Przedwczoraj 80-tką machnął najsympatyczniejszy Beatles, Ringo Starr. Dobry wiek panie dzieju.
I co z tego, że Richard nie był i zapewne nadal nie jest wielkim perkusistą, tym bardziej wokalistą, skoro chyba - jak tu stoimy - wszyscy go uwielbiamy. Bez niego Beatlesi byliby trzykołowcem, co bodaj niegdyś zapodał George Harrison.
Ufam, że Ringo jest dobrego zdrowia. Ostatnio tylu moich idoli skruszało, że chociaż niech jego natura oszczędzi.
Za szczuna na jednej z Wawrzynowych giełd posiadłem podniszczonego winyla "Ringo", i miałem dużo szczęścia, od razu trafiłem na największy solo hit, piosenkę "Photograph". Jak by nie patrzeć, typowo Beatlesowski swobodny numer, który światu ukazał się ledwie trzy lata po rozpadzie grupy, na dodatek pachniał niedawnymi jeszcze czasami, a co najistotniejsze, był przecież kompozycją Ringo oraz George'a Harrisona. Na tym nie koniec, Harrison widniał tu jeszcze w dwóch innych kawałkach, a i po jednym zaprezentowali także John Lennon oraz Paul McCartney. Na Ringo zawsze spoglądano z oka przymrużeniem, ale zapewniam, żaden z niego słabiak, jak to często wygłaszają bezgraniczni wielbiciele solowych dokonań Lennona. Nie liczyłbym się jednak z ich skrajnymi opiniami. To tak samo, jak nie przyjmuję bełkotów w temacie, że niby Phil Collins to nędzny piosenkarzyna przy wielkim (ciekawe, co też wielkiego począł w ostatnim dwudziestoleciu) Peterze Gabrielu. Obu więc lubię, choć Phila Collinsa dużo bardziej, i co mi zrobicie?
Ringo nagrał całkiem sporo płyt, o czym świat zawsze informował mniej wytłuszczonym drukiem, dlatego trzeba było na własną rękę wyostrzać nozdrza, by niczego nie przeoczyć. Wśród dokonanych wydawnictw figuruje jedno szczególnie dobre - album "Time Takes Time". W dużym stopniu
wspomagany przez szóstego Beatlesa, Jeffa Lynne'a. Szóstego, albowiem piątym był George Martin - wiadomo. Na obszarze tej płyty panowała niezwykła lekkość. Ringo zaśpiewał z takim polotem, jak nigdy dotąd. Oczywiście, nie mówię o historycznym "Yellow Submarine", bo to poza konkurencją. Inną też kwestią, iż osadzeni w scenicznym bagażniku perkusiści rzadko zabierają głos, ale gdy już do tego dochodzi, bywają niespodzianki. I Ringo na pewno jedną z nich. Podobnie, jak na naszym podwórku mój stary kumpel Tomek Goehs - od lat pałker Kultu, a w przeszłości naparzający w thrashowym obliczu Turbo czy Wilczym Pająku. Gdy mu więc pewnego dnia w Kulcie Kazik zezwolił pośpiewać, ten chwycił za Beatles'owskie "With A Little Help From My Friends", i do dzisiaj wszyscy wspominają, jakie to fajne. Dlatego opierając się na tym przykładzie żałuję, że Ringo też praktycznie nie zabierał głosu. Gdyby wspomniany Gejsiu więcej pośpiewał w Kulcie, prawdopodobnie miałbym w chałupie przynajmniej jedną ich płytę. Ale powracając do albumu "Time Takes Time". Jeśli nie macie żadnej płyty Ringo, a chcielibyście tę jedną jedyną, i być może nie do końca reprezentatywną, za to po prostu najlepszą, chwytajcie za "Time Takes Time". Nie wierzę, by nie porwały Was kawałki:
"After All These Years", "I Don't Believe You", "Runaways", "Weight Of The World" czy "In A Heartbeat". To niesamowita r'n'rollowa krzyżówka dokonań The Beatles, Electric Light Orchestra czy z przełomu 80/90's "odrestaurowanego" Toma Petty'ego. Fantastyczne gitarowe granie, plus proste, acz chwytliwe i rytmiczne melodie, no a, że głosu Ringo fajnie się słucha, przekonywać nie muszę.
Cieszmy się, że wciąż z nami jest, i życzmy mu: sto lat + VAT!
A wiecie Kochani, że Tomek Ziółkowski umie upichcić i doprawić karkówkę? Na tym nie koniec, w lodówce zawsze ma na podorędziu wiadomą butelkę, plus zapasową, w razie gdyby. Inteligentne. Wypada wszak wiedzieć, że gdy wysyłają nas do sklepu po butelczynę, należy przynieść dwie.
Jak dobrze spotkać się na męskim, filozoficznym gruncie i móc swobodniej wyrażać myśli. Nie bacząc na wtykanie pomiędzy wiersze tych mniej cenzuralnych. To właśnie odróżnia luzackie spotkania od tych z naszymi paniami. Dlatego na rockowy koncert zawsze wybiorę samcze grono. Z natury jestem singlem, któremu płeć piękna potrzebna okazjonalnie. Ale o tym wie nawet moja Żonka.
Stwierdzam, i wcale nie ze smutkiem, nie lubię rocka progresywnego. Tego współczesnego. Systematycznie przekopuję się przez promo składanki otrzymane niedawno od Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją", i cieszę się, gdy z dziesięciu CD odkładam jeden utwór na skromną stertę wcześniej polubionych. Kompilacje sporządzone głównie za okres ostatnich pięciu/sześciu lat odsłaniają bolesną prawdę o przedawnieniu tego gatunku. Na szczęście starzy dobrzy znajomi wciąż świetnie smakują, dlatego historia z uczuciem potraktuje Pink Floyd, Genesis, Camel czy Pendragon. Nikomu za kolejne trzy dekady na nic nazwy Caligula's Horse, Aeneas, Soen, Sylvan, Voyager IV, Echolons, Caspian i tuzinów tym podobnych enigm. Już ich nie pamiętamy, prawda? Ale o Chasing The Monsoon pamiętać należy. Ich album "No Ordinary World" wybitnie śliczny. Niespotykanie jak na skromne progi mości panującego stulecia. Od niedawna mam też od Piotrka pewną super płytę, ale w jej przypadku musimy poczekać do jesieni.
A.M.
I co z tego, że Richard nie był i zapewne nadal nie jest wielkim perkusistą, tym bardziej wokalistą, skoro chyba - jak tu stoimy - wszyscy go uwielbiamy. Bez niego Beatlesi byliby trzykołowcem, co bodaj niegdyś zapodał George Harrison.
Ufam, że Ringo jest dobrego zdrowia. Ostatnio tylu moich idoli skruszało, że chociaż niech jego natura oszczędzi.
Za szczuna na jednej z Wawrzynowych giełd posiadłem podniszczonego winyla "Ringo", i miałem dużo szczęścia, od razu trafiłem na największy solo hit, piosenkę "Photograph". Jak by nie patrzeć, typowo Beatlesowski swobodny numer, który światu ukazał się ledwie trzy lata po rozpadzie grupy, na dodatek pachniał niedawnymi jeszcze czasami, a co najistotniejsze, był przecież kompozycją Ringo oraz George'a Harrisona. Na tym nie koniec, Harrison widniał tu jeszcze w dwóch innych kawałkach, a i po jednym zaprezentowali także John Lennon oraz Paul McCartney. Na Ringo zawsze spoglądano z oka przymrużeniem, ale zapewniam, żaden z niego słabiak, jak to często wygłaszają bezgraniczni wielbiciele solowych dokonań Lennona. Nie liczyłbym się jednak z ich skrajnymi opiniami. To tak samo, jak nie przyjmuję bełkotów w temacie, że niby Phil Collins to nędzny piosenkarzyna przy wielkim (ciekawe, co też wielkiego począł w ostatnim dwudziestoleciu) Peterze Gabrielu. Obu więc lubię, choć Phila Collinsa dużo bardziej, i co mi zrobicie?
Ringo nagrał całkiem sporo płyt, o czym świat zawsze informował mniej wytłuszczonym drukiem, dlatego trzeba było na własną rękę wyostrzać nozdrza, by niczego nie przeoczyć. Wśród dokonanych wydawnictw figuruje jedno szczególnie dobre - album "Time Takes Time". W dużym stopniu
wspomagany przez szóstego Beatlesa, Jeffa Lynne'a. Szóstego, albowiem piątym był George Martin - wiadomo. Na obszarze tej płyty panowała niezwykła lekkość. Ringo zaśpiewał z takim polotem, jak nigdy dotąd. Oczywiście, nie mówię o historycznym "Yellow Submarine", bo to poza konkurencją. Inną też kwestią, iż osadzeni w scenicznym bagażniku perkusiści rzadko zabierają głos, ale gdy już do tego dochodzi, bywają niespodzianki. I Ringo na pewno jedną z nich. Podobnie, jak na naszym podwórku mój stary kumpel Tomek Goehs - od lat pałker Kultu, a w przeszłości naparzający w thrashowym obliczu Turbo czy Wilczym Pająku. Gdy mu więc pewnego dnia w Kulcie Kazik zezwolił pośpiewać, ten chwycił za Beatles'owskie "With A Little Help From My Friends", i do dzisiaj wszyscy wspominają, jakie to fajne. Dlatego opierając się na tym przykładzie żałuję, że Ringo też praktycznie nie zabierał głosu. Gdyby wspomniany Gejsiu więcej pośpiewał w Kulcie, prawdopodobnie miałbym w chałupie przynajmniej jedną ich płytę. Ale powracając do albumu "Time Takes Time". Jeśli nie macie żadnej płyty Ringo, a chcielibyście tę jedną jedyną, i być może nie do końca reprezentatywną, za to po prostu najlepszą, chwytajcie za "Time Takes Time". Nie wierzę, by nie porwały Was kawałki:
"After All These Years", "I Don't Believe You", "Runaways", "Weight Of The World" czy "In A Heartbeat". To niesamowita r'n'rollowa krzyżówka dokonań The Beatles, Electric Light Orchestra czy z przełomu 80/90's "odrestaurowanego" Toma Petty'ego. Fantastyczne gitarowe granie, plus proste, acz chwytliwe i rytmiczne melodie, no a, że głosu Ringo fajnie się słucha, przekonywać nie muszę.
Cieszmy się, że wciąż z nami jest, i życzmy mu: sto lat + VAT!
A wiecie Kochani, że Tomek Ziółkowski umie upichcić i doprawić karkówkę? Na tym nie koniec, w lodówce zawsze ma na podorędziu wiadomą butelkę, plus zapasową, w razie gdyby. Inteligentne. Wypada wszak wiedzieć, że gdy wysyłają nas do sklepu po butelczynę, należy przynieść dwie.
Jak dobrze spotkać się na męskim, filozoficznym gruncie i móc swobodniej wyrażać myśli. Nie bacząc na wtykanie pomiędzy wiersze tych mniej cenzuralnych. To właśnie odróżnia luzackie spotkania od tych z naszymi paniami. Dlatego na rockowy koncert zawsze wybiorę samcze grono. Z natury jestem singlem, któremu płeć piękna potrzebna okazjonalnie. Ale o tym wie nawet moja Żonka.
Stwierdzam, i wcale nie ze smutkiem, nie lubię rocka progresywnego. Tego współczesnego. Systematycznie przekopuję się przez promo składanki otrzymane niedawno od Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją", i cieszę się, gdy z dziesięciu CD odkładam jeden utwór na skromną stertę wcześniej polubionych. Kompilacje sporządzone głównie za okres ostatnich pięciu/sześciu lat odsłaniają bolesną prawdę o przedawnieniu tego gatunku. Na szczęście starzy dobrzy znajomi wciąż świetnie smakują, dlatego historia z uczuciem potraktuje Pink Floyd, Genesis, Camel czy Pendragon. Nikomu za kolejne trzy dekady na nic nazwy Caligula's Horse, Aeneas, Soen, Sylvan, Voyager IV, Echolons, Caspian i tuzinów tym podobnych enigm. Już ich nie pamiętamy, prawda? Ale o Chasing The Monsoon pamiętać należy. Ich album "No Ordinary World" wybitnie śliczny. Niespotykanie jak na skromne progi mości panującego stulecia. Od niedawna mam też od Piotrka pewną super płytę, ale w jej przypadku musimy poczekać do jesieni.
A.M.