niedziela, 5 lipca 2020

JOHN ANDERSON "Years" (2020)









JOHN ANDERSON
"Years"
/EASY EYE SOUND/ 

*****






Kiedy poznawałem płytę "Countrified", jej autor miał 32 lata i wciąż był jeszcze na rozruchu kariery. Od tamtej chwili upłynęło "kilka" dni, a jego rude włosy zdążyły pokryć się różnymi odcieniami srebra. Dziś to już 66-latek. John Anderson - amerykański gwiazdor country, od trzech dekad mieszkający w Nashville, a więc w miejscu jego młodzieńczych marzeń i snów.
W branży jest niezwykle cenioną postacią, pomimo iż na naszym, zdecydowanie mniej country'ującym Starym Lądzie, nie wydaje się już na tyle rozpoznawalny, co gigantyczni Willie Nelson bądź Johnny Cash.
John wydał ponad dwadzieścia studyjnych albumów, i chyba każdy z nich zahaczył o przyzwoitą lokatę na autorytatywnej liście Billboardu, jednak komercyjny prym wiódł wydany w 1982 roku album "Wild & Blue".
Producentami najnowszego "Years" są Dan Auerbach (na co dzień wokalista, gitarzysta oraz basista The Black Keys) oraz będący w latach 90-tych realizatorem dźwięku schyłkowych albumów Johnny'ego Casha, David "Fergie" Ferguson. A jeszcze ten sam Auerbach, do spółki z Andersonem, dźwignął na swych barach kompozytorskie sztalugi, po czym obaj panowie naciągnęli płótno i wzięli się za malowanie nut. Efektem łańcuch istnych krasosongów.
32 minuty - tyle trwa ta płyta. To mniej niż czas potrzebny na poranną toaletę, zaparzenie kawy oraz wskoczenie w świeże odzienie, a jednak na tyle spory, by nasz bohater zdążył opowiedzieć dziesięć mądrych, niekiedy poruszających historii.
Pięknie śpiewa John Anderson. Pod tym względem na nic mu upływ lat, choć już na samym początku, w "I'm Still Hangin' On" woli zapewnić: "... wciąż się trzymam, pomimo, iż ludzie nawet obstawiali zakłady, że będę martwy... ale nadal jestem...". Gdzieś po obszarze tej piosenki, pod dyktando delikatnej gitary, przemiennie kursują skrzypce, mandolina, Hammondy, pianino, bandżo plus kilka zapełniających wokalne tło chórków. Cóż za niesamowita ballada. A przecież następna w zestawie, już nieco żywsza "Celebrate", także opatulona smyczkami i całym tym harmonijkowo-organowym dobrodziejstwem, bije nawet tonem retrospektywnym /"... mogę powiedzieć, że miałem wspaniałe życie ..."/, podobnie jak wystawione na albumowego singla, dodatkowo okraszone wysokobudżetowym teledyskiem, i bez wątpienia najśliczniejsze "Years" (ależ tu na elektrykach zagrali Dan Auerbach oraz Russ Pahl). Anderson, jakby mu za  chwilę serce miało pęknąć, wyśpiewuje: "...rozejrzyj się wzdłuż i wszerz, nigdzie nie można ich znaleźć, podobnie jak wiatr, moi starzy przyjaciele przychodzą i odchodzą...". Ależ się dzieje, ależ muzyka! W zasadzie, już w tym momencie powinienem uciąć moje dalsze opisywanie tego albumu, by nie popaść w nadmierne jego gloryfikowanie, lecz rozprawiamy o tak nietuzinkowym jak na obecne realia songbooku, iż ewentualni wynudzeni tematem i tak już dawno poszli spać lub w najlepszym razie przerzucili kartkę. Wszyscy pozostali zapewne zapętlą tę płytę, a później będą wyławiać z niej kolejne AndersonMoments.
Nasz bohater nie jest żadną nad sobą użalającą się kluchą, nic z tego. On jeszcze stąd nigdzie się nie zabiera. Na razie jedynie rozrzuca kilka okruchów ze swego doświadczonego życia. Dlatego, oprócz słuchania ładnych melodii i zachwycania się aranżacyjnym bogactwem, warto zanurkować w teksty. Z ich treści płynie gigantyczna wrażliwość, a ich sugestywność wspina się na poziom słownego opisu zapachu kwiatów. W "Wild And Free" usłyszymy takie oto wyznanie: "... nadal jestem dziki i wciąż wolny...", a z "You're Nearly Nothing" popłynie myśl, że jeśli nikt cię nie kocha, nikt się o ciebie nie troszczy, wówczas dopiero naprawdę jesteś niczym. Albumową pointę może stanowić prosta w konstrukcji, naznaczona jakby nieco narracyjnym tonem ballada "All We're Really Looking For" - bo tak naprawdę, wszystko czego w życiu poszukujemy, to miłość. Począwszy od tej matczynej. Bo jak Maestro wspomina: gdy zadrapałem kolano pobiegłem do mamy. Pobiegłem, by ta przytuliła i pocałowała. Mama miała w sobie magię powstrzymywania bólu, a ja dzięki takim okazjom poszukiwałem miłości. 
Dokupcie do tej tętniącej melancholią płyty najprawdziwszego, rodem z Kentucky bourbona, i dajcie się ponieść magii. Magii wszystkich piosenek, bez wyjątku. Nie zmienią one naszego świata - to fakt, ale na pewno wzmocnią duchowo. A już zupełnie inną kwestią, iż Dan Auerbach to prawdziwy dźwiękowy Czarnoksiężnik.



A.M.