Odszedł Ennio Morricone. Globalnie wielbiony włoski kompozytor, absolutny fachur w dziedzinie muzyki filmowej, ale też twórca szeroko pojętej i utrzymanej w duchu kompozytorów klasycznych muzyki współczesnej. Ogromna strata. Na pocieszenie, pamięć po tego typu ludziach nie zaciera się nigdy.
Podczas wczorajszego wieczornego spaceru porozmawialiśmy chwilę z moją Mundi na jego temat. W trakcie pogawędki uchylały mi się szufladki z niektórymi sekwencjami; przede wszystkim z "Misji". Niesamowita muzyka. Podniosła, poruszająca, o głębi, rozmachu i melodyce bliskiej urodzonego w Salzburgu wiedeńczyka Mozarta, i o jakże naturalnej wobec lekkości włoskiej natury, którą w swych przepastnych partyturach latami księgował maestro Morricone.
Jego kompozycje były ozdobą dla westernów, filmów historycznych, sensacyjnych czy nawet dreszczowców. Posiadł wyobraźnię, która nie dawała nutom wolnego, a instrumentom bezczynnie kisić się w futerałach. Tworzył nieprzerwanie. Myślę, że nawet przy goleniu wykorzystywał dźwięk nakładanej pianki na skórę, a później zdzierał go brzeszczotem golarki. Ennio był kimś tak wszechstronnym, że potrafiłby zagrać w duchu wymogów każdej planety, asteroidy czy supernowej. I dopiero pod jego batutą usłyszelibyśmy rechot pożerającej nas czarnej dziury. Wystarczy posłuchać jego westernowych tematów, by zechcieć przyodziać kowbojski pas, zarzucić na glacę skórzany kapelusz i z flintą na koniu pognać rozprawić się ze złoczyńcami.
Poczułem się dziwnie, gdy dopadło uświadomienie, że człowiek, który w moim życiu rozgościł się na dobre, a i był w nim od zawsze, i który wydawać się mogło na zawsze pozostanie, pewnego dnia zatrzasnął za sobą drzwi. Cóż, na pocieszenie wspomnienia, bliskie sercu i ucha częstotliwościom lubiane nazwisko, oraz najważniejsze: muzyka.
A.M.
Podczas wczorajszego wieczornego spaceru porozmawialiśmy chwilę z moją Mundi na jego temat. W trakcie pogawędki uchylały mi się szufladki z niektórymi sekwencjami; przede wszystkim z "Misji". Niesamowita muzyka. Podniosła, poruszająca, o głębi, rozmachu i melodyce bliskiej urodzonego w Salzburgu wiedeńczyka Mozarta, i o jakże naturalnej wobec lekkości włoskiej natury, którą w swych przepastnych partyturach latami księgował maestro Morricone.
Jego kompozycje były ozdobą dla westernów, filmów historycznych, sensacyjnych czy nawet dreszczowców. Posiadł wyobraźnię, która nie dawała nutom wolnego, a instrumentom bezczynnie kisić się w futerałach. Tworzył nieprzerwanie. Myślę, że nawet przy goleniu wykorzystywał dźwięk nakładanej pianki na skórę, a później zdzierał go brzeszczotem golarki. Ennio był kimś tak wszechstronnym, że potrafiłby zagrać w duchu wymogów każdej planety, asteroidy czy supernowej. I dopiero pod jego batutą usłyszelibyśmy rechot pożerającej nas czarnej dziury. Wystarczy posłuchać jego westernowych tematów, by zechcieć przyodziać kowbojski pas, zarzucić na glacę skórzany kapelusz i z flintą na koniu pognać rozprawić się ze złoczyńcami.
Poczułem się dziwnie, gdy dopadło uświadomienie, że człowiek, który w moim życiu rozgościł się na dobre, a i był w nim od zawsze, i który wydawać się mogło na zawsze pozostanie, pewnego dnia zatrzasnął za sobą drzwi. Cóż, na pocieszenie wspomnienia, bliskie sercu i ucha częstotliwościom lubiane nazwisko, oraz najważniejsze: muzyka.
A.M.