JOOLS HOLLAND / MARC ALMOND
"A Lovely Life To Live"
(WARNER MUSIC)
***2/3
Należy się pewne wprowadzenie, by nam lepiej smakowało.
Jools Holland - wieloinstrumentalista (choć najczęściej pianista i gitarzysta), kompozytor, od lat ceniony propagator muzyki, często występujący w roli telewizyjnego prezentera (w stacji BBC), niegdyś filar popularnych - głównie na Wyspach - Squeeze, ale przede wszystkim spoglądający szerokoobiektywnie na muzykę jegomość, który kocha tak samo retro, co nowe trendy. W swoim czasie także znacząco wspomagał niemal całą scenę brit-popu, a zatem Artysta zahartowany, nie do obalenia.
Marc Almond - piosenkarz podobnie otwarty na muzykę, co też zasięg wzroku kameleona. W erze noworomantycznych już dziś dinozaurów stanowił połowę duetu Soft Cell, by wyjść z niego jako klasowy artysta, któremu niestraszny wodewil, kabaret, syntetyczny pop, piosenka francuska, hiszpańska, a nawet rosyjska. Jego songi częstokroć pokrywają się patyną już w dniu poczęcia, a jednocześnie też lśnią niczym perfekcyjnie zachowane kolty epoki Wojny Secesyjnej, często potrafiąc wzbudzać równy podziw, co dzieła Salvadora Daliego oraz wyzwalać woń ścian paryskiej Opery Garnier. Prędzej piekło zamarznie, nim odciągniemy go od mikrofonu.
Jools Holland od dawna podziwia Almonda, przede wszystkim deklarując się wielbicielem wspomnianych Soft Cell. Poza tym, obaj panowie na Wyspach otoczeni są podobną czcią, więc ich ujawnione wspólne dzieło wydaje się zakrawać o żywy pomnik i wpisywać na listę narodowych dóbr kultury.
Płyta "A Lovely Life To Live" wydaje się więc powyższego wywodu spodziewaną konsekwencją. Zawiera kolekcję nowych piosenek, jak też wiekowych coverów, o których najtrafniej wyraził się właśnie sam Jools Holland. Stwierdził on, iż jest to melodyjny czarno-biały film epoki 50/60's, z udziałem jego idola Dirka Bogarde'a, któremu filmowego obrazu dopełniają zabytkowe auta londyńskich ulic, herbatka five o'clock oraz towarzyszący wszystkiemu modny wówczas rhythm'n'blues. I wszystko to, święta racja. Każdy więc, kto postanowi podnieść na tę płytę rękę, powinien pójść siedzieć.
Na "A Lovely Life To Live" bywa retro, big bandowo, jazzowo, blues- oraz rhythm'n'bluesowo, a nawet boogie woogie. Otrzymujemy czternaście kawałków, przez które przebrniemy równie szybko, co przez najszczęśliwsze chwile naszego życia. Oczarują nas interpretacje przebojów Edith Piaf "Hymne A L'Amour", fuzji legendarnych rhythm'n'bluesowowych twórców Dona Robeya i Ferdinanda Washingtona w "It's My Life Baby", bądź w niekiedy doprawionym marszowym tempem klasykiem Brocka Bentona "I'll Take Care Of You" czy innym classic songiem "How Deep Is The Ocean" - autorstwa Irvinga Berlina. Lecz tym wszystkim evergreenom bezczelnie w oczy spogląda przefajna big-bandowa wersja Soft Cell'owskiego "Tainted Love" oraz pozostałe, a specjalnie sporządzone na ten album kawałki. Jak m.in. pełen werwy, z organami, pianinem i dęciakami "On My Soul", rock'n'rollowy "Big Black Mercedes 600", czy też zaśpiewany przez Almonda, Louise Marshall oraz Mabel Ray tradycyjny i finalizujący album numer "When The Saints Go Marching In".
Jools Holland nagrywał już podobną muzykę niejednokrotnie, więc w jego przypadku o zaskoczeniu mowy nie ma, jednak Marc Almond właśnie objawił swą kolejną art-twarz. Ale i tak wkład obu panów w to przedsięwzięcie wydaje się absolutnie interakcyjne.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"