Kontynuując pierwszy sezon serialu "pamiątki", dzisiaj o pokazach wideo w Zamku. Gwoli precyzji, w Centrum Kultury Zamek, a wówczas po prostu: poznański Pałac Kultury.
Pewnego razu od któregoś z moich kompanów dowiedziałem się, że w naszym Zamku mają odbywać się muzyczne seanse z dziedziny rocka, poprzedzone prelekcjami znanych i jednocześnie uznanych dziennikarzy. Właśnie staliśmy się wolnym krajem, tym samym otworzyły się nowe okna możliwości i dalece brnące perspektywy. Wszystkim wszystko się chciało, panował ogólnonarodowy entuzjazm, i jeszcze nikt nie wiedział, co to hejt. Ludzie byli życzliwi, otwarci na wszystkie nowinki, a przeciętnego Kowalskiego cieszyła każda uchwycona drobnostka. Nawet taka, jak wspólne pogadanie o muzyce, a także jej posłuchanie czy nawet obejrzenie. Do epoki DVD było jeszcze trochę czasu, zaś wideokasety miały mocną pozycję, choć gorzej bywało z ich dostępnością - w sensie atrakcyjności wydawnictw koncertowych. Telewizyjne MTV nadawało głównie teledyski, okazjonalnie tylko serwując jakieś materiały koncertowe, a jeśli już nawet, to ledwie jakieś skrawki. Z kolei, dostępne w sklepach kasety video głównie bywały pirackimi, choć ich nabywcy wciskali kity, że to musowe prawdziwki. Ustępowała im jakość względem niebotycznie drogich odpowiedników przywożonych z Zachodu, więc wielu fanów zaspokajało się taniochą o pogorszonej jakości. Sam też miałem nieco tych nabytych z łakomstwa piratów, lecz długo w moim domu miejsca nie zagrzały. Inna sprawa, że w muzykę wizyjną w ogóle nie lubiłem inwestować, i mam tak do dzisiaj. Przede wszystkim lubię słuchać, oglądać niekoniecznie. Chyba, że na żywo, ale to zupełnie odrębna kwestia. Jednak na owe zamkowe spotkania dałem się bez problemu namówić. Najprawdopodobniej wabikiem byli dziennikarze, których chciałem zobaczyć i posłuchać na żywo. Wszak już wówczas były to eterowe legendy.
Nie wiem, ile tych pokazów łącznie zakontraktowano. Osobiście dotarłem na trzy, a wiedziałem o czterech. Ten czwarty i najatrakcyjniejszy, był z Tomkiem Beksińskim. Nie mam pojęcia, co mnie wówczas zatrzymało. Dzisiaj nawet moja Mundas mogłaby mnie porzucić, a poszedłbym, choćby z gorączką.
Opiszę w kilku słowach trzy pozostałe spotkania, na podstawie tego, co jeszcze pozostało w mej pamięci oraz za sprawą dokonanych niezwykle skromnych zapisków.
21 czerwca 1989 roku, godz. 19.00.
To się nazywało "Video Music Club". I na pierwszy rzut Romek Rogowiecki, czyli popularny RoRo. Niegdyś jeden z nielicznych u nas propagatorów metalu, ale i też szeroko pojętego hard'n'heavy. Kilka razy facia posłuchałem w radio i bardzo mi się spodobał ten jego elokwentny styl zapodawania dyskretnego szczęku blach. Poza tym, od zawsze podobała mi się angielszczyzna RoRo. Taka szpanerska i bardzo pod Amerykę. Przykład? Proszę bardzo, gdy wszyscy u nas nazwisko drugiego wokalisty Van Halen wymawiali: "Haga", bądź "Hege", to RoRo z akcentem na tylne "r", walił "Heger". I to było zajebiste! Po latach skonfrontowałem sprawę z moją amerykańską Siostrzyczką Elą, którą zapytałem o to, jak by to nazwisko wypowiedział jakikolwiek jej jankesowy sąsiad. Pamiętam, że Sister bez namysłu walnęła: oczywiście "Heger". Dlatego do dzisiaj nie lubię tego angielskiego gubienia końcówek, szczególnie przy "r" czy "g". W nosie mam konwenanse tych wyedukowanych anglistów, i jako kolczatkę na ich uszy, gdy tylko sobie o tym przypomnę, walę na antenie radiowej z podniesionym czołem: "Hegerrrrr" !!! Ale zostawmy to, bo idę nie w tym kierunku. Otóż RoRo przywiózł nowiuśką kasetę video Def Leppard "Historia", co jednocześnie fajnie odwoływało się do nieco wcześniejszej, a bestsellerowej płyty "Hysteria". Kaseta zawierała ok. piętnastu-dwudziestu teledysków, począwszy od "Hello America", aż po te z hitowej "Hysterii". Przybyła publiczność bawiła się kapitalnie. Wówczas Def Leppard byli u szczytu, ale ja grupę wcale nie z tego powodu wtedy wyróżniałem, gdyż autentycznie kibicowałem im od niemal samego początku.
Na rewersie biletowego blankietu zapisałem czas trwania: 1,5 godziny. I teraz nie wiem, czy tyle trwała kaseta Leppardów czy całe spotkanie. Wydaje się jednak niemożliwe tak krótko, skoro w dalszej części dopisku tkwi: były jeszcze dwa utwory Big Country, trzy U2 oraz trzy Rolling Stones. Szkoda tylko, że nie zanotowałem tytułów.
Spotkanie z Romanem Rogowieckim polegało też na rozmowie. A konkretnie na zadawaniu pytań przez publiczność oraz na podawaniu sugestii względem ewentualnych kolejnych wideoseansów. Pamiętam, że wyraziłem wówczas postulat, byśmy przy kolejnej okazji obejrzeli rajcowne klipy Great White. RoRo spodobała się moja propozycja, bowiem facet tak samo jak ja, uwielbiał longa "Once Bitten", choć nie wiem czemu kręcił nosem na kolejny, a kapitalny przecież "Twice Shy".
Wkrótce nastąpiły wakacje, więc dalsze "Video Music Club"-y musiały poczekać do ich zakończenia.
20 września 1989 roku, godz. 19.00
Tym razem Wojciech Mann. Obok Tomka Beksińskiego, do dzisiaj najbardziej przeze mnie ceniony i lubiany muzyczny dziennikarz.
Pan Wojtek swoje stanowisko miał usytuowane w nieciekawym miejscu, w konsekwencji czego musiał oglądać muzykę z rozwieszonego ekranu pod kątem sfiksowania kręgosłupa. Ale dał radę. Ten obecnie circa siedemdziesięcioletni dżentelmen, wówczas miał o trzydzieści lat mniej, co pozwalało mu również na ciągnięcie szluga za szlugiem. Z zazdrością wypatrywałem, jak kruszeje z minuty na minutę przyniesiona przez niego zalakowana na tuż przed występem paczka Marlboro. Wówczas też pociągałem te kowbojskie fajeczki, z tym, że Panu Wojtkowi wolno było na sali jarać, nam przybyłym nie.
Zanim został odpalony magnetowid, Pan Wojtek uprzedził, że ma ze sobą nieco przeróżnej muzyki, i wie, co zagrać w ramach dodatków, jednak nie bardzo potrafi wystartować, w związku z tym: co byśmy zechcieli jako danie główne? - padło na wstępie. Zapanowała zasada, głosujemy przez podniesienie ręki, a tu dwie propozycje: Rolling Stones czy The Doors? Podniosłem za The Doors, lecz byłem w mniejszości. Oczywiście, wcale nie było mi przykro, przecież Stonesów także wielbiłem i wielbię, więc... Polecieli zatem oni, jak też Beatlesi, The Who, Van Morrison i coś tam jeszcze. W tym miejscu skończyło mi się miejsce do zapisków na bilecie, przez co po Vanie Morrisonie pojawiło się tajemnicze "itd...".
Po zakończonym pokazie filmowym Pan Wojciech zarzucił: jeśli ktoś ma ochotę ze mną na słówko, to proszę się tu ustawić w kolejeczce. Wow!, taka okazja, idę - pomyślałem. I stanąłem jako trzeci lub czwarty w ogonku. Zahaczyłem o Meat Loafa, dzięki czemu szybko otrzymałem zapewnienie, że radiowy mistrzunio także bardzo go lubi, i że też skrywa przykrość, iż poza nim, nikt z jego kolegów nie prezentuje muzyki przez nas lubianego Klopsika.
Minęły ledwie dwa dni...
22 września 1989 roku, godz. 19.00. Stempel: Sala Błękitna.
Na trzeci rzut Ryszard Gloger. Poznański dziennikarz. Wówczas Radia Poznań, później Merkurego, a obecnie ponownie Radia Poznań, którego to radiowe stery za niespełna rok mam nadzieję ponownie przejmą przyzwoici ludzie. I to wcale nie uderza w Pana Ryszarda, bowiem on akurat klawy chłopina nadal jest.
Warto jeszcze przypomnieć, iż Ryszard Gloger także udzielał się w przesadnie do dzisiaj hołubionej Trójce. Oprócz tego, jego nazwisko znajdziemy na wielu okładkach polskich winyli epoki 80's, a to z uwagi na pełnione wówczas przez niego role producenta lub realizatora dźwięku. I choć Pan Ryszard głównie kojarzy się z bluesem czy country rockiem, to potrafił przyczynić się do sukcesów dawnych naszych estradowców, w tym choćby nawet takich Bolter. Tak tak, to nie bujda. Lecz owego wrześniowego wieczoru, roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, Pan Rychu przytaśtał ze sobą kasetę widjo z koncertem Pink Floyd "Delicate Sound Of Thunder". Co prawda chwilę wcześniej zgarnąłem z jakiejś giełdowej wymiany nielegalny zapis Floydowskiego występu z Wenecji, jednak ten oficjalny, z którego także wykrojono podwójny album, na dużym ekranie zatkał mi z wrażenia jadaczkę, choć ku przewrotności oglądałem całość z otwartą gębą.
Na mojej karteluszce nie dopisałem już niczego dodatkowego, poza suchą informacją o wydarzeniu oraz wytłuszczonymi dużymi literami: WSPANIAŁE. Natomiast pamiętam, że także i podczas tego spotkania była stosowna prelekcja, choć czy ktoś coś powiedział po zakończeniu całości, hmmm... Chyba już nie było sensu.
Tyle na dziś. To be continued...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Pewnego razu od któregoś z moich kompanów dowiedziałem się, że w naszym Zamku mają odbywać się muzyczne seanse z dziedziny rocka, poprzedzone prelekcjami znanych i jednocześnie uznanych dziennikarzy. Właśnie staliśmy się wolnym krajem, tym samym otworzyły się nowe okna możliwości i dalece brnące perspektywy. Wszystkim wszystko się chciało, panował ogólnonarodowy entuzjazm, i jeszcze nikt nie wiedział, co to hejt. Ludzie byli życzliwi, otwarci na wszystkie nowinki, a przeciętnego Kowalskiego cieszyła każda uchwycona drobnostka. Nawet taka, jak wspólne pogadanie o muzyce, a także jej posłuchanie czy nawet obejrzenie. Do epoki DVD było jeszcze trochę czasu, zaś wideokasety miały mocną pozycję, choć gorzej bywało z ich dostępnością - w sensie atrakcyjności wydawnictw koncertowych. Telewizyjne MTV nadawało głównie teledyski, okazjonalnie tylko serwując jakieś materiały koncertowe, a jeśli już nawet, to ledwie jakieś skrawki. Z kolei, dostępne w sklepach kasety video głównie bywały pirackimi, choć ich nabywcy wciskali kity, że to musowe prawdziwki. Ustępowała im jakość względem niebotycznie drogich odpowiedników przywożonych z Zachodu, więc wielu fanów zaspokajało się taniochą o pogorszonej jakości. Sam też miałem nieco tych nabytych z łakomstwa piratów, lecz długo w moim domu miejsca nie zagrzały. Inna sprawa, że w muzykę wizyjną w ogóle nie lubiłem inwestować, i mam tak do dzisiaj. Przede wszystkim lubię słuchać, oglądać niekoniecznie. Chyba, że na żywo, ale to zupełnie odrębna kwestia. Jednak na owe zamkowe spotkania dałem się bez problemu namówić. Najprawdopodobniej wabikiem byli dziennikarze, których chciałem zobaczyć i posłuchać na żywo. Wszak już wówczas były to eterowe legendy.
Nie wiem, ile tych pokazów łącznie zakontraktowano. Osobiście dotarłem na trzy, a wiedziałem o czterech. Ten czwarty i najatrakcyjniejszy, był z Tomkiem Beksińskim. Nie mam pojęcia, co mnie wówczas zatrzymało. Dzisiaj nawet moja Mundas mogłaby mnie porzucić, a poszedłbym, choćby z gorączką.
Opiszę w kilku słowach trzy pozostałe spotkania, na podstawie tego, co jeszcze pozostało w mej pamięci oraz za sprawą dokonanych niezwykle skromnych zapisków.
21 czerwca 1989 roku, godz. 19.00.
To się nazywało "Video Music Club". I na pierwszy rzut Romek Rogowiecki, czyli popularny RoRo. Niegdyś jeden z nielicznych u nas propagatorów metalu, ale i też szeroko pojętego hard'n'heavy. Kilka razy facia posłuchałem w radio i bardzo mi się spodobał ten jego elokwentny styl zapodawania dyskretnego szczęku blach. Poza tym, od zawsze podobała mi się angielszczyzna RoRo. Taka szpanerska i bardzo pod Amerykę. Przykład? Proszę bardzo, gdy wszyscy u nas nazwisko drugiego wokalisty Van Halen wymawiali: "Haga", bądź "Hege", to RoRo z akcentem na tylne "r", walił "Heger". I to było zajebiste! Po latach skonfrontowałem sprawę z moją amerykańską Siostrzyczką Elą, którą zapytałem o to, jak by to nazwisko wypowiedział jakikolwiek jej jankesowy sąsiad. Pamiętam, że Sister bez namysłu walnęła: oczywiście "Heger". Dlatego do dzisiaj nie lubię tego angielskiego gubienia końcówek, szczególnie przy "r" czy "g". W nosie mam konwenanse tych wyedukowanych anglistów, i jako kolczatkę na ich uszy, gdy tylko sobie o tym przypomnę, walę na antenie radiowej z podniesionym czołem: "Hegerrrrr" !!! Ale zostawmy to, bo idę nie w tym kierunku. Otóż RoRo przywiózł nowiuśką kasetę video Def Leppard "Historia", co jednocześnie fajnie odwoływało się do nieco wcześniejszej, a bestsellerowej płyty "Hysteria". Kaseta zawierała ok. piętnastu-dwudziestu teledysków, począwszy od "Hello America", aż po te z hitowej "Hysterii". Przybyła publiczność bawiła się kapitalnie. Wówczas Def Leppard byli u szczytu, ale ja grupę wcale nie z tego powodu wtedy wyróżniałem, gdyż autentycznie kibicowałem im od niemal samego początku.
Na rewersie biletowego blankietu zapisałem czas trwania: 1,5 godziny. I teraz nie wiem, czy tyle trwała kaseta Leppardów czy całe spotkanie. Wydaje się jednak niemożliwe tak krótko, skoro w dalszej części dopisku tkwi: były jeszcze dwa utwory Big Country, trzy U2 oraz trzy Rolling Stones. Szkoda tylko, że nie zanotowałem tytułów.
Spotkanie z Romanem Rogowieckim polegało też na rozmowie. A konkretnie na zadawaniu pytań przez publiczność oraz na podawaniu sugestii względem ewentualnych kolejnych wideoseansów. Pamiętam, że wyraziłem wówczas postulat, byśmy przy kolejnej okazji obejrzeli rajcowne klipy Great White. RoRo spodobała się moja propozycja, bowiem facet tak samo jak ja, uwielbiał longa "Once Bitten", choć nie wiem czemu kręcił nosem na kolejny, a kapitalny przecież "Twice Shy".
Wkrótce nastąpiły wakacje, więc dalsze "Video Music Club"-y musiały poczekać do ich zakończenia.
20 września 1989 roku, godz. 19.00
Tym razem Wojciech Mann. Obok Tomka Beksińskiego, do dzisiaj najbardziej przeze mnie ceniony i lubiany muzyczny dziennikarz.
Pan Wojtek swoje stanowisko miał usytuowane w nieciekawym miejscu, w konsekwencji czego musiał oglądać muzykę z rozwieszonego ekranu pod kątem sfiksowania kręgosłupa. Ale dał radę. Ten obecnie circa siedemdziesięcioletni dżentelmen, wówczas miał o trzydzieści lat mniej, co pozwalało mu również na ciągnięcie szluga za szlugiem. Z zazdrością wypatrywałem, jak kruszeje z minuty na minutę przyniesiona przez niego zalakowana na tuż przed występem paczka Marlboro. Wówczas też pociągałem te kowbojskie fajeczki, z tym, że Panu Wojtkowi wolno było na sali jarać, nam przybyłym nie.
Zanim został odpalony magnetowid, Pan Wojtek uprzedził, że ma ze sobą nieco przeróżnej muzyki, i wie, co zagrać w ramach dodatków, jednak nie bardzo potrafi wystartować, w związku z tym: co byśmy zechcieli jako danie główne? - padło na wstępie. Zapanowała zasada, głosujemy przez podniesienie ręki, a tu dwie propozycje: Rolling Stones czy The Doors? Podniosłem za The Doors, lecz byłem w mniejszości. Oczywiście, wcale nie było mi przykro, przecież Stonesów także wielbiłem i wielbię, więc... Polecieli zatem oni, jak też Beatlesi, The Who, Van Morrison i coś tam jeszcze. W tym miejscu skończyło mi się miejsce do zapisków na bilecie, przez co po Vanie Morrisonie pojawiło się tajemnicze "itd...".
Po zakończonym pokazie filmowym Pan Wojciech zarzucił: jeśli ktoś ma ochotę ze mną na słówko, to proszę się tu ustawić w kolejeczce. Wow!, taka okazja, idę - pomyślałem. I stanąłem jako trzeci lub czwarty w ogonku. Zahaczyłem o Meat Loafa, dzięki czemu szybko otrzymałem zapewnienie, że radiowy mistrzunio także bardzo go lubi, i że też skrywa przykrość, iż poza nim, nikt z jego kolegów nie prezentuje muzyki przez nas lubianego Klopsika.
Minęły ledwie dwa dni...
22 września 1989 roku, godz. 19.00. Stempel: Sala Błękitna.
Na trzeci rzut Ryszard Gloger. Poznański dziennikarz. Wówczas Radia Poznań, później Merkurego, a obecnie ponownie Radia Poznań, którego to radiowe stery za niespełna rok mam nadzieję ponownie przejmą przyzwoici ludzie. I to wcale nie uderza w Pana Ryszarda, bowiem on akurat klawy chłopina nadal jest.
Warto jeszcze przypomnieć, iż Ryszard Gloger także udzielał się w przesadnie do dzisiaj hołubionej Trójce. Oprócz tego, jego nazwisko znajdziemy na wielu okładkach polskich winyli epoki 80's, a to z uwagi na pełnione wówczas przez niego role producenta lub realizatora dźwięku. I choć Pan Ryszard głównie kojarzy się z bluesem czy country rockiem, to potrafił przyczynić się do sukcesów dawnych naszych estradowców, w tym choćby nawet takich Bolter. Tak tak, to nie bujda. Lecz owego wrześniowego wieczoru, roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, Pan Rychu przytaśtał ze sobą kasetę widjo z koncertem Pink Floyd "Delicate Sound Of Thunder". Co prawda chwilę wcześniej zgarnąłem z jakiejś giełdowej wymiany nielegalny zapis Floydowskiego występu z Wenecji, jednak ten oficjalny, z którego także wykrojono podwójny album, na dużym ekranie zatkał mi z wrażenia jadaczkę, choć ku przewrotności oglądałem całość z otwartą gębą.
Na mojej karteluszce nie dopisałem już niczego dodatkowego, poza suchą informacją o wydarzeniu oraz wytłuszczonymi dużymi literami: WSPANIAŁE. Natomiast pamiętam, że także i podczas tego spotkania była stosowna prelekcja, choć czy ktoś coś powiedział po zakończeniu całości, hmmm... Chyba już nie było sensu.
Tyle na dziś. To be continued...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"