, gdy wszystko pochowam do sejfu, a jedynym samochwalstwem będzie przedstawiony wyciąg z ostatnio nabytych leków, których asortyment systematycznie powiększam.
Jako, że ciekawego materiału będzie nieco, nakręcę kilka odcinków, a gdy się sprawa przyjmie, trzasnę drugi, a może i w konsekwencji trzeci sezon. Zarobię kupę szmalu, za który wybuduję przed blokiem basen, a dla jego ozdoby zainstaluję przy nim leżaki i stoliki, na których wszyscy będziemy sączyć drinki z parasolkami i cytrusami w szklanicach. Oczywiście jak na rock'n'rollowca przystało, zorganizuję też dziewczynki, które przy dźwiękach Mötley Crüe będą mi wachlować, a ja w pełni uciechom ich oczu rozwalę na słońcu me "okazałe" pofałdowane cielsko. No dobra, toście Masłowski pomarzyli, a teraz do roboty.




Na początek rok 1989. Wybory w już prawie wolnej Polsce. Jeszcze nie stuprocentowe, ale dające perspektywy na kolejne nieuciemiężone. Były to czasy chwalebnego logo "Solidarności", kiedy z dumą też się nim afiszowałem. Dzisiaj ten znaczek dawnej wolności i niezależności został pokryty hańbą, ale tematu rozwijać nie zamierzam. To, co poniżej, to jedynie ulotka-reklamówka, jak należało, i na kogo głosować, by ponownie nie oddać władzy w ręce dawnego systemu. Sądzę, że w niewielu domach znajdziemy tego typu pamiątki, a ja akurat takową pochwalić się mogę.



Ten malutki bilecik, to pamiątka kinowa, tylko nie pamiętam z jakiego kina. Niestety na samym bilecie też po tym ni śladu. W tamtych czasach bilety szły ze zwoju, czyli z tzw. metra. Miały wydrukowaną cenę i ogólną informację, do czego dany blankiet służy, jednak nazwy kin nie drukowano. Mało tego, przystawiana pieczątka też o tym nie informowała.
Na rewersie biletu zapisałem tytuł filmu oraz z kim na nim byłem, lecz zapomniałem dopisać samego kina. Widocznie wówczas mocno wierzyłem w swą nieomylność oraz doskonałą pamięć.
A więc, wiadomo, że zasiadłem w 16 rzędzie, na miejscu nr 15, i że był to film "Stowarzyszenie umarłych poetów". Jako datę zapisałem 10 listopada 1990 roku, godzina 19.30. Film wszedł na ekrany polskich kin miesiąc wcześniej, więc byłem na czasie. Na seans zakotwiczyłem z pewną Hanią, o której już niemal kompletnie zapomniałem. A była to pewna startująca do mnie blondynka, której zalotów zdecydowanie nie zauważałem, więc zainteresował się nią mój kumpel, który do dzisiaj twierdzi być z nią szczęśliwy.
Zwróćmy uwagę na ten zielony stempel. Przedstawia on niezbyt dobrze odbitą cenę 6.000 złotych. Owa pieczątka przykrywa wydrukowane 50 złotych. Jechano więc na starych blankietach, których by nie marnować, należało jeszcze w trwającej dobie kryzysu do końca wykorzystać.



I jeszcze jeden bilet. Tym razem o wartości 20.000 złotych. Sobota, 21 września 1991 roku, godzina 15.00, Stadion na Golęcinie. Mecz piłki nożnej Olimpia Poznań - Lech Poznań. Wynik 1:2, do przerwy 1:1. Zapisałem szczegółowo, bo zawsze bywałem drobiazgowy. Musiało mi zależeć, skoro kupiłem bilet, gdyż na Olimpię z reguły docierałem na drugie połówki, albowiem po przerwie zawsze wpuszczano za darmo.
Lubiłem Olimpię, pomimo iż był to klub milicyjny, ale w tamtym czasie jakoś się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. I na pewno kibicowałem bardziej Olimpii niż Kolejorzowi, choć przede wszystkim jestem zadeklarowanym kibicem Warty.

Ciąg dalszy nastąpi... Choć bardziej podoba mi się rodem z amerykańskich filmów: "to be continued".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





poniedziałek, 28 stycznia 2019

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 27 stycznia 2019 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 27 stycznia 2019 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Szymon Dopierała
prowadzenie: Andrzej Masłowski







KROKUS - "The Blitz" - (1984) - średnia płyta Szwajcarów, ale poniższe dwa kawałki zawsze mi się podobały. Poza tym, idealnie pasują na rozkręcenie imprezy.
- Our Love
- Ballroom Blitz - {Sweet cover}

JOHN FOGERTY - "Wrote A Song For Everyone" - (2013) - ten genialny country-rockowiec przybędzie 29 czerwca do Doliny Charlotty. I w ogóle po raz pierwszy do naszego kraju.
- Mystic Highway - {new track}
- Bad Moon Rising - {Creedence Clearwater Revival cover}

CHRIS NORMAN - "The Growing Years" - (1992) - ex-wokalista Smokie był (jest) moją pierwszą muzyczną miłością, a że stara miłość nie rdzewieje... Chris także odwiedzi nasz kraj, i to na dwóch kwietniowych koncertach. Bardzo, ale to bardzo pragnąłbym na któryś dotrzeć.
- Danny Code
- Walkin' In The Rain - {lead vocal on middle section KAREN SAMBROOK}

DARE - "Rare Dare" - (?) - (bootleg) - 13 kwietnia zagrają w Berlinie - jadę !!! Bo marzenia należy spełniać.
- Heartbreaker - {12 inch maxi single, 1989 - mixed by Julian Mendelsohn}

WHITESNAKE - "Slide It In" - (1984) - właśnie teraz w styczniu ten kapitalny longas świętuje 35-lecie, a już 8 marca w sprzedaży edycja full-wypas. Czyli box 6 CD+DVD, a dla zakręconych na punkcie zdzierających się płyt, edycja 2 LP.
- Love Ain't No Stranger
- Standing In The Shadow

TWISTED SISTER - "Stay Hungry" - (1984) - uwielbiam tego szaleńca Dee Snidera. Co prawda, jego aktualne solowe albumy bywają już tylko ciekawostkami, no i są łabędzim śpiewem w stosunku do twórczości Zakręconej Siostrzyczki, niemniej cieszy mnie aktywność tego kapitalnego wydzierusa. Z Siostrzyczkowych płyt zdecydowanie wielbię "Come Out And Play", lecz "Stay Hungry" też jest mocarna.
- Stay Hungry
- We're Not Gonna Take It
- The Price

STEVE HACKETT - "At The Edge Of Light" - (2019) - najnowszy Hackett fragmentarycznie olśniewający, jednak cały album w mej chłodnej opinii wydaje się kontynuacją dwóch niezłych poprzedników. Rozumiem, że z racji gorącej nowości fani Stefka obecnie bez opamiętania skaczą po sufit, jednak gdy ochłoną, wetkną tę płytę na półkę pomiędzy nieodległe w klimatach "Wolflight" oraz "The Night Siren".
- Fallen Walls And Pedestals
- Beasts In Our Time
- Those Golden Wings
- Hungry Years

ALAN PARSONS - "Try Anything Once" - (1993) - niekiedy fajnie jest nastawić kawał dobrego grania, ot tak po prostu, bez żadnego konkretnego powodu.
- Jigue - {instrumentalny}
- Turn It Up - {śpiew CHRIS THOMPSON}

RPWL - "Tales From Outer Space" - (2019) - najnowsze wydawnictwo Niemców nadspodziewanie udane. Lubię ten zespół od samego początku, jednak nigdy nie traktowałem go na tyle serio, na ile zasługuje ta wciąż jeszcze przedpremierowa płyta. W sklepach już od 22 marca, a w Suchym Lesie na estradzie 13 kwietnia. Uwaga! jako support grupa Lebowski - bo zapomniałem o tym wczoraj wspomnieć.
- A New World
- What I Really Need

=================================
=================================



MICHEL LEGRAND
(24.II.1932 - 26.I.2019)

kącik poświęcony Artyście





BARBRA STREISAND - "A Collection Greatest Hits... And More" - (1989) - bardzo lubię tę piosenkę. Niestety dopiero śmierć Legranda przyczyniła się do jej premierowego zaprezentowania w Nawiedzonym Studio. Piękna brzydula, bowiem tak niegdyś mawiano o Barbrze Streisand, zaśpiewała olśniewająco.
- The Way He Makes Me Feel - {oryginalnie na LP "Yentl", 1983} - muzyka MICHEL LEGRAND

BEACH HOUSE - "7" - (2018) - duetem wokalnie przewodzi siostrzenica Michela, Victoria Legrand. Hipnotyzująca dziewczyna, której mogę słuchać bez końca. Dobrze działa na mnie jej pełen melancholii i jakiegoś nieopisywalnego obłędu odrealniony głos.
- Drunk In LA


=================================
=================================

BETTE MIDLER - "Broken Blossom" - (1977) - moim wczorajszym zamiarem było zaprezentowanie przynajmniej połowy tego świetnego albumu, jednak stanęło zaledwie na jednej piosence. I zupełnie nie wiem, jak do tego doszło.
- La Vie En Rose - {Edith Piaf cover}

PROCOL HARUM - "The Prodigal Stranger" - (1991 / reedycja 2018) - tę płytę z zagranicy zholowało moje pachole. Pozazdrościłem niedawno tego konkretnego wydania mojemu koledze, więc musiałem mieć. Poza digipakową oprawą, dodatkowymi nagraniami, jest dużo lepszy dźwięk. Niegdyś uważałem tę płytę za totalnego przeciętniaka, a dzisiaj niech nikt nie śmie przy mnie podnieść na nią ręki.
- The Truth Won't Fade Away
- (You Can't) Turn Back The Page
- One More Time
- The King Of Hearts
- All Our Dreams Are Sold
- Learn To Fly

RARE BIRD - "Somebody's Watching" - (1973) - stary dobry rock z elementami spaghetti westernu. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek posłuchali tej płyty Ennio Morricone, Sergio Leone lub Clint Eastwood.
- Dollars - incorporating extracts from A Few Dollars More {Ennio Morricone}

RARE BIRD - "Epic Forest" - (1972) - wokalista Steve Gould zawsze działał na me zmysły. Pamiętam, jakiego miałem cykora, gdy po raz pierwszy w życiu (jako trzynastolatek) usłyszałem kawałek "Sympathy". Wówczas nie znałem tekstu, nie rozumiałem przekazu, więc słuchałem wyobraźnią, a ta sugerowała, że za szafą czai się na mnie z siekierą jakiś w klimacie bohaterów Stephena Kinga szaleniec. Nadal kocham TEN śpiew, jak i całą muzykę, jednocześnie trochę żałując, że tak szybko od dawnych emocji się zestarzałem.
- You're Lost - {z 3-utworowej EPki, będącej wówczas w pakiecie dodatkiem do longplaya}
- Devil's High Concern - {bonus track} - B'side single "Sympathy"

LEBOWSKI - "Galactica" - (2019) - kolejny killer z najnowszych Lebowskich. Chciałoby się tutaj do czegoś przyczepić, lecz niestety, bez szans, to zbyt dobre.
- Goodbye My Joy - {gościnnie na trąbce skrzydłówce MARKUS STOCKHAUSEN}

CHRIS NORMAN - "Don't Knock The Rock" - (2017) - czy należy takie piosenki serwować do poduszki? Z pozoru zwyczajna miła balladka, a jednak porzuconym serduszkom niełatwo za jej sprawą zmrużyć oczy.
- Losing You






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






niedziela, 27 stycznia 2019

LEGACY PILOTS - "Con Brio" - (2018) -








LEGACY PILOTS
"Con Brio"
(self released)

**3/4




Zadaniem poniższej płyty jest wspieranie humanitarnej organizacji World Vision, której główną misją niesienie pomocy dzieciom. Nad całością czuwa hamburski instrumentalista klawiszowy oraz kompozytor Frank Us. Jego nazwisko, jak też dowodzony przez niego projekt Legacy Pilots, zapewne niewiele powiedzą nawet najwnikliwszym pasjonatom rocka progresywnego. Natomiast zaproszeni przez Usa goście, to już półka najwyższa. Wśród nich: Steve Morse (Deep Purple), Steve Rothery i Mark Kelly (obaj z Marillion), Todd Sucherman (Styx), John Mitchell (Arena, Kino, It Bites) czy Marco Minneman (U.K., Steven Wilson). Pojawił się także na moment od niedawna nam znany (tutaj w roli basisty) Finally George.
Poza szczytnym celem, muzycznym zadaniem Legacy Pilots jest nawiązanie do złotej ery prog-rocka. Kiedy królowali Yes, ELP, Genesis, UK, Rush czy chwilę później Marillion. Nie znajdziemy tu jednak tej miary Rolls Royców, co "Firth Of Fifth", "Close To The Edge", "2112" czy "Forgotten Sons". Mało tego, na dobitkę dodam, nie ma tu również piosenek zasługujących na miano progowych przebojów. I choć dziełko "Con Brio" trzyma się pewnych schematów, to lekkością kompozycyjną nie grzeszy. Nie twierdzę, że to taki artystyczny most pomiędzy brzegami przepaści, jednak nie wróżę długodystansowej kariery Frankowi Usowi.
Całość rozpoczyna 7-minutowy hołd dla muzyki tria Emerson, Lake & Palmer, o stosownym tytule "The Emerson Empire". Trzeba przyznać, że instrumenty klawiszowe Franka Usa dobrze odrobiły lekcje względem brzmienia organów Keitha Emersona. Gdyby nie okazjonalne akcenty syntezatorów, zapachniałoby rasowym "sewentisowym" rockiem. Fajny instrumentalny popis na początek, zaostrzający apetyt na to, co czeka nas w toku dalszym. A tam bywa mieszanie, jednak o mieliznach rozpisywać się nie zamierzam, w zamian oferując prawdziwy skarb, który wydobędzie się po naciśnięciu pilotem cyfry 7. Utwór zwie się "Fight The Demons", i za sprawą mało chwytliwej wokalnej partii Franka Usa zaczyna się całkiem zwyczajnie, lecz z każdą kolejną chwilą nabiera mocy. Ponownie w liderze wyzwala się żądza Emerson'owskiego grania, lecz kulminacyjny moment następuje, gdy za solową gitarę chwyta Steve Rothery. Buddo drogi, dlaczego ostatnimi czasy Pan Stefan tak bardzo skąpi tego typu grania? Na trzy i pół minuty przed końcem gitarzysta Marillion wyskakuje przed szereg, i to jest czysty obłęd. Tylko, dlaczego tak krótko? Ten marilliono-emersonowski fragment, godny podium.
Spodobał mi się jeszcze instrumental "Value 8", gdzie gitarową siłą nośną Steve Morse. Bardzo wszechstronnie zapatrujący się muzyk, który potrafi zagrać rockowo, fusion, bluesowo czy jakkolwiek też niekonwencjonalnie. I w tym albumowym fragmencie daje temu dowód. Od razu, nawet bez zaglądania do opisu w książeczce wiemy, że to on. Bowiem nikt inny nie brzmi podobnie. I za to też należy się laur. Polecam jeszcze ładny pianistyczny fragment w "Handle With Care" czy niemal albumowe organowe outro w tytułowym "Con Brio". Reszta płyty tylko do miłego posłuchania, ale gdy po tygodniu lub dwóch wstawimy ją na półkę, na długo o sprawie zapomnimy.
Szkoda, że z Franka Usa średniej klasy kompozytor. Na pewno ambitny i porywający się na bezkres wód, jednak zwerbowany pakiet gości oraz zacny zamiar rangi tej płyty nie podniosą.


P.S. Dzięki dla Piotra "nie tylko maszyny są naszą pasją". Bez niego nigdy nie poznałbym tej muzyki.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





midnight syndrome

Niestety nie dotrę do Suchego Lasu na kwietniowy koncertu RPWL. Tak się składa, iż tego dnia będziemy z Ziółkiem w Berlinie na Dare. A ja w kwietniu spełniam marzenia. W ub.roku za sprawą Magnum, w tym uczyni to ekipa Darrena Whartona. Miewam skromne marzenia. Nie takie instagramowo-facebookowe, z selfie i uśmiechniętą gębą z bogatych Rolling Stonesów czy Coldplayów.
Ale ale, mam już nową płytę RPWL. Po pierwszym kontakcie wydaje się genialna. Chyba najlepsza z dotychczasowych. Prawdziwa strzelba z trzema spustami, choć takowej podobno używał tylko Wyatt Earp. Dostałem promo, i to na dwa miechy przed oficjalną premierą. Dzisiaj nastawię, posłuchamy. Całość trwa pięćdziesiąt minut. Szkoda, że nie sto pięćdziesiąt. Coś za szybko przeleciało. Mam tylko zastrzeżenie do jednego utworu z samego albumowego jądra, ale to pikuś względem perfekcyjnej całości.
Organizator występu RPWL zapytał: jak myślisz, po ile mam zrobić bilety? Zgodnie z sumieniem odrzekłem: byle nie poniżej godności tej muzyki, lecz nie powyżej zasobności przeciętnego portfela. Nie będzie więc drogo. Tym bardziej, że organizator nie jest typowym poznańskim żyłusem.
Dzisiaj nasze ostatnie styczniowe spotkanie. I całe szczęście. Za tydzień będzie już luty, i oby przyniósł choć trochę przedwiosennego słońca. Bardzo cierpię na jego brak. Notoryczny brak.
Wracając na muzyczne łono... proszę sobie wyobrazić, że dostałem drugi egzemplarz CD Lebowski "Galactica". Tym razem prawowity, już ten handlowy. Choć z pozoru oba niczym się nie różnią. A jednak ten nowy widnieje na złotawym dysku, tamten był srebrny. I to tamten będzie białym krukiem. Proszę sobie wyobrazić, że nowej, a jednocześnie ostatecznej wersji "Midnight Syndrome", ucięto minutkę, lecz w zamian dla całości poprawiono brzmienie. Z kolei, niehandlowa "srebrna" edycja ukazała się w nakładzie trzystu sztuk, więc za czas jakiś, gdy Lebowscy już urosną do formatu światowego giganta, pójdzie w domach aukcyjnych za krocie.
Wczoraj zmarł Michel Legrand. Wybitny pianista i kompozytor. Przyznam, że nie śledziłem skrupulatnie obfitej kariery Francuza, a jednak sporo jego muzycznych tematów znam. Chyba jak każdy z nas. W zamian jestem sporym entuzjastą talentu jego siostrzenicy Victorii Legrand, której karierę śledzę od niemal dekady. Ta niezwykle ciekawa Artystka stanowi za połowę duetu Beach House, gdzie śpiewa, gra i komponuje. Uwielbiam jej namiętny, jakby trochę obłąkany i narkotyczno-odrealniony głos. Wujcio mógł pękać z dumy.
Mam nadzieję spędzić dzisiaj z Szanownym Państwem wieczoro-noc. Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





sobota, 26 stycznia 2019

HANDFUL OF SNOWDROPS - "Noir" - (2018) -








HANDFUL OF SNOWDROPS
"Noir"
(NanoGénésie®)

***1/2





Kanadyjczycy z Garści Przebiśniegów uprawiają zdecydowanie nieodkrywcze elektro-gotyckie rytmy, których słucha się całkiem miło, acz z przymrużeniem oka. Ich podbarwiona mrokiem nowofalowo-pop/rockowa twórczość gęsiej skórki nie przysparza, choć najpewniej polubią ją przyodziani w czerń czciciele wszelakich legendarnych Clan Of Xymox, London After Midnight, X-Mal Deutschland czy nawet Siouxsie And The Banshees.
Zanim zaczniemy słuchać, warto zerknąć do albumowej książeczki. Gdzieś pod jej taflą przemyka pochód miast, którym za sprawą zadeklarowanych sympatyków grupy nadano podziękowania. I tak, obok Cleveland czy Toronto, napotkamy Tychy bądź Poznań. O tak, mój Gród Przemysła, i od razu płyty lepiej się słucha. Warto przy tym zaznaczyć, iż Handful Of Snowdrops, choć nie należą do gotyckiej elity, mają bardzo zagorzałych sympatyków, co w dużej mierze wynika z fajnej atmosfery, jaką wokół siebie rozsiewają muzycy. Lider Jean-Pierre Mercier jawi się autentycznie oddanym całej sprawie, więc żaden zadeklarowany jego wielbiciel nie pozostanie samym sobie.
Dobrze, że tego typu ocierająca się o wzorce epoki 80's inwencja wciąż konsoliduje grupę. Grupę, która notabene wywodzi się z chwalebnych czasów, gdy swoje do powiedzenia miewali kompletnie już dzisiaj wypaleni The Mission czy Sisters Of Mercy. Inna kwestia, iż Handful Of Snowdrops po całkiem niezłym starcie szybko uczynili wszystko, by też dać o sobie na długie lata zapomnieć.
Tytuł "Noir", czyli "czarny", zobowiązuje. Do odpowiedniej okładki oraz od lat ukształtowanej muzyki dobijają także stosowne teksty. Jak dajmy na to w luźnym przekładzie: "... jeśli nie porzucisz swego dotychczasowego życia, ono opuści Ciebie..." ("Black And Blue"), bądź "... każdemu sercu nadano rytm, lecz żadne nie zharmonizowałoby się z moim... to kolejny dzień, kolejna niedziela, kolejna samotna niedziela ..." ("Another Lonely Sunday"). Bywa więc nostalgicznie, boleśnie, niekiedy "cierniowo". Piosenkom towarzyszą jednak zgrabne wysmakowane melodie oraz prosta elektroniczno-gitarowa oprawa. Moim cichym faworytem kompozycja "The End", której wbrew niektórym przypuszczeniom wcale nie zamieszczono na końcu płyty.
Nie jestem przekonany, czy wolę ten album, czy nieco bardziej kunsztownego poprzednika, o wymownym tytule "III".  Najprawdopodobniej czas wszystko zweryfikuje, więc polecam bez obciążeń oddać się tej nadal gorącej muzyce.

P.S. Słowa uznania i podzięki dla gotyckiego Krzyśka.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





środa, 23 stycznia 2019

sztuka ważenia słów

Podczas niedawnych odwiedzin kumpla w jego domu pozazdrościłem mu kilku nabytków ze starego rocka, ale przede wszystkim pewnej jednej płyty. Reedycji Procol Harum "The Prodigal Stranger". Wznowiono ją grubo ponad pół roku temu, ale jakoś w odpowiednim momencie ten fakt przeoczyłem. Zachwyciło mnie wydanie digipakowe, ciemniejsze i wyostrzone okładkowe barwy, a także trzy dodatkowe nagrania. Jednocześnie wyobraziłem sobie lepszy dźwięk, choć przecież oryginał nie był zły. Poza tym, od pewnego czasu ponownie jestem na fali Procol Harum, co nawet delikatnie dałem do zrozumienia w kilku niedawnych audycjach. Wczoraj więc dotarło nowiutkie "The Prodigal Stranger" (załatwił mój syn Tomek), tak więc już pragnę zapowiedzieć, że za chwilę sobie tego posłuchamy.
Przyznam, iż w chwili premiery, w roku 1991, nie miałem o tej płycie najlepszego zdania, pomimo iż kilka piosenek połknąłem już przy pierwszym kontakcie. Niedawno posłuchałem jej ponownie i skończyło się prawdziwym bzikiem. Przez dobrych kilka dni musiałem jej sobie posłuchać od dechy do dechy, a bywały dni, że i po dwa razy na dobę. Takie po latach oczarowanie. To niemal, jak długi i chłodny związek, w którym miłość zapuka dopiero po latach, znienacka. Możliwe? Chyba tak, choć takich filmów nie kręcą.
29 czerwca do Doliny Charlotty przyjedzie John Fogerty. Co tu gadać, w ogóle po raz pierwszy do Polski. Buddo kochany, jak ja bym chciał na ten koncert dotrzeć. Jak ja lubię tego faceta. To najpiękniej zdarty głos z wszystkich dotąd pozdzieranych. Ktoś zapyta, zaraz zaraz, a Rod Stewart? Ha ha ha, Rod Stewart ma klarownie i pięknie postrzępione gardełko, choć przy chili Johna Fogerty'ego, Rod jest jedynie ostrym ketchupem. Najgorsze, że będzie to już okres wakacyjny, więc chyba mi z tego właśnie powodu koncert przepadnie.
Inna sprawa, że realizujący Nawiedzone Studio Szymon, nieźle mnie ostatnio wkręcił. Zupełnie, jak to niegdyś wrobiono w morderstwo królika Rogera. Nie zdarza się Szanownym Państwu urządzać pogaduszek w temacie pragnień koncertowych? Bo mnie niemal codziennie, i z reguły na pytania z gatunku: chciałbyś pojechać na Fogerty'ego?, zawsze odpowiem: no jasne. Tak też niedawno w podobną pogawędkę wciągnął mnie Szymon, któremu rzuciłem zapewnienie, jak to bym też chciał do Gliwic w lipcu na Scorpions. A Szymon długo się nie namyślał. Nie szukał więc kolejnego mego zapewnienia, wszak jedno mu wystarczyło, więc po prostu zamówił dla nas bilety, i już. I gdy tylko otrzymał potwierdzenie ich nabycia, od razu mnie o tym "szczęśliwym" fakcie poinformował. Nie było zatem odwrotu. Szymon moje luźne deklaracje potraktował bardzo serio, a więc tym sposobem pojedziemy na tych Scorpionsów, w dodatku pociągiem. Bo nie wiem, czy już pisałem, ale Szymon ma bzika na punkcie pojazdów szynowych, a ja z kolei nie miałem przyjemności podróżowania pociągiem od co najmniej kilkunastu lat. Tak więc, jedziemy i basta. Szymon już nawet opracował plan, ile pojedziemy, zmierzył odległość z dworca do koncertowej hali, a nawet do przydrożnego McDonalda. To się nazywa pełna profeska. Opowiadając całą tę historię ostatnio Tomkowi myślałem, że mój były nadworny udusi się ze śmiechu.
Na tym nie koniec, bo oto Tomek Ziółkowski też się ze mną nie cyrtolił, i znając mój zapał do Dare, także dopuścił się samowolki i zamówił dla nas dwa bilety na ich kwietniowy koncert w Berlinie.
Przyznam, że choć cieszę się za oba zaistniałe przypadki, to jednak na przyszłość muszę nieco ważyć słowa - w sensie deklaracji. Inna sprawa, może i dobrze, że chłopacy za mnie podjęli decyzje, bo pewnie po raz kolejny oblizałbym się smakiem, a tak...
I jeszcze na koniec coś o Dare. Otóż Tomek w niedzielę do radia dotarł także z czterema kompaktami z domowej półki, których zresztą okładki można podziwiać w zamieszczonej w poniedziałek rozpisce audycyjnej. Wśród tychże płyt znalazło się m.in. Dare "Beneath The Shinnig Water". I tu ciekawostka, zapytałem podczas "Nocnika" Tomka, skąd ją masz? No jak to skąd, od Ciebie dostałem przed laty na trzydzieste urodziny. I w tym momencie aż cisną się na usta słowa robotnika Mańka z jednego z wczesnych odcinków "Alternatywy 4": "... patrz pan, obcy człowiek, a ma serce".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"




wtorek, 22 stycznia 2019

TEN - "Illuminati" - (2018) -








TEN
"Illuminati"
(FRONTIERS RECORDS)

****





Legenda głosi, iż pewnego razu Picasso nie mając forsy wybrał się do knajpy, a gdy na koniec wizyty otrzymał rachunek, szybko coś odręcznie na jego odwrocie narysował, podpisał się Picasso, dodając: oto moja zapłata. Właściciel niebawem sprzedał rysunek za równowartość kilkuset dolców, jednocześnie na całej transakcji wychodząc nieźle do przodu. Niestety Gary Hughes i jego Ten nie stanowią w świecie rocka aż takiej marki, by pozwolić sobie na podobną obcesowość i zadęcie. Muzycy muszą ciężko harować na pajdę chleba, bo choć osobiście cenię ich muzykę jak jasna cholercia, to jednak w gąszczu utalentowanych artystów od dawna przysługuje im marka tylko solidnych wyrobników. I najnowsza płyta "Illuminati" niczego nie zmieni. Chociaż widnieje pewna szansa na pozyskanie dodatkowych sympatyków, albowiem dzięki powrotowi w 2016 roku do stajni Frontiers Records, wytwórnia niebawem odpłaci się grupie wyemitowaniem specjalnego boxu zawierającego wszystkie dotychczasowe albumy. A więc, kąsek dla oddanych fanów, jak też kuszący przyczynek dla wszelakich młodziaków, którzy bez ewentualnego wysiłku związanego ze żmudnym kompletowaniem ich muzyki, otrzymają kompletny pakiet na start. Póki jednak ta idylla nastąpi, polecam posłuchać wciąż świeżej "Illuminati", bowiem to bardzo dobra płyta. Zarówno muzycznie jak też w warstwie lirycznej. Już sam tytuł "Iluminaci" wiele tłumaczy. Otrzymujemy kolejny sugestywny policzek ze świata rocka w stronę polityków, a więc niejednokrotnie ludzi cwanych, przebiegłych, wpływowych, chciwych, którzy konsekwencją własnych działań - niczym dawni Iluminaci - pragną zdobywać kontrolę i władzę nad nami wszystkimi.
Gary Hughes skrywa bardzo przyjemny głos. Nie tej miary, co Gillan czy Coverdale, ale także rozpoznawalny. A kiedy trzeba, mocny i dosadny, choć paradoksalnie na swój sposób stonowany, by nie rzec, że jak na metalowca: szepczący. Oprócz panowania na wokalnym tronie, Hughes gra również na gitarze - najchętniej akustycznej - a do pomocy posiada jeszcze, uwaga: trzech gitarzystów!, plus basistę, klawiszowca i perkusistę. Policzmy, wychodzi na septet. Dobrze, iż Hughes zmontował taką ekipę, jednak wcale tego nie słychać. Ludzkie ucho wychwyci z tego maksymalnie rasowy kwintet, choć przyznaję, że pod względem twórczym wchodzimy tutaj na obszar ekstraligi. Pomijam, iż cały album - jak na hard'n'heavy - brzmi nieco tajemniczo, dostarczając każdej z kompozycji swoistego pierwiastka magii, który rozbudza wyobraźnię. Gary Hughes także bywa mroczny, by nie rzec: gotycki, i na pewno jest o wiele bardziej przekonujący od wszelakich pseudo upiorów rocka gotyckiego, które przyodziane w czarne peleryny oraz buchnięte z wypożyczalni cylindry raczej śmieszą, zamiast wzbudzać oczekiwaną grozę. Poza tym, jakby nie spojrzeć, przecież poprzednia płyta Ten zwała się właśnie "Gothica", i też na niej przyjemnie "straszyło".
Na "Illuminati" być może nie znajdziemy piosenek, które odmienią nasze życie, ale gwarantuję, że nawet na moment nie zajedzie gastronomią. Ten, jak zawsze trzymają fason, będąc synonimem hard-rockowego grania i niepowtarzalnego historycznego, a wraz z genami przenoszonego brytyjskiego intelektu. Jednak proszę nie podejrzewać grupy o zimny intelektualizm. Ich sztuka jest wyrafinowana, lecz nie wyrachowana.
Najlepsze fragmenty? Otwierające album 8-minutowe "Be As You Are Forever", a także tasiemiec 5-minutowców: "Shield Wall", "Heaven And The Holier-Than-Thou", "Exile", "Of Battles Lost And Won" i tytułowe "Illuminati", ponadto rewelacyjna 6-minutowa ballada "Rosetta Stone".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






AXXIS - "Monster Hero" - (2018) -







AXXIS
"Monster Hero" 
(PHONOTRAXX)

***1/2






Wydając przed trzema dekady "Kingdom Of The Night" zrobili na mnie nie lada wrażenie. Był to debiut artystycznego miana magnackiej fortuny. Eksplodował chwytliwymi i soczystymi melodiami, nie popadając przy tym w banał, do tego akcentował w ciągłym dialogu unisono gitar, które kąsały pod rodzimych Scorpions, bas dudnił niczym tętent koni, zaś perkusja co chwilę detonowała ładunki, a wokalista legitymizował się charakterystycznym, jakby na pół falsetowym głosem. Absolutnie klasowa machina, która niespodziewanie wyjrzała spod gleby, zdziwiona wyczynem niczym samosiejka. Ich bite pod hymn "Living In A World" nie chciało zejść mi z drogi tygodniami. Przy czym zauważę, iż pozostały albumowy obszar serwował podobnie miły widok. Chyba wszyscy melodic-powermetalowcy przyznają, iż w tamtym czasie nawet najlepsi krawce metalu nie wyszywali tak udanych dzieł. I następne, równie kapitalne "Axxis II", było tylko tego potwierdzeniem. W zasadzie mieliśmy do czynienia ze stosunkowo zróżnicowaną płytą, w dodatku tak bezczelnie udaną, że konkurencja mogła jedynie obgryzać paznokcie. Niestety później coś się zacięło. Co prawda trzecie dziełko "The Big Thrill" jeszcze w dwóch trzecich trzymało poziom, lecz o dwóch następnych płytach należy zapomnieć. Przy czym "Voodoo Vibes", to prawdziwy upiór. Widać, tamtej chwili nuty miały wolne. Na szczęście po przymusowej przerwie Axxis zaczęli chwytać równowagę i ponownie realizowali dzieła przyzwoite, a niekiedy wręcz zaskakująco udane, co "Back To The Kingdom", "Doom Of Destiny" czy sympatyczne coverowe "ReDiscover(ed)". Choć nie obyło się też bez wpadek. Dlatego nie zbliżajcie się do "Paradise In Flames". Dajmy jednak spokój, dawne to dzieje, a przecież ostatnie płyty Dortmundczyków naprawdę nie są złe. Nie oczekujmy jednak po nich młodzieńczego entuzjazmu, wszak Axxis obecnie tworzą średniego wieku panowie, a i będący już po kilku kadrowych roszadach.
Spójrzmy na okładkę. Przedstawia ona tytułowego "monster hero", a więc swego rodzaju wilka w owczej skórze. Monstrum - człowieka maszynę. Od razu wiemy, o czym płyta traktuje. To aluzja do dzisiejszych technologii, z dronami i innymi samojezdnymi aplikacjami, które wdzierają się w nasze życie, określając jego etos. Poza tym, owe monstrum, to w zasadzie kolejny dyktator, despota, człowiek chory na władzę, często wystawiający się w roli bohatera, a tak naprawdę zwyczajny potwór występujący pod płaszczykiem demokraty. Chyba coś o tym wiemy, prawda?
Na szczęście pod ową oprawą znajdziemy niemało dobrej muzyki. Jak najbardziej metalurgiczno-rock'n'rollowej, z chwytliwymi refrenami, równie okazałymi zwrotkami, a i świetnie zaśpiewanej przez wciąż perfekcyjnego Bernharda Weissa.
Najlepsze momenty: otwierająca album tytułowa rzeź w "Monster Hero", utrzymany w średnim tempie "Love Is Gonna Get You Killed", kolejny a'la metalowy hymn "We Are Seven", podrasowany stadionowym refrenem "All I Want Is Rock", no i trzy killery, dorównujące chwilom, kiedy to Axxis na kariery starcie szczytowali, a myślę o piosenkach: "Gonna Be Tough", "Firebird" oraz "Give Me Good Times". Gdyby w ich duchu utrzymano poziom całego albumu moglibyśmy mówić o prawdziwej fazie babilońskiej. Za ich sprawą przypomniały mi się czasy "Save Me", "Little Look Back" czy "Love Is Like An Ocean". Aż wstyd się przyznać, co niegdyś wyrabiałem, gdy ich słuchałem.
Przyzwoity, nawet bardzo przyzwoity album, jednak zgodnie z moimi przewidywaniami niewykraczający poza obręb geniuszu pierwszych dwóch.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






muzyka sercem słuchana

Byłem w Nawiedzonym jakiś zestresowany. Szczególnie w pierwszej godzinie, i zupełnie nie wiem, co było tego powodem. Przecież dawno popadłem w rutynę i wejście na antenę nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Co innego w początkach mego radiowania. Wówczas, gdy tylko poczułem antenowy szum w słuchawkach, a na mikrofonie pojawiała się czerwona lampka, robiłem ze strachu pod siebie. A jednak wczoraj coś było nie tak. Gdybym nie nadawał na żywo, poprosiłbym o skasowanie pierwszych sześćdziesięciu minut i jeszcze kilku późniejszych wejść z trzech kolejnych godzin. Jak widać, nie mogę zbyt dużo myśleć o nadchodzącej audycji, bo zawsze wychodzi z tego pasztet. A wczoraj zbyt bardzo mi zależało. Gdybym przed programem dziabnął ze dwa/trzy głębsze, kto wie, może byłoby ok. I niekiedy miewam takie dni, kiedy wypadałoby trzasnąć sobie setkę dla kurażu.
Wiele z wczoraj zaprezentowanych utworów niosło stosowny przekaz, tak więc zależało mi, by oprócz muzyki, także zwracano uwagę na warstwę liryczną. Niekiedy tworzę takie audycje. Zależy mi wówczas szczególnie na właściwym ich odbiorze. Dlatego wściekam się, gdy liczę na pewną interakcję, na współpracę, szczególnie ze strony grupowiczów na Facebooku, a tam, albo cisza, albo wywody nie na temat. Inna sprawa, że najbardziej cierpię na niedobór towarzystwa autentycznie jarającego się muzyką. Może dlatego, że ja całe życie reaguję na jej piękno wyrazami zachwytu, przez co od innych także oczekiwałbym podobnych reakcji, w stylu: ojej, ale to genialne! Albo: nie spałem całą noc, takie wrażenie zrobiło na mnie to czy tamto. Tak właśnie od zawsze na mnie działa muzyka, dlatego chłodna jej ocena godzi w jej niezwykłość.
Pamiętam, jak słuchałem audycji Beksia, i chyba nie przydarzyła się choćby jedna noc, noc z soboty na niedzielę, by mnie mnie czymś Nosferatu nie zaraził. Miło wspominam tamte chwile. Wiele genialnej muzyki usłyszałem u niego. Muzyki, przez którą nie spałem, a później miewałem spieprzone kolejne dni, gdy wszczynałem za nią poszukiwania. Pragnąc jej równie mocno, co spełnienia najskrytszych marzeń. Do dzisiaj nie zapomnę emisji płyty Final Conflict "Redress The Balance". Beksiu zagrał z niej m.in. "The Time Has Arrived" oraz "Across The Room", a mnie serducho waliło tak, że echo dobiegało pod Kamczatkę. Jakież szczęście dopadło mnie, gdy kilka tygodni później dorwałem upragnioną płytę na CD w warszawskim Digitalu. Byłem gotów zapłacić za nią majątek. I gdyby tamtejsi sprzedawcy o tym się dowiedzieli, zapewne podbiliby stawkę razy dwa lub trzy, a ja bym bez wahania uiścił. Tak Drodzy Państwo, już taki jestem. Nie należę do typowych poznańskich sknerusów, którzy zazwyczaj tylko wypatrują okazji, a muzyka zaczyna robić na nich wrażenie, gdy dorwą za tak zwaną "dobrą cenę". Jeśli coś zrobi na mnie wrażenie, ściągnę portki, skórzany pas i dołożę kolta, by osiągnąć cel. I tak też reaguję na wszystko co piękne, co zachwycające. Nie potrafię czekać, aż upragnioną muzykę przecenią. Dlatego irytują mnie osobnicy, którzy wydadzą fortunę na wszystko dla domu na pokaz, a na sztukę im zwyczajnie żal. Jeśli więc zorientuję się, że ktoś w takiej życiowej filozofii przegina, ma u mnie przechlapane. I takiego też podejścia oczekuję w odbiorze muzyki. Właśnie takiego. Emocjonalnego, oddanego i z pełnią poświęceń. W przeciwnym razie nic z tego, a jedynie pic na wodę.
Wczoraj zaprezentowałem trzy kompozycje z Iron Maiden'owskiej "Seventh Son Of A Seventh Son". Musielibyście kochani zobaczyć Masłowskiego w 1988 roku, co wywijał, gdy jej słuchał. Powiedzieć, że ściany pękały, to jak usłyszeć pierdnięcie muchy w beczce. Kim ja nie byłem, raz Steve'em Harrisem, innym razem Bruce'em Dickinsonem, latałem z imitującym bas kątomierzem po pokoju i rwałem w nim wyimaginowane struny. Oczywiście dzisiaj nie chciałbym siebie obejrzeć na ewentualnie utrwalonym z tego wideo, ale wówczas tak to przeżywałem. I gdyby mi ktoś tych trzydzieści lat temu powiedział, że przyjdzie czas, kiedy będę mógł tak bliską mi muzykę prezentować w swoich audycjach, powiedziałbym: świetnie, na pewno za jej przyczynkiem zawali się niejeden strop. Niestety, to nadal moje niespełnione marzenie. Choć i tak cieszy mnie, że moja muzyka mimo wszystko jeszcze przyciąga pewne grono o dwudziestej drugiej każdej niedzieli.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






poniedziałek, 21 stycznia 2019

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 20 stycznia 2019 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 20 stycznia 2019 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski





Wczorajsza audycja utrzymana w duchu wydarzeń minionego tygodnia. Wpływ na nią wywarły rozstania z zamordowanym prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem, a także zmarłymi lektorem Januszem Koziołem oraz perkusistą Tedem McKenną.




MOSTLY AUTUMN - "That Night In Leamington" - (2011) - koncert z pożegnalnej trasy Heather Findlay. Artystka wówczas ustępowała miejsca Olivii Sparnenn, która wkrótce stała się Olivią Sparnenn-Josh. Nie przeszkodził ów fakt Heather oraz Brianowi Joshowi w należytym zaprezentowaniu publiczności tej jednej z najbardziej okazałych w śpiewniku Jesiennych kompozycji. Poza tym, słowa: "... łzy, słońce, deszcz - czuję je na mojej twarzy ..." nadały się idealnie na początek wczorajszej audycji.
- Heroes Never Die

SAXON - "Solid Ball Of Rock" - (1990) - obie poniższe kompozycje po raz kolejny udowodniły, iż heavymetalowcy to bardzo wrażliwi twórcy, pomimo iż niektórzy przypisują im wcielenie zła.
- Requiem (We Will Remember)
- Overture In B-Minor / Refugee

SAVATAGE - "Gutter Ballet" - (1989) - Jon Oliva zaśpiewał tak, jakby nie miało być jutra.
- When The Crowds Are Gone

SAVATAGE - "Still The Orchestra Plays - Greatest Hits Volume 1 & 2" - (2010) - gdy po raz pierwszy usłyszałem to nagranie myślałem, że nie wyjdę z jego sideł żywy. Kolejna perła Amerykanów, których uwielbiam, choć niezwykle rzadko prezentuję na moim "nawiedzone studio FM".
- Hall Of The Mountain King - {oryginalnie na albumie "Hall Of The Mountain King", 1987}

DISTURBED - "Immortalized" - (2015) - aby poczuć moc tej przeróbki należało posłuchać jej w wydaniu a capella w miniony poniedziałek. Cisza panująca na gdańskiej Starówce, zebrany na niej tłum, aż w pewnej chwili wyłonił się niczym spod bram absolutu głos Davida Drainmana. Zaintonował znaną od zawsze z dorobku Paula Simona i Arta Garfunkela melodię, lecz z każdą sekundą wokalista Disturbed przeistaczał ją w arcydzieło. Aż mi pękło serce, a niosący się dźwięk ciszy zmiótł przynajmniej na chwilę całe panoszące się zło. Niewiarygodne, zawsze lubiłem oryginał Simona i Garfunkela, ale tak zwyczajnie, jako ładną, a nawet bardzo ładną piosenkę, lecz Disturbed swoją interpretacją podnieśli jej wartość do objęć geniuszu. Cieszę się, że było mi dane poczuć tego klimat. Szkoda jednak, że "przedsmakiem" musiała być tragedia.
- The Sound Of Silence - {Simon & Garfunkel cover}

KANSAS - "Point Of Know Return" - (1977) - jesteśmy tylko pyłkiem na wietrze - każdy z nas niby o tym od zawsze wie, a mimo wszystko będąc nawet niedostrzegalnymi kruszynkami w kosmosie potrafimy zadawać ból, że reakcje termojądrowe to przysłowiowa bułka z masłem.
- Dust In The Wind

DARE - "Out Of The Silence II" - (2018) - kocham ten album, zarówno w pierwowzorze z 1988 roku, jak też genialnym, choć nic niewnoszącym do sprawy powieleniu. Jeśli za czas jakiś, ten sam materiał Darren Wharton przyozdobi rzymską trójką, też kupię.
- Under The Sun
- Return To Heart

DARE - "Calm Before The Storm" - (1998) - oryginał Thin Lizzy wspaniały, lecz coverujący go Dare zatriumfowali niczym żołnierze wbijający flagę na Iwo Jimie.
- Still In Love With You - {Thin Lizzy cover}

THIN LIZZY - "Nightlife" - (1974) - bardzo fajna piosenka, którą Phil Lynnot skomponował dla swojej Mamy. Tak, bowiem nawet czyjaś "matka" zasługuje na pisanie z dużej litery, nie zaś inaczej, co często błędnie nakazują zasady języka polskiego.
- Philomena

RENAISSANCE - "Songs From Renaissance Days" - (1997) - album z odrzutami i bisajdami. Dwie poniższe piosenki, w niczym nie ustępują największym dokonaniom grupy. Choć, nie dotrą do nich mniej wnikliwi odbiorcy, którzy idą tylko po pewniakach, czyli chadzając na skróty.
- Dreamaker
- Only When I Laugh

RIVERSEA - "The Tide" - (2018) - nie zakochałem się w tej płycie, pomimo iż nadal wierzę w talent i wrażliwość Marca Atkinsona. Lecz i tak przynajmniej połowa tego albumu kosi konkurencję we współczesnym rocku progresywnym. Poniższe - i na wczoraj dobrane fragmenty - tego dowodem.
- Goodbye My Friend
- Uprising
- The Tide (reprise)

CHRIS BAY - "Chasing The Sun" - (2018) - pop/metalowy debiut wokalisty Freedom Call. W swoim czasie napisałem nawet tego recenzję. Nie będę się zatem powtarzać, ale jeszcze raz zachęcę; niech nikogo nie zmyli słaba okładka w jajecznicowych barwach.
- Flying Hearts
- Love Will Never Die

IRON MAIDEN - "Seventh Son Of A Seventh Son" - (1988) - moja ulubiona płyta Steve'a Harrisa i jego podopiecznych. W dodatku z dobrymi tekstami, które na wczoraj nadały się w sam raz.
- The Evil That Men Do
- The Prophecy
- Only The Good Die Young

==================================
==================================




TED McKENNA
(10. III. 1950 - 19. I. 2019)

kącik poświęcony Artyście



THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND - "The Penthouse Tapes" - (1976) - Ted McKenna był kuzynem nieco zwariowanego Alexa Harveya. Podobnie zresztą jak klawiszowiec Hugh McKenna. Sam Alex Harvey fascynował się kabaretem, wodewilem oraz burleską, czemu dawał wyraz w swej rockowej twórczości. Stworzył więc swoisty rockowy teatr, w którym także odpowiednio się stroił. Bardzo u nas niedoceniana grupa, a przecież na Wyspach kultowa. Tylko proszę mi po raz kolejny nie pisać, że poniższych kawałków wolicie oryginały, bowiem taka teza nijak będzie się miała do istoty sprawy, w której kompletnie nie o to chodziło.
- Runaway - {Del Shannon cover}
- Love Story - {Jethro Tull cover}

RORY GALLAGHER - "Photo-Finish" - (1978) - prezentując w ubiegłych tygodniach twórczość Rory'ego Gallaghera nie przypuszczałem, że jedna z kolejnych odsłon poświęcona będzie jakiemuś właśnie zmarłemu muzykowi jego obozu.
- Overnight Bag
- Shadow Play

THE MICHAEL SCHENKER GROUP - "Built To Destroy" - (1983) - przebojowy numer z przeciętnej było nie było płyty znakomitego Schenkera. Zdecydowanie wolałbym przytoczyć fragmenty na przykład z pierwszych dwóch, lecz tam za bębnami nie było McKenny, a odpowiednio walili Denny Carmassi, Simon Phillips oraz Cozy Powell.
- I'm Gonna Make You Mine

GREG LAKE - "Greg Lake" - (1981) - moje ulubione dwie pieśni z solowego debiutu wokalisty King Crimson oraz Emerson Lake & Palmer.
- It Hurts
- Let Me Love You Once Before You Go

==================================
==================================

BLACK SABBATH featuring TONY IOMMI - "Severnth Star" - (1986) - uwielbiam tę ledwie półgodzinną solówkę Tony'ego Iommiego, której przedrostek "Black Sabbath" był przymusem ze strony wytwórni. Glenn Hughes zaśpiewał tutaj jak nigdy dotąd i nigdy potem. No, może za wyjątkiem tyciu wcześniejszego debiutu Phenomeny oraz przecudownego kawałka Deep Purple "You Keep On Moving", w którym Hughes dzielił wokalne łoże z Davidem Coverdalem.
- In Memory ...

DOWNES BRAIDE ASSOCIATION - "Suburban Ghosts" - (2015) - fuzja wokalisty The Oceanic Feeling z klawiszowcem Yes i Asii, a dawniej muzykiem Buggles. Melancholijny prog rock, którego raczej nie pokochają niestrudzeni wielbiciele odjazdowych Soft Machine lub równie niepojętych Can.
- Vanity

THIS WINTER MACHINE - "The Man Who Never Was" - (2017) - mógłbym tę muzykę prezentować w każdym nawiedzonym, choć obawiam się, iż byłaby to uczta jedynie dla mnie. Przynajmniej tyle wnioskuję na podstawie kompletnego w jej sprawie odzewu.
- The Wheel

LEBOWSKI - "Galactica" - (2019) - tym utworem bardzo chciałem zakończyć nasze wczorajsze spotkanie. Tak więc odmierzałem czas, by było idealnie, i niemal było, choć minutkę podkradłem automatycznemu nocnemu pasmu.
- The Doosan Way

====================================
====================================



W "Nocniku" pierwsze cztery nagrania z płyt Tomka:

FREDDIE MERCURY & MONSERRAT CABALLÉ - "Barcelona" - (1988 / reedycja 2012) -
OST - "Bohemian Rhapsody" - (2018) -
OST - "A Star Is Born" - (2018) -
DARE - "Beneath The Shining Water" - (2004) -





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"