niedziela, 26 lipca 2020

AXEL RUDI PELL "Sign Of The Times" (2020)









AXEL RUDI PELL
"Sign Of The Times"
(STEAMHAMMER / SPV)

***1/2






Były takie czasy, kiedy przed każdą kolejną płytą tego niemieckiego gitarzysty padałem do stóp, zupełnie nie dostrzegając wchłaniania podprogowego szablonu. W zasadzie, zmieniały się tylko tytuły oraz daty poszczególnych wydawnictw, muzyka zaś toczyła się promieniem spod tego samego cyrkla. Nawet okładki snuły podejrzenia knucia wciąż z tym samym krawcem. A jednak całe to urocze żywcem czerpanie z tradycji Deep Purple czy Scorpions, łechtało me podniebienie i do teraz mam do niego nieukrywaną słabość. Na dodatek, sprawny w rzemiośle i wirtuozerii, obecnie 60-letni Axelek, plótł bliskie mego podniebienia melodie, nadając im odpowiedniej rytmiki i dramaturgii, tak więc było to najbliższe wymogom mych płuc powietrze. I choć zmieniali się także wokaliści, to jednak zawsze z dobrych na dobrych, bądź na jeszcze lepszych. Jednak przy całej mojej sympatii do obecnie (od ponad dwóch dekad) urzędującego nowojorczyka Johnny'ego Gioeliego, żałuję trochę, że
wcześniejszy Jeff Scott Soto pośpiewał zbyt krótko. No, ale Soto nigdzie długo miejsca nie potrafi zagrzać, wszędzie go pełno, a największą wadą/zaletą otwieranie co rusz nowych furtek i z rzadka ich domykanie. Nieważne, Soto to już odległa historia, a tu właśnie wyrosła nam nowa płyta, w którą całe serducho włożył od lat stabilny team: Pell/Gioeli/Doernberg/Krawczak/Rondinelli.
Tradycyjnie wszystko podług schematu; jak zawsze intro, plus garść powerów ("Gunfire", "The End Of The Line"), do tego niemało średnich, acz pikantnie doprawionych temp ("Bad Reputation", "Wings Of The Storm", "Waiting For Your Call", "Sign Of The Times") jak również obowiązkowych muskularnie toczących się walców (choć tym razem tylko jeden - "Into The Fire"), no i konieczne ballady (obecnie też tylko osamotniona "As Blind As A Fool Can Be"). Lecz uwaga, bo oto wdarła się jeszcze pewna nieszablonowa perełka. A pokochałem "paskudę" od pierwszego wbitego w me ucho źdźbła. Numer zwie się "Living In A Dream". Zaczyna się rytmem reggae, by po mniej więcej 65-70 sekundach przeobrazić zainicjowany leniwym tempem kawałek w iście markowe heavy. Nie gubiąc przy tym nastawienia do podtrzymywania od pierwszych taktów ślicznej melodyki i dość zróżnicowanego wokalu, co jak na zazwyczaj
schematycznie śpiewającego Gioeliego, jawi się nieocenienie. Na tym nie koniec atrakcji, ponieważ w tle piosenki nieustannie szaleją keyboardy oraz dostojniejsze organy, przy czym te pierwsze kreślą swego rodzaju melancholijne pasaże, więc całość łapie za serce. Doprawdy przepiękne sześć minut wbite gdzieś niemal u schyłku tej płyty. Wyrósł tu moment, który sprawił, że poczułem letnią festiwalową aurę, a i przez chwilę do mych drzwi zapukała młodość. Jedna z najlepszych piosenek w dorobku Pella, przez niego zresztą w całości upichcona.
Nieważne, że generalnie płyta na mocne trzy, bo skoro "Living In A Dream" stoi prawdziwą maczugą, ostateczna jej wartość zyskuje dodatkowe złote pół gwiazdki.



A.M.