czwartek, 30 lipca 2020

"7 żyć Elvisa", "Więzień Brubaker" + "Back in Black"

Za nieco ponad dwa tygodnie nastanie 43-rocznica śmierci Elvisa Presleya. Zapewne ten fakt natchnął stację Planete+ do wyemitowania blisko 1,5-godzinnego dokumentu "7 żyć Elvisa". Tych "siedem żyć" to siedem etapów z życia Elvisa, a więc ubogie lata dzieciństwa w Memphis, wczesne nagrania dla Sama Phillipsa i jego Sun Records, służba wojskowa, śmierć matki, kontrakt z RCA Victor, okres filmowy, wielki powrót, epizod związany z Las Vegas, plus późniejsze załamanie zdrowia, lekomania, wreszcie śmierć. Piękne i barwne życie zwieńczone smutnym zmierzchem. Producenci filmu dostrzegli fenomen króla rock'n'rolla, który sprzedał ponad miliard płyt i pod tym względem przebił Michaela Jacksona, Davida Bowiego, Franka Sinatrę i Johna Lennona razem wziętych. W filmie wypowiada się wielu jego instrumentalistów, kompozytorów, nawet ochroniarz i osobisty fryzjer. Przewijają się też ciekawe anegdoty ekranowej partnerki Elvisa, dzisiaj już starowinki Dolores Hart, która zagrała z nim w "King Creole", ale nie tylko. Dolores w szczytowym okresie
kariery porzuciła aktorstwo i wstąpiła do klasztoru Benedyktynek, w którym tkwi do dziś. Godne podziwu, choć jednocześnie wyraz jej życiowego zagubienia.
Dzień rozpocząłem od moich ulubionych piosenek Króla: "If I Can Dream", "You Don't Have To Say You Love Me" czy jednej z pierwszych, jakie usłyszałem w życiu - "Return To Sender", po czym posłuchałem ptaków.

Jakoś niewytłumaczalnie przeszedłem przez życie nigdy dotąd nie natrafiwszy na film "Więzień Brubaker" z Robertem Redfordem. Ten inspirowany autentycznymi wydarzeniami obraz, o panującej korupcji, wyzysku, jak i kilku innych czarnych faktów rodem z więzienia Wakefield, po raz kolejny przysporzyło Redfordowi niemal wymarzoną rolę, choć wiadomo, po "Żądle" mało co już mogło ukąsić. W obsadzie pojawia się m.in. Morgan Freeman, jednak pomimo błysku w "Wożąc panią Daisy" czy osławionym, a nawet wzruszającym "Skazani na Shawshank", nigdy nie byłem jego zagorzałym zwolennikiem. O wiele milej było rzucić okiem na Matta Clarka, który jako niewyraźny typ znowu nie zawiódł. Podobnie jak ciekawą sylwetkę obrysował, kojarzony z JamesBond'owskim "Żyj i pozwól umrzeć" Yaphet Kotto. Facetowi z oczu bryzga krwią, choć akurat w roli Dickiego sprawdził swe pozytywne inklinacje.
Polecam, jeśli ktoś do tej pory nie miał okazji. Ale wiem, że wszyscy widzieli, bo przecież tylko ja nadrabiam zaległości po czterdziestu latach od premiery.

Niedawno 40-lecie obchodziło "Back In Black". Moja ulubiona (obok "Highway To Hell") płyta AC/DC. Uwielbiam tę przyodzianą w czerń, a i sprzedaną w pięćdziesięcio-milionowym nakładzie płytę, której szatę zaprojektowano na znak żałoby dla chwilę wcześniej zmarłego Bona Scotta. Fantastyczny jegomość, ale niestety głupio skończył. Tragedia jednego dała szansę drugiemu. Wykorzystał ją słabo wówczas rozpoznawalny Brian Johnson (ex-Geordie), który okazał się tamtego kompletnym zaprzeczeniem. Inny głos i charyzma, a jednak, gdy ryknął na świeżo upichconym "Back In Black", ziemią zatrzęsło. 
W 1980 roku była to płyta, którą zamęczałem miłością. Znęcałem się nad nią, przez co zmuszony byłem regularnie wymieniać winylowe egzemplarze. Obecnie nie mam żadnego. Myślałem o nowiźnie, takiej tylko na półkę, jednak szkoda pieczątki dla samego jej kiszenia oraz dla wylęgarni kurzu, bo przecież i tak słucham głównie kompaktów, a tych względem "Back in Black", mam trzy.



A.M.