czwartek, 30 lipca 2020

"7 żyć Elvisa", "Więzień Brubaker" + "Back in Black"

Za nieco ponad dwa tygodnie nastanie 43-rocznica śmierci Elvisa Presleya. Zapewne ten fakt natchnął stację Planete+ do wyemitowania blisko 1,5-godzinnego dokumentu "7 żyć Elvisa". Tych "siedem żyć" to siedem etapów z życia Elvisa, a więc ubogie lata dzieciństwa w Memphis, wczesne nagrania dla Sama Phillipsa i jego Sun Records, służba wojskowa, śmierć matki, kontrakt z RCA Victor, okres filmowy, wielki powrót, epizod związany z Las Vegas, plus późniejsze załamanie zdrowia, lekomania, wreszcie śmierć. Piękne i barwne życie zwieńczone smutnym zmierzchem. Producenci filmu dostrzegli fenomen króla rock'n'rolla, który sprzedał ponad miliard płyt i pod tym względem przebił Michaela Jacksona, Davida Bowiego, Franka Sinatrę i Johna Lennona razem wziętych. W filmie wypowiada się wielu jego instrumentalistów, kompozytorów, nawet ochroniarz i osobisty fryzjer. Przewijają się też ciekawe anegdoty ekranowej partnerki Elvisa, dzisiaj już starowinki Dolores Hart, która zagrała z nim w "King Creole", ale nie tylko. Dolores w szczytowym okresie
kariery porzuciła aktorstwo i wstąpiła do klasztoru Benedyktynek, w którym tkwi do dziś. Godne podziwu, choć jednocześnie wyraz jej życiowego zagubienia.
Dzień rozpocząłem od moich ulubionych piosenek Króla: "If I Can Dream", "You Don't Have To Say You Love Me" czy jednej z pierwszych, jakie usłyszałem w życiu - "Return To Sender", po czym posłuchałem ptaków.

Jakoś niewytłumaczalnie przeszedłem przez życie nigdy dotąd nie natrafiwszy na film "Więzień Brubaker" z Robertem Redfordem. Ten inspirowany autentycznymi wydarzeniami obraz, o panującej korupcji, wyzysku, jak i kilku innych czarnych faktów rodem z więzienia Wakefield, po raz kolejny przysporzyło Redfordowi niemal wymarzoną rolę, choć wiadomo, po "Żądle" mało co już mogło ukąsić. W obsadzie pojawia się m.in. Morgan Freeman, jednak pomimo błysku w "Wożąc panią Daisy" czy osławionym, a nawet wzruszającym "Skazani na Shawshank", nigdy nie byłem jego zagorzałym zwolennikiem. O wiele milej było rzucić okiem na Matta Clarka, który jako niewyraźny typ znowu nie zawiódł. Podobnie jak ciekawą sylwetkę obrysował, kojarzony z JamesBond'owskim "Żyj i pozwól umrzeć" Yaphet Kotto. Facetowi z oczu bryzga krwią, choć akurat w roli Dickiego sprawdził swe pozytywne inklinacje.
Polecam, jeśli ktoś do tej pory nie miał okazji. Ale wiem, że wszyscy widzieli, bo przecież tylko ja nadrabiam zaległości po czterdziestu latach od premiery.

Niedawno 40-lecie obchodziło "Back In Black". Moja ulubiona (obok "Highway To Hell") płyta AC/DC. Uwielbiam tę przyodzianą w czerń, a i sprzedaną w pięćdziesięcio-milionowym nakładzie płytę, której szatę zaprojektowano na znak żałoby dla chwilę wcześniej zmarłego Bona Scotta. Fantastyczny jegomość, ale niestety głupio skończył. Tragedia jednego dała szansę drugiemu. Wykorzystał ją słabo wówczas rozpoznawalny Brian Johnson (ex-Geordie), który okazał się tamtego kompletnym zaprzeczeniem. Inny głos i charyzma, a jednak, gdy ryknął na świeżo upichconym "Back In Black", ziemią zatrzęsło. 
W 1980 roku była to płyta, którą zamęczałem miłością. Znęcałem się nad nią, przez co zmuszony byłem regularnie wymieniać winylowe egzemplarze. Obecnie nie mam żadnego. Myślałem o nowiźnie, takiej tylko na półkę, jednak szkoda pieczątki dla samego jej kiszenia oraz dla wylęgarni kurzu, bo przecież i tak słucham głównie kompaktów, a tych względem "Back in Black", mam trzy.



A.M.


środa, 29 lipca 2020

KANSAS "The Absence Of Presence" (2020)








KANSAS
"The Absence Of Presence"
(InsideOutMusic / SONY)

***1/4





W ich szeregach od lat nie ma Steve'a Walsha, Kerry'ego Livgrena czy Robby'ego Steinhardta, a jednak to wciąż ci sami, rozpoznawalni, poczciwi Kansas. Nawet, jeśli bez błysku dawnego geniuszu.
Ronnie Platt od poprzedniego albumu "The Prelude Implicit" nabrał większej pewności, podobnie jak urodzony w Pakistanie, nowojorski gitarzysta Zak Rizvi, który w młodości marzył o zostaniu puzonistą. Obaj panowie właśnie z Kansas'ami zaliczają drugi studyjny albumowy raz, jednocześnie pozbywając się łatek fryców. Te przechodzą na niedawno dobitego do składu pianisty Toma Brislina (dotąd m.in. u boku Meat Loafa bądź jako członek składu duetu Jon Anderson/Roine Stolt). Brislin zastąpił Davida Maniona, i warto przy tej okazji podsunąć rekomendację wokalisty/pianisty Ronniego Platta, który uważa młodszego stażem kolegę za jednego z najlepszych klawiszowców świata. Gdyby jednak właśnie ktoś wybudził się z długiego snu uspokoję, obok tych wciąż jeszcze świeżych i mało legendarnie brzmiących nazwisk, w Kansas nadal karty rozdają starzy dobrzy znajomi: Richard Williams, David Ragsdale, Billy Greer oraz Phil Ehart. Choć może nie do końca, bo i w kompozytorskiej materii proszę sobie wyobrazić, nuty dowieźli jedynie nowicjusze. Na dziewięć nagrań, aż sześć skomponował Zak Rizvi, zaś pozostałe trzy Tom Brislin. Nadal jednak podtrzymuję, Kansas brzmią i grają jak na Kansas przystało. Nawet, jeśli nie znajdziemy tu przeboju podobnej miary, co "Carry On Wayward Son", ballady o delikatności i potędze "Dust In The Wind" czy przynajmniej w połowie tak porywających mini suit, jak dawne "Song For America" lub "Magnum Opus". Ale, ale, przecież płytę otwiera, okraszone ładną melodią (plus przecudne skrzypce!) i nie pozbawione oczekiwanej wirtuozerii, plus niesamowitej monumentalnej
końcówki, tytułowe "The Absence Of Presence". Osiem i pół minuty, jednocześnie najdłuższe w zestawie, a zarazem prawdziwy z tego killer. Niegdyś Kansas lubili takie kwiatki pozostawiać na deser, lecz dlaczego nie zmieniać zwyczajów. Następne "Throwing Mountains", niekiedy dociążone metalową mocą oraz przebojową zuchwałością, aż prosi się o radiowy eter. Gitarowe, niemal pod Deep Purple riffy, wymyślił Zak Rizvi (jednocześnie albumowy producent), a ja ostatnio przeczytałem wywiad z Ronnie'em Plattem, gdzie muzyk stwierdził, iż ta piosenka wręcz krzyczy o granie na żywo. Niech się stanie. Podobno w 2021 roku Kansas planują inwazję na Europę.
Wszystko ładnie pięknie, lecz ja postawiłbym ostatnią garść talarów na zainstalowaną w jądrze płyty balladę "Memories Down The Line". Dla mnie numero uno albumu. Fakt, nie te czasy, więc zapewne piosenka nie zostanie kolejnym "Dust In The Wind", "Hold On" czy "The Wall", ale to niewymuszenie piękne i chwytające za serce cztery i pół minuty, i nie wolno tego przeoczyć. Żałuję, iż nie ma tu jeszcze ze dwóch/trzech podobnych kompozycji, bo przyozdobione skrzypcami, pianinem i gitarami dwie inne ballady: "Jets Overhead" oraz "Never", są tylko okey. Podobnie, jak jedynie okey prezentuje się instrumentalne "Propulsion 1" czy przycumowane do albumowej drugiej strony "Circus Of Illusion" oraz "Animals On The Roof". Niezłe, ale nic więcej, a przede wszystkim trochę to takie utwory bez historii. Kolejne dwie/trzy płyty zupełnie je przyćmią. Z kolei finałowe, i ładnie zatytułowane "The Song The River Sang", zapamiętamy nie tylko z powodu niecodziennej rwanej końcówki, albowiem ma ono w sobie tę charakterystyczną wielowarstwowość, jaką symbolizowały pełne napięcia wczesne zespołowe dokonania. Ronnie Platt bez trudu nawiązuje tu kontakt z gitarami, skrzypcami oraz pianinem, a przecież każdy z owych instrumentów przemiennie dostaje też czas na krótsze bądź dłuższe expose. W nieco ponad minutowej, wręcz odjazdowej końcówce, cały septet zawiązuje braterską więź, grając do ostatecznego hamulca ciężko i monstrualnie. Pszczoły donoszą, podobno od kolejnego taktu wyruszy następny album, ale w tym temacie, póki co, na razie obowiązuje zmowa milczenia.


A.M.






niedziela, 26 lipca 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 26/27 lipca 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Dwudziesta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni br. studia możliwe, iż przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 26 na 27 lipca 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl


===============================



A.M.


FM "Synchronized" (2020)










FM
"Synchronized"
(FRONTIERS RECORDS)

**1/2




Kryję wobec tego zespołu miękkie serce, dlatego trudno mi będzie wzbić się na przynajmniej najniższy szczebel obiektywizmu, i nawet się nie ośmielę.
Lubię głos Steve'a Overlanda, lubię też jego instrumentalistów, którzy lekką ręką i niespotykanie elegancko uprawiają miękkiego hard rocka, niekiedy zabarwionego nutką bluesa czy southern-rocka. Zresztą, z tym southern-rockiem za grosz przesady, gdyż i ma dalekosiężna pamięć przywołuje udane chwile z ich trzeciego longplaya "Takin' It To The Streets", który w swoim czasie okazał się
niespodziewanym następstwem dwóch bezbłędnych melodic-rockowych albumów, jakie z dumą zainicjowały historię FM. Do dzisiaj jestem zdania, że nie da się ruszyć tej grupy bez znajomości wydanego w 1986 rewelacyjnego "Indiscreet" oraz tylko o szprychę ustępującego mu, o trzy lata młodszego "Tough It Out". Oba dzieła stoją dowodem perfekcji kompozytorskiej, wykonawczej i producenckiej, a w świecie wygładzonego i jednocześnie eleganckiego heavy metalu, nie można się bez nich obyć. A jeśli kogoś taka muzyka nie rusza, oznaczać musi przyjście na świat w chwili, gdy do kąpieli zamiast lawendy dorzucano grunge'owe mydlane paprochy, i nie do mnie pretensje za niesprawiedliwość dziejową.
Pomimo jednak pełnego gloryfikacji wzniesionego względem FM tonu, pragnę jednocześnie zaznaczyć, że najnowsza płyta Brytyjczyków jest bardzo średnia, nawet przez chwilę nie tykając dawnym ładunkiem. Mało tego, jest także odrobinę mniej urocza od poprzedniej, a też tylko poprawnej "Atomic Generation". Oczywiście bez problemu rozpoznajemy zespół, ich styl i wokalistę, lecz z najnowszych piosenek żadna nie zapiera tchu. Żałuję tym mocniej, albowiem sam zespół w okresie
kampanijnym narobił mi wielkiego apetytu obiecując, że "Synchronized" dostarczy pełnej palety uniesień. Kto wie, być może na koncertach wszystko zabrzmi bardziej przekonująco, a ja czym prędzej odwołam całe me dzisiejsze do tej muzyki zgnuśnienie, jednak na domowym sprzęcie najnowsza muzyczka FM tylko miło sobie chłepcze, nie pozostawiając na ciele piekących smug.
Trudno z tego wora przeciętności cokolwiek wyróżnić. Może więc słodkawą balladę "Ghost Of You And I", a może by jednak żywsze hardroczki, typu tytułowe "Synchronized", bądź "End Of Days" czy o trzy kwadranse sekund dłuższe "Walk Through The Fire"?. Nie wiem, naprawdę nie mam przekonania co do systemu gradacji poszczególnych piosenek, tym bardziej, że nie bardzo dostrzegam w nich różnice. Poza jedną - "Broken" - która spodobała mi się jakoś szczególniej. Z jednym wszak zastrzeżeniem, gdyby spróbować osiodłać ją na takim LP "Indiscreet", zapachniałaby niczym sesyjny odrzut, zaś na wydawanych po latach kompaktowych reedycjach wbijano by ją gdzieś pod koniec dodatkowego dysku nr 2, do kategorii: bonus material - nad którym przeważnie ślęczą historycy.



A.M.


AXEL RUDI PELL "Sign Of The Times" (2020)









AXEL RUDI PELL
"Sign Of The Times"
(STEAMHAMMER / SPV)

***1/2






Były takie czasy, kiedy przed każdą kolejną płytą tego niemieckiego gitarzysty padałem do stóp, zupełnie nie dostrzegając wchłaniania podprogowego szablonu. W zasadzie, zmieniały się tylko tytuły oraz daty poszczególnych wydawnictw, muzyka zaś toczyła się promieniem spod tego samego cyrkla. Nawet okładki snuły podejrzenia knucia wciąż z tym samym krawcem. A jednak całe to urocze żywcem czerpanie z tradycji Deep Purple czy Scorpions, łechtało me podniebienie i do teraz mam do niego nieukrywaną słabość. Na dodatek, sprawny w rzemiośle i wirtuozerii, obecnie 60-letni Axelek, plótł bliskie mego podniebienia melodie, nadając im odpowiedniej rytmiki i dramaturgii, tak więc było to najbliższe wymogom mych płuc powietrze. I choć zmieniali się także wokaliści, to jednak zawsze z dobrych na dobrych, bądź na jeszcze lepszych. Jednak przy całej mojej sympatii do obecnie (od ponad dwóch dekad) urzędującego nowojorczyka Johnny'ego Gioeliego, żałuję trochę, że
wcześniejszy Jeff Scott Soto pośpiewał zbyt krótko. No, ale Soto nigdzie długo miejsca nie potrafi zagrzać, wszędzie go pełno, a największą wadą/zaletą otwieranie co rusz nowych furtek i z rzadka ich domykanie. Nieważne, Soto to już odległa historia, a tu właśnie wyrosła nam nowa płyta, w którą całe serducho włożył od lat stabilny team: Pell/Gioeli/Doernberg/Krawczak/Rondinelli.
Tradycyjnie wszystko podług schematu; jak zawsze intro, plus garść powerów ("Gunfire", "The End Of The Line"), do tego niemało średnich, acz pikantnie doprawionych temp ("Bad Reputation", "Wings Of The Storm", "Waiting For Your Call", "Sign Of The Times") jak również obowiązkowych muskularnie toczących się walców (choć tym razem tylko jeden - "Into The Fire"), no i konieczne ballady (obecnie też tylko osamotniona "As Blind As A Fool Can Be"). Lecz uwaga, bo oto wdarła się jeszcze pewna nieszablonowa perełka. A pokochałem "paskudę" od pierwszego wbitego w me ucho źdźbła. Numer zwie się "Living In A Dream". Zaczyna się rytmem reggae, by po mniej więcej 65-70 sekundach przeobrazić zainicjowany leniwym tempem kawałek w iście markowe heavy. Nie gubiąc przy tym nastawienia do podtrzymywania od pierwszych taktów ślicznej melodyki i dość zróżnicowanego wokalu, co jak na zazwyczaj
schematycznie śpiewającego Gioeliego, jawi się nieocenienie. Na tym nie koniec atrakcji, ponieważ w tle piosenki nieustannie szaleją keyboardy oraz dostojniejsze organy, przy czym te pierwsze kreślą swego rodzaju melancholijne pasaże, więc całość łapie za serce. Doprawdy przepiękne sześć minut wbite gdzieś niemal u schyłku tej płyty. Wyrósł tu moment, który sprawił, że poczułem letnią festiwalową aurę, a i przez chwilę do mych drzwi zapukała młodość. Jedna z najlepszych piosenek w dorobku Pella, przez niego zresztą w całości upichcona.
Nieważne, że generalnie płyta na mocne trzy, bo skoro "Living In A Dream" stoi prawdziwą maczugą, ostateczna jej wartość zyskuje dodatkowe złote pół gwiazdki.



A.M.



MAGNUS KARLSSON'S FREEFALL "We Are The Night" (2020)









MAGNUS KARLSSON'S FREEFALL
"We Are The Night"
(FRONTIERS RECORDS)

***3/4






Trzeci pod szyldem "Freefall" album szwedzkiego multiinstrumentalisty, a jednocześnie na co dzień jednego z trojga gitarzystów Primal Fear, przynosi kolejną porcję barwnych kolaboracji. Ponownie w gościnę zawitała plejada mniej lub bardziej rozpoznawalnych metal-wydzierusów (Dino Jelusick, Renan Zonta, Noora Louhimo, Mike Andersson, eks-tęczowy Ronnie Romero, a nawet eks-BlackSabbath'owiec Tony Martin), a że każdy daje maksa, w efekcie nóżka chodzi.

Zadaniem każdej z urzędujących tu piosenek chwytliwa zwrotka plus niedający się zapomnieć refren, tak więc trwa bitwa na głosy, którym w sukurs gitarowe akordy i solowe popisy Magnusa Karlssona, a niekiedy również nienachalne, także jego uczynku i zadbania klawiszowe wtręty. Bywają też wiolonczelowe smaczki, za które odpowiedzialny Daniel Tengberg, ale chyba najbardziej narobił się walący co tchu perkusista Anders Köllerfors. To niesprawiedliwa fucha, najbardziej wyczerpująca, a i tak wiecznie jest się za plecami kompanów.
Nieźle wypadł chorwacki krzykacz Dino Jelusick, a raczej Jelusić (ostatnio u boku George'a Lyncha w Dirty Shirley). Oba zaśpiewane przez niego songi ("Hold Your Fire" oraz "Under The Black Star") zjednoczą w zachwytach całą metalową brać, a już otwierający płytę "Hold Your Fire" bez zawahania potężnie dobry. Równie efektownie rozdziera płuca Ronnie Romero, choć przydzielone mu "One By One" jedynie poprawne. Za najlepsze AlbumMoments uznaję, zaśpiewane przez wokalistę Electric Mob, Renana Zontę, chwytliwe "Kingdom Falls", plus zapodane przez królową ognia, Noorę Louhimo (wokalistkę Battle Beast), stosownie pod jej gardła moc zatytułowane "Queen Of Fire" - tutaj pojawia się wspomniana wiolonczela, ale też pianino, a nad całością unosi się filharmoniczny rozmach. Kolejna kapitalna ballada, która z dumą trafia do coraz bogatszego
śpiewnika Finki. Jestem przekonany, będzie jej naprawdę dobrze z resztą kompozycyjnego rodzeństwa. A skoro ballady, koniecznie jeszcze finałowa "Far From Over" - zaśpiewana przez Tony'ego Martina. Właściciel głosu z wielbionych przeze mnie BlackSabbath'owych płyt "Headless Cross" czy "Tyr", zaśpiewał ją niemal z podobnym przejęciem, jak w swoim czasie arcyśliczne "Feels Good To Me". Na tym nie koniec, bowiem Tony Martin na płycie Karlssona pojawia się jeszcze w "Temples And Towers", a to już zdecydowanie pociąg pospieszny, bez łapania oddechu w Koluszkach. Z kolei wspomnianego już Renana Zontę, Karlsson dodatkowo zaopatrzył w porywające "Dreams And Scars". Niegroźna zwrotka swobodnie przechodzi w pełen mocy refren, od którego nie sposób się uwolnić. Szczęściarz z Zonty, dostał dwie szanse i obie wykorzystał, po czym otarł usta i strzepnął.
Płyta dostarczy jeszcze pięciominutowe i o wielu obliczach instrumentalne "On My Way Back To Earth", a także kilka innych i równie niezłych, choć nieopisanych przeze mnie kawałków, do zaznajomienia z którymi rzecz jasna zachęcam.


A.M.



odeszli EWA MILDE, BERNARD ŁADYSZ oraz PETER GREEN



Ewa Milde (7 III 1944 - 24 VII 2020) - dla mnie przede wszystkim żona Antka (zagranego przez Janusza Gajosa) z serialu "Czterdziestolatek" oraz Żaba, eks-żona Robaczka (ponownie Janusz Gajos w roli jej filmowego partnera) z Barejowskich "Alternatyw 4". Ale oczywiście, także niezapomniany epizod z "Misia", gdzie zagrała Zofię Dyrman (moja żona, Zooofia !). Poza tym, bardzo fajna aktorka, z takim uroczym błyskiem osobowości. Szkoda, że w pewnym momencie całkowicie zniknęła.


W dzień po swoich 98-urodzinach zmarł Bernard Ładysz (24 VII 1922 - 25 VII 2020). Potężny basowy głos polskiej opery, którego epizodycznie również mogliśmy podziwiać na filmowym ekranie. Światopoglądowo daleki od bliskich mi wzorców, jednak na pewno cenna postać naszej kultury.


Zmarł również Peter Green (29 X 1946 - 25 VII 2020) - lider najwcześniejszego, typowo bluesowego oblicza Fleetwood Mac. Zanim wziął na siebie zespołowe obowiązki, wcześniej wspierał ekipę dowodzoną przez Johna Mayalla. W latach późniejszych wydał kilka solowych i utrzymanych nie tylko w bluesowych klimatach płyt, a także dowodził grupą Peter Green Splinter Group.
W peerelowskiej Polsce, dzięki oficynie Tonpress, wydano mu niezłą winylową kompilację "Portrait", którą polecam na dobry początek, jeśli do tej pory nikt z twórczością Greena nie miał do czynienia. Oczywiście nie da się na tym poprzestać i pominąć klasyki Fleetwood Mac, jak tej spod
pióra samego Mistrza, m.in kawałki: "Merry Go Round", "Albatross", "Stop Messin' Round", "Black Magic Woman" czy "Rattlesnake Shake". Jego oddanym fanem był Gary Moore. Ten nieżyjący od lat wyborny gitarzysta poświęcił nawet Greenowi jedną ze swoich płyt, a na wielu innych epizodycznie dawał wyraz jego uwielbieniu.
Na Petera Greena do dzisiaj powołuje się niemal cały blues- oraz blues-rockowy świat, więc sprawa poważna, albowiem mówimy o kimś, kto w tej materii zasługuje na swego rodzaju kult jednostki. Jednak, jak dobrze wiemy, fanatyczne zjawiska kultu jednostki niebezpieczne, więc polecam tego typu czczenie z oka przymrużeniem.

===============================


A.M.


sobota, 25 lipca 2020

przegląd wydarzeń

Podróż nad morze; pola, łąki, lasy, bocianie gniazda, bociany także, jeziora, osady, wioski, mieściny, sklepy, gastronomie ... - niepotrzebne skreślić. Przyjemnych kilka godzin podróży w dotarciu do jeszcze przyjemniejszego celu. Bo morze to akwen działający na me zmysły leczniczo. Przynajmniej przez kilka dni w roku muszę popieścić stopy tamtejszym piachem, a i sztachnąć się jedynym w swoim rodzaju powietrzem, że o zanurzeniu w słonej wodzie siusiaka, wspomnę już tylko gwoli formalności. Aha, ważne, koniecznie w lipcu lub sierpniu. Wrzesień zostawmy żyłusom.
O muzyce nie ma co pisać. W tamtejsze rejony nie dociera. Jeśli już, tylko bity lub zenki. Niby wakacyjnie, ale to zależy, jak kto pojmuje wypoczynek. Na wszelki wypadek zabrałem mini stereo, kilka kompaktów, i jakoś przetrwałem.
Kilka dni spędzonych z Ziółkami nie tylko zaowocowało dobrą atmosferą, ale też wypadem z Tomkiem i jego Matim na występ Paranienormalnych. Boki zrywać. W aktualnym programie są nowe skecze plus te sprawdzone. Na żywo wszystko wypada o stokroć lepiej niż w tv. Nasze Panie w tym czasie wybrały wspólną restauracyjną kolację z pieskami, więc zdaje się wszyscy dobrze zainwestowaliśmy w tamten wieczór.

Gdy tylko na rzecz kanikuł puściłem stery, do krainy ciemni i głuszy na wieczny spoczynek udał się uznany bębniarz Jamie Oldaker. Znamy go m.in. z kilku płyt Erica Claptona czy Petera Framptona. Miał niespełna 69 lat. To bardzo popularna liczba wśród wszystkich udających się w tamte rejony.

Niedawno zerknąłem na zestawienie albumowej dwusetki Billboardu i popadłem w nastrój refleksji. Nie znalazłem zbyt wielu sprawdzonych nazwisk, ale najgorsze, że niemal całkowicie obyło się bez rocka. W całym tym rankingowym tasiemcu przewinęło się max kilka tytułów Queen, Fleetwood Mac czy Guns N'Roses, lecz nie ma mowy o żadnych regularnych albumach, a jedynie wypróbowane, i wydane przed szmatem czasu greatest hitsy. Poza tym, królują rap, RnB i różnych mutacji funk-soul, natomiast rock zszedł do podziemia. Młodzież niewiele go słucha, jeszcze mniej ich on emocjonuje, a my jego zwolennicy musimy się z tym pogodzić.

Popsuła mi się wieloletnia mysz do komputera. Kupiłem nową. Też bezprzewodową. Nie wiedziałem, że w tym czasie technologia posunęła się do granic irytacji. Teraz sprzedają myszki, które niedotykane przez kwadrans wpadają w stan uśpienia. Dzisiaj pan z Media Markt mnie o tym normalnym zjawisku ze zdziwieniem poinformował. I nie można tej funkcji w żaden sposób zmienić. Producent za nas decyduje, nie dając alternatywy. Zatem, pięć dych w błoto, bo oto właśnie zmuszony zostałem dokupić zwykłą przewodową taniochę, by przynajmniej ta mnie nie wkur****. Stary wdzięczny sprzęt odszedł w zapomnienie, za to teraz jest cywilizacja. Jeden z drugim garnitur-myśliciel wpadli na genialny pomysł wdrożenia do handlu myszy na baterie z obowiązkową funkcją jej oszczędzania, a ty kliencie nie fikaj, tylko sobie co rusz ją odblokowuj. I nie ma przy zakupie informacji, nikt nie przestrzega: kliencie miałeś starą fajną mysz, to jeśli zakupisz super-hiper najnowszą, wpadniesz w furię. I wiecie co Mili Państwo, chętnie wróciłbym do salonu Media Expert w Gryficach, by na oczach kamer, obsługi i niedoinformowanych klientów, zakupionemu urządzeniu butem wymierzyć sprawiedliwość.

I jeszcze na powrót do domu taki piękny powitalny widok. Powyborczy. Otóż, na mojej ulicy pojawił się sporych rozmiarów baner przedstawiający facjatę uśmiechniętego Andrzeja Dudy (prezydenta zza mego płotu), który postanowił tak oto ślicznie zwrócić się do swojej części rodaków: "dziękuję za każdy głos". Z pierwszej chwili pomyślałem, że czegoś nie dostrzegłem. Że pewnie jest w tym wszystkim jakieś drugie dno. Ale nie, tu poszło nieco szmalu na całuska w dupę dla własnego elektoratu za pomoc w zwycięstwie. To nic, że tych wyrzuconych na niepotrzebną makulaturę kilka baniek przydałoby się, np. w dofinansowaniu służby zdrowia lub dzieci z ubogich rodzin. Albo w najgorszym razie na korki dla Anżejka z anglika, by go nie rzucało i nie zacinało na międzynarodowej arenie, z tym jego jakże "uroczym": it it it it it it it....


A.M.



piątek, 24 lipca 2020

OUTLAWS "Dixie Highway" (2020)









OUTLAWS
"Dixie Highway"
(STEAMHAMMER)

****





Będąc pod wpływem przecudownej płyty "Years" Johna Andersona (do tej pory album roku), ponownie wbiłem w fonograficzną country ławicę Ameryki, konsekwencją czego najnowsze dzieło legendarnych Outlaws. To oni istnieją? - już słyszę pełne niedowierzania odgłosy. Ano istnieją, i jak zawsze dają czadu.
Banici działają od czasu, kiedy zamieniałem pieluchy na rajtuzy, czyli od zawsze, a pomimo tego nie przypominają rekonwalescentów z Ciechocinka. Wciąż bywają drapieżniejsi od country'owych konkurentów z Alabamy, konsekwentnie nie kopiując przynależnego Molly Hatchet'om boogie, ale też nie tępiąc pazurów wybierającym się na koncertową emeryturę Lynyrd Skynyrd'om czy ich młodszych southern'rockowym kolegom z Blackberry Smoke, a i od legendarnych Eagles trzymając należny dystans. I dajcie wiarę, w ich najnowszą płytę - "Dixie Highway" - warto zainwestować. Natomiast wbicie się w tę muzykę dostarczy nam podobną garść endorfin, co zawieszenie wzroku nad widokiem zachodzącego słońca - rodzimej dla grupy - Florydy.
W bogatej historii Outlaws, przez szeregi bandu przewinęło się niemal tyle nazwisk, ile liter widnieje w alfabecie khmerskim, a jednak aktualny septet czuje się ze sobą, jak gdyby tworzył od zawsze.
Na pierwszy serw ląduje chwytliwy numer, o jakże wymownym tytule "Southern Rock Will Never Die". I od razu me płuca zaczęły właściwie funkcjonować. Przestrzeń, oddech, świeżość. To takie pięć minut, które już w dniu poczęcia pachnie klasyką gatunku. Dobrze więc, że następne w albumowej kolejności "Heavenly Blues" nie aspiruje do podobnego popiersia, albowiem w moim wieku emocje należy dawkować. Proszę jednak posłuchać wmontowanych we wnętrze tej kompozycji gitar. Wchodzą ze sobą w podobne interakcje, jak te z epoki "kwiatkowej", kiedy prekursorsko tak cudownie wymiatali do dzisiaj przecież działający Wishbone Ash. A, że nic na tej country/southern-rockowej płycie nie jest bliźniacze, udowodni też kolejne w zestawie, a jednocześnie tytułowe "Dixie Highway". Typowy Lynyrd'owy rolltrack, który w sprzyjających okolicznościach zapewne pociągnęliby, i The Doobie Brothers, i tacy 38 Special, jak też chwilę wcześniej do tablicy wywołani Molly Hatchet.
Cieszy również wszech obowiązująca różnorodność. Sporym atutem rozbudowane partie wokalne, podobnie jak zakrojona szerokim obiektywem sekcja gitarowa - nie umniejszając zasług pozostałej ekipie. Panowie grają z polotem i czuć, że sprawia im to frajdę. Dlatego jakże naturalnie niesie się radosne "Over Night From Athens", podobnie jak naznaczona wykwintnym - niemal spod lux jarzeniówki - gitarowym solo country ballada "Endless Ride", bądź niesamowite "Dark Horse Run" - będące rodzajem zdynamizowanej ballady. Z każdą chwilą nabierającej energii, aż po kulminacyjne fortissimo. No i nareszcie organista dostaje chwilę na pobłądzenie po klawiaturze. W takich chwilach musimy poczuć, iż nie szłoby pleść podobnych wianków, gdyby jakaś pętla zaciskała grupie grdykę. Na każdym więc kroku poczujemy wolność tworzenia wyzbytego obciążeń, jakie obowiązują pokrewne stylistycznie kapele uprawiające ten gatunek rocka poza konturami Ameryki.
Podoba mi się jeszcze "Rattle Snake Road". Z dużym wdziękiem połączono tu rytmikę w duchu "Call Me The Breeze" J.J. Cale'a z kąśliwością i brudem wczesnych ZZ Top. Również nie sposób przejść obojętnie obok kolejnych podobieństw do Wishbone Ash, jakie w kilku miejscach numeru "Lonesome Boy From Dixie" snują gitary, pomimo iż z całej melodii nie wyciągam żadnych większych dreszczy. Instrumentalne "Showdown" tylko miłe dla ucha, natomiast sąsiadujące z nim "Windy City's Blue" to kolejny pozytywny cios na domiar tego wykwintnego albumu. Trudno słowami oddać gitarową jazdę, jaką zajmuje przestrzeń ostatnich 90 sekund tej kompozycji. Na tym nie koniec, sprzyjająco podziałało na mnie jeszcze finałowe "Macon Memories". W tej tętniącej życiem elegii napotkamy nazwy The Allman Brothers Band (a nawet konkretne nawiązanie do ich klasycznego numeru "In Memory Of Elizabeth Reed") oraz Marshall Tucker Band, co tylko jeszcze dobitniej podkreśla przynależność Outlaws do trzymającej przymierze southern-familii.
Outlaws nie wchodzą na niepewne ścieżki. Od lat stąpają po genealogii wypracowanego stylu, na który wpływ mają country, blues, folk i rock, natomiast wyklute niedawno "Dixie Highway", jak najbardziej upoważnia ich do rozległych sukcesów.



A.M.


czwartek, 23 lipca 2020

trochę ostatnich fotek




Dobrze było wyskoczyć do kilku lubianych miejsc.



Byłem przed Białym Domem

wtorek, 21 lipca, na występie Kabaretu Paranienormalni
wtorek, 21 lipca, na występie Kabaretu Paranienormalni
Moja wakacyjna płyta no.1 na wakacyjnym stereo. Zresztą, w ogóle ostatnimi czasy to moja muzyka #1



A.M.