Uwaga! , będzie nieco dłużej...
Połowę lipcowych wakacji roku 1985 poświęciłem zarabianiu forsy na zakup gramofonu. Mając wysłużonego Fonomastera wymarzył mi się nieskazitelny Daniel. Pewnego razu, w prasowym ogłoszeniu, namierzyłem interesujący mnie model, dostępny gdzieś na Górczynie. Pojechaliśmy więc z kolegą obczaić sprawę, z nadzieją sfinalizowania transakcji od ręki. Stać mnie było, w końcu przez miesiąc wakacyjnej harówy - przy rolosach i karniszach - zarobiłem trzydzieści patyków, a w owym ogłoszeniu gramofon oferowano za połowę moich zasobów.
Drzwi otworzyła starsza pani.
- Syna nie ma, ale wkrótce powinien wrócić. Siądźcie panowie, napijecie się herbaty? - poznańską gościnnością nas otuliła.
Wypiliśmy herbatkę, obejrzeliśmy sprzęt, i w zasadzie już położyłem należność na stół, jednak Mama sprzedającego uparcie nie chciała w sprawie pośredniczyć, więc stanęło na jeszcze jednej herbatce. Syn coś nie docierał, robiło się trochę późno, a my nie chcieliśmy nadwyrężać gościnności miłej pani. Stanęło więc na tym, że przyjedziemy jutro, i bez względu na to, czy chłopaka zastaniemy czy nie, owa pani wyda sprzęt za ustaloną stawkę.
Po powrocie z Górczyna na osiedle, jeszcze nie zdążyłem odżałować nienabytego sprzętu, a tu na drodze stanęli koleżkowie Karol i Jarek.
- Maseł, nie kopsniejsz się z nami na Mazury?
- Jasne, a kiedy?
- Dzisiaj, właściwie zaraz. Za trzy godziny mamy pociąg, weź się tylko spakuj, ogarnij, a my, gdyby co, namiot mamy, trzeba tylko jeszcze kupić bilety.
Była to decyzja chwili. Spontaniczna, szalona, młodzieńcza. Moja Mama na szybko znalazła jakąś torbę, bowiem na załatwienie plecaka było już zdecydowanie za późno.
W granicach dwudziestej drugiej/dwudziestej trzeciej, siedziałem już z chłopakami w przedziale podstawionego pociągu relacji Poznań-Ełk, jadącego jedyną możliwą trasą, przez Olsztyn i Ruciane Nida, które to Nida były pierwszą stacją docelową.
Szybko więc zostawiłem za plecami wymarzony gramofon, także teoretycznie najlepszych kumpli, z którymi dotąd spędzałem kanikuły, i na jednej nodze zdecydowałem tego roku wszystko przestawić do góry nogami. I była to decyzja życia.
W podróż wybrałem się z niewiele do tej pory dla mnie znaczącymi kompanami.
Karol - wzięty architekt, człowiek obecnie nieprzyzwoicie nadziany, a wówczas wtapiający się w tłum chłopak, którego wyróżniało jedynie przesadne przystojniactwo, co z kolei nie opędzało go od płci pięknej. Dzisiaj szansą na usłyszenie od niego "cześć", byłoby tylko możliwym, gdybym to ja pierwszy takowe w jego kierunku wypowiedział. Mimo wszystko, mam do szczuna pewien sentyment, wszak w 1982 roku wspólnie, i to w jego mieszkanku, na białym włochatym dywanie zasiadaliśmy przed kolorowym telewizorem, z purpurami na twarzach śledząc poczynania naszych futbolistów, którzy w Hiszpanii sięgali po najniższe podium.
Jarek - podobnie jak Karol, młodszy ode mnie o dwa lub nawet trzy lata. Brat pewnej mojej rówieśniczki Beaty, u której nie miałem szans, ona u mnie zresztą także. Oboje polowaliśmy na inne zwierzyny, poza tym, partnerów dobrze było mieć spoza osiedlowego grona. Wracając do Jarka. Niesamowicie fajny chłopak. Pozytywny, beztroski, narwany, szalony, lecz, gdy trzeba, potrafiący dochować powagi chwili. W życiu osiedlowym niewiele dla siebie znaczyliśmy. Nasze okazjonalne relacje ocierały się o kurtuazyjne pogawędki i przybijanie piątek. Tyle, i aż tyle. Teraz jednak przyszło mi z Jarasem (bo tak niestety wszyscy na niego mawialiśmy) wystrzelić na wschodnio-północny kraniec Polski, na dwutygodniowy pobyt w ciasnym dwuosobowym namiocie. Bo choć Karol był tym trzecim do pary, to dla sprawy kompletnie się nie liczył. Wiadomym było, że facet tylko dotrze z nami do ośrodka (z polem namiotowym) w Kamieniu (nieopodal Wygryn, a te z kolei nieopodal Rucianych Nid), po czym w pewnym innym ośrodku, tuż za miedzą, oczekiwała na niego pewna Sylwia, w której Karolek się podkochiwał, a ona za nim z kolei szalała. Śliczna dziewczyna, taka do schrupania. On niestety też klawy facio, więc ładna była z nich parka. Taka z gatunku: Barbie i Ken. Tyle, że w dżinsach.
Owa Sylwia przebywała tam na jakimś zorganizowanym obozie, a Karolek jakoś tak się zgrabnie pod niego podłączył. I tutaj film z Karolem urywa się. Obie nasze strony na czas wakacji rozchodziły się w dobrych nastrojach, więc Karol i Sylwia zapewne zmarnowali tamte dwa tygodnie na miłe przytulanki, my zaś z Jarasem daliśmy prawdziwego czadu. Na totalnie zatłoczonym namiotowym polu znaleźliśmy miejsce w sąsiedztwie śmietnika, jednocześnie dla przeciwwagi sanitariatu, ale ku radości także przy wydzielonym gniazdku do nocnego ogniskowania.
Szybko zapoznaliśmy się z najfajniejszymi ośrodkowymi mentami, w tym z pewnym Krakusem, który, co wkrótce się wydało, spędził już w swym życiu kilka ustronnych chwil w domku ze szkocką firanką. Nie przeszkodził mi ów fakt w polubieniu gostka. Tym bardziej, że ten lubił Saxon i Motörhead. Proszę wyobrazić sobie, jak to w duecie odwaliliśmy pewnego popołudnia naszą wersję "Ace Of Spades". Bili nam brawa. Dlatego nie dziwcie się Kochani, że po wakacjach nawet napisaliśmy do siebie listy. Mało tego, po pewnym czasie także do tegoż wakacyjnego przyjacielka zadzwoniłem, jednak z ust jego Mamy usłyszałem, że synka znowu przez pewien dłuższy czas w domu nie zastanę.
My z Jarkiem też pewnego razu mieliśmy nocną milicyjną wizytę. Okazało się, że wchodząc w układy z pewnym kotłowym, wystawiliśmy się na potencjalnych jego gorzelnianych klientów. A że facet wpadł, to przecież najlepszymi świadkami jego akcjonariusze.
Przechodząc do wątku kulinarnego, zastanawia mnie, komu z tych dzisiejszych małolatowych chudzielców, jedzących kiełki, na deser włoszczyznę, a wszystko popijających wodą niegazowaną, chciałoby się drałować codziennie dziesięć kilosów, i drugie tyle nazad, by zjeść na obiad jakiś tani gulasz, bądź zawierającą dwupierdzian grochu fasolkę po bretońsku? A my z Jarasem tak dzień w dzień, przez bite dwa tygodnie. Za wyjątkiem pewnego dnia, kiedy postanowiliśmy objechać okolice, docierając do Mikołajek, Pisza, Orzysza... Zresztą w Orzyszu Jarek miał ciotkę (taka jego ciotka, ciotkę ma w Londynie - wspominając Barejowskiego Misia). Pani nakarmiła, napoiła, i dalej w drogę. Z blasku poranka szybko nastał mrok, a my gnaliśmy, by zdążyć na ostatni autobus z Mikołajek do Wygryn. Niestety, okazało się, że ten wcale nie odjeżdżał w granicach dwudziestej trzeciej, a godzinę wcześniej. Czekała nas więc piechotka przez las, czyli po ciemku, bez latarek i w nadziei utrzymania szlaku przez dobrych kilkanaście kilometrów. Leśna droga do Kamienia zaczynała się na początkowym wylocie z Mikołajek. Po mniej więcej kilometrze zorientowaliśmy się, że dawno wszystko zostawiliśmy za plecami, więc przyszło zarwać nockę na powrót do naszego pola namiotowego z buta. Drogą nieznaną, choć asfaltową, jednak totalnie zalesioną, przez co ujrzenie na niej świetlnego gwiezdnego przesmyku, w wielu miejscach graniczyło z cudem. Szliśmy więc na kilku odcinkach po omacku, dosłownie z wysuniętymi dłońmi, tak, by po prostu nosem nie przydybać w jakieś drzewo. Już nie będę opisywał, co potrafią nocą jeże snujące się po leśnej ściółce. Dopiero po fakcie dowiedzieliśmy się, że to one. Przez dłuższy czas byliśmy przekonani, iż ktoś wraz z nami podąża lasem, step by step. Tylko czekałem, kiedy przed nami wyrosną jakieś draby, po czym nasze ciała zawisną na najbliższych gałęziach.
By nie przedłużać, skończyło się na nadłożeniu trzydziestu kilometrów. Obeszliśmy dookoła nasz Kamień, docierając do Wygryn, a więc od strony Mikołajek do wioski oddalonej w prostej linii od Kamienia o kilka kilosów. Gdy dotarliśmy na nasze pole namiotowe, już świtało. Niedosypialscy właśnie zaczynali pomału zrywać się z menażkami do porannego śniadania, my zaś uszczęśliwieni faktem szczęśliwego powrotu, oddaliśmy się objęciom Morfeusza.
Oszczędzam Szanownym Państwu szczegółów, jak to potrafiliśmy z Jarkiem każdego dnia dawać z buta po trzydzieści kilometrów, a bywało, że więcej. Raz przydarzyło się, że po zrobionych dwudziestu, przypomniałem sobie, iż nie wysłałem toto lotka. No to dawaj dychę w jedną i dychę w drogę powrotną, byle tylko nie przegapić kolejnego losowania. Nagrodą za moją skłonność do hazardu był wspólny budżet żywieniowy. Budżet z gostkiem, który w przeciwieństwie do mego jedzenia, żarł. Na mój jeden talerz, Jarek wsuwał dwa. Pewnego razu Jarek zjadł talerz fasolki, i jeszcze nie opuściliśmy Rucianych Nid, a ten przypomniał sobie, że czuje głód, więc powrót do baru na tym razem talerz bigosu. Ja spasowałem, bowiem wówczas autentycznie byłem szczuplasem. Nawet przez moment dźwigałem niedowagę. Na 191,5 cm wzrostu, na wadze wyświetlało 74-76 kilo. Na ramionach wystawały mi ponad skórę gnaty. Tak było, naprawdę, choć wiem, że obecnie trudno w to uwierzyć.
Jaras jeszcze mi podżerał blok mleczny, który na wagę kupowałem w takim zadupiastym spożywczaku w Wygrynach. W takim sklepie, w którym gdybym kupował jeszcze przez miesiąc, mógłbym brać towar na zeszyt. Przychodziły tam po tanie winko takie fajne bezzębne spragnione ryjki, a Carmeny wizytowały na półce jedynie dla przyjezdnych, bowiem tubylcy jarali Popularne, a co bardziej wybredni Giewonty z filtrem.
Wszystko na tych wakacjach sprzyjało. Pogoda, ludzie, piękne jeziora i lasy, beztrosko napełniony portfel, a Jarek przez moment stał się najlepszym kumplem z wszystkich, którzy do tamtej pory. I nikt nie uwierzy, ale po przybyciu do Poznania nasze relacje powróciły do normalności - czyli do stanu przedwakacyjnego.
Jeszcze przed powrotnym wyjazdem Karol poprosił nas, byśmy wlecieli do Mamy jego Sylwii. Naszym zadaniem było wszystkiego w barwnym świetle zrelacjonowanie. Pamiętam, był to domek jednorodzinny z ogrodem, na jednym z winogradzkich osiedli. Do dzisiaj trafiłbym tam z zamkniętymi oczyma. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Mama Sylwii ugościła nas śniadaniem na tarasie. Był to słoneczny, ciepły poranek. Prawdziwy July Morning, choć nie wiem, czy nie był to już nawet początek sierpnia. Przemiła kobieta, i co podkreślę, wówczas właścicielka naprawdę prześlicznej córki.
Wakacje życia. Spróbowałem je powtórzyć z moimi obecnymi przyjaciółmi, a stało się to po sześciu latach. Dokładnie w sierpniu 1991 roku. Niestety, nic nie zdarza się dwa razy. I nigdy tego nie róbcie. Gdyby nie moja trochę romantyczna osobowość, szybko za ich przyczynkiem zatarłbym dobre wspomnienia. W 1991 roku nie sprzyjało nic, a przede wszystkim pogoda. Żałuję, że nie uległem presji, byśmy pojechali nad morze, tylko uparłem się na te Mazury. Być może błędem było początkowe dotarcie do nieznanej Jabłoni. Zakotwiczyliśmy w niej na kilka dni, podczas których codziennie gnoiło. Dosłownie. Nie padało, nie lało, a gnoiło. Oberwało mi się od losu, a także od mojej paczki, która uznała mnie za winnego nieudanego wypadu.
Po tych kilku feralnych dniach, zaproponowałem przenosiny do Kamienia. Nadal wierzyłem, że można jeszcze sprawę uratować. Tym bardziej, że w Piszu na dworcu kolejowym, a konkretnie w kiosku Ruchu przed jego głównym wejściem, kupiłem CD Accept "Balls To The Wall". Kumpel Długi, zarzucił tylko: no tak, Maseł rozpoczyna wakacje od kupowania płyt. Tutaj dodam, że w tym Piszu płytę kupiłem od razu pierwszego dnia po dotarciu, i była to jedyna płyta w owym kiosku. Kolejna wizyta w Piszu służyła już tylko jako punkt przelotowy pomiędzy Jabłonią a Rucianymi Nidami, z których tym razem na bogato zapakowaliśmy się do taksówki, a cel: Kamień.
Kierowcy zasugerowałem, że już tu byłem przed sześcioma laty, no i że były to super wakacje, a teraz liczę na ciąg dalszy. Od razu zastanowiło mnie i zaniepokoiło jednocześnie, gdy kierowca w pewnej chwili: "ooo, dawno nie był, a wiele się pozmieniało". I faktycznie gość miał rację. Ośrodek opłotowany, z nową bramą, niemal z monitoringiem, choć wówczas jeszcze chyba nie wiedziano u nas, co to. Zajeżdżamy, a tam pustawo. Niegdyś szpilki byś bracie nie wetknął, a tymczasem ledwie kilka namiotów, ludzie jacyś tacy niemrawi, no i jeszcze pogoda, co by nie mówić: chujowa. Tych kilka zaaplikowanych dni
spędziliśmy w miarę miło, choć nie obyło się bez kultowej już dziś sprzeczki, na linii Długi-Maseł. Do dzisiaj wspominamy ją, jako najfajniejszą wakacyjną pamiątkę. Oprócz genialnego Sobusia, który udawał żebraka przed bramą dworca w Rucianych. Wracając do sprzeczki... to było raz, pierwszy raz i oby ostatni. Dlatego Długi, Ty stary byku, nie waż się nigdy więcej :-)
Na pamiątkę "takich se" wakacji, odziedziczyłem namiotową tabliczkę, którą dziabnąłem, i za którą trzeba było w ramach zguby uiścić jakieś grosze. Dobrze się stało, bo co dzisiaj ślad tamtych dni, tego nie zabierze nikt.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Połowę lipcowych wakacji roku 1985 poświęciłem zarabianiu forsy na zakup gramofonu. Mając wysłużonego Fonomastera wymarzył mi się nieskazitelny Daniel. Pewnego razu, w prasowym ogłoszeniu, namierzyłem interesujący mnie model, dostępny gdzieś na Górczynie. Pojechaliśmy więc z kolegą obczaić sprawę, z nadzieją sfinalizowania transakcji od ręki. Stać mnie było, w końcu przez miesiąc wakacyjnej harówy - przy rolosach i karniszach - zarobiłem trzydzieści patyków, a w owym ogłoszeniu gramofon oferowano za połowę moich zasobów.
Drzwi otworzyła starsza pani.
- Syna nie ma, ale wkrótce powinien wrócić. Siądźcie panowie, napijecie się herbaty? - poznańską gościnnością nas otuliła.
Wypiliśmy herbatkę, obejrzeliśmy sprzęt, i w zasadzie już położyłem należność na stół, jednak Mama sprzedającego uparcie nie chciała w sprawie pośredniczyć, więc stanęło na jeszcze jednej herbatce. Syn coś nie docierał, robiło się trochę późno, a my nie chcieliśmy nadwyrężać gościnności miłej pani. Stanęło więc na tym, że przyjedziemy jutro, i bez względu na to, czy chłopaka zastaniemy czy nie, owa pani wyda sprzęt za ustaloną stawkę.
Po powrocie z Górczyna na osiedle, jeszcze nie zdążyłem odżałować nienabytego sprzętu, a tu na drodze stanęli koleżkowie Karol i Jarek.
- Maseł, nie kopsniejsz się z nami na Mazury?
- Jasne, a kiedy?
- Dzisiaj, właściwie zaraz. Za trzy godziny mamy pociąg, weź się tylko spakuj, ogarnij, a my, gdyby co, namiot mamy, trzeba tylko jeszcze kupić bilety.
Była to decyzja chwili. Spontaniczna, szalona, młodzieńcza. Moja Mama na szybko znalazła jakąś torbę, bowiem na załatwienie plecaka było już zdecydowanie za późno.
W granicach dwudziestej drugiej/dwudziestej trzeciej, siedziałem już z chłopakami w przedziale podstawionego pociągu relacji Poznań-Ełk, jadącego jedyną możliwą trasą, przez Olsztyn i Ruciane Nida, które to Nida były pierwszą stacją docelową.
Szybko więc zostawiłem za plecami wymarzony gramofon, także teoretycznie najlepszych kumpli, z którymi dotąd spędzałem kanikuły, i na jednej nodze zdecydowałem tego roku wszystko przestawić do góry nogami. I była to decyzja życia.
W podróż wybrałem się z niewiele do tej pory dla mnie znaczącymi kompanami.
Karol - wzięty architekt, człowiek obecnie nieprzyzwoicie nadziany, a wówczas wtapiający się w tłum chłopak, którego wyróżniało jedynie przesadne przystojniactwo, co z kolei nie opędzało go od płci pięknej. Dzisiaj szansą na usłyszenie od niego "cześć", byłoby tylko możliwym, gdybym to ja pierwszy takowe w jego kierunku wypowiedział. Mimo wszystko, mam do szczuna pewien sentyment, wszak w 1982 roku wspólnie, i to w jego mieszkanku, na białym włochatym dywanie zasiadaliśmy przed kolorowym telewizorem, z purpurami na twarzach śledząc poczynania naszych futbolistów, którzy w Hiszpanii sięgali po najniższe podium.
Jarek - podobnie jak Karol, młodszy ode mnie o dwa lub nawet trzy lata. Brat pewnej mojej rówieśniczki Beaty, u której nie miałem szans, ona u mnie zresztą także. Oboje polowaliśmy na inne zwierzyny, poza tym, partnerów dobrze było mieć spoza osiedlowego grona. Wracając do Jarka. Niesamowicie fajny chłopak. Pozytywny, beztroski, narwany, szalony, lecz, gdy trzeba, potrafiący dochować powagi chwili. W życiu osiedlowym niewiele dla siebie znaczyliśmy. Nasze okazjonalne relacje ocierały się o kurtuazyjne pogawędki i przybijanie piątek. Tyle, i aż tyle. Teraz jednak przyszło mi z Jarasem (bo tak niestety wszyscy na niego mawialiśmy) wystrzelić na wschodnio-północny kraniec Polski, na dwutygodniowy pobyt w ciasnym dwuosobowym namiocie. Bo choć Karol był tym trzecim do pary, to dla sprawy kompletnie się nie liczył. Wiadomym było, że facet tylko dotrze z nami do ośrodka (z polem namiotowym) w Kamieniu (nieopodal Wygryn, a te z kolei nieopodal Rucianych Nid), po czym w pewnym innym ośrodku, tuż za miedzą, oczekiwała na niego pewna Sylwia, w której Karolek się podkochiwał, a ona za nim z kolei szalała. Śliczna dziewczyna, taka do schrupania. On niestety też klawy facio, więc ładna była z nich parka. Taka z gatunku: Barbie i Ken. Tyle, że w dżinsach.
Owa Sylwia przebywała tam na jakimś zorganizowanym obozie, a Karolek jakoś tak się zgrabnie pod niego podłączył. I tutaj film z Karolem urywa się. Obie nasze strony na czas wakacji rozchodziły się w dobrych nastrojach, więc Karol i Sylwia zapewne zmarnowali tamte dwa tygodnie na miłe przytulanki, my zaś z Jarasem daliśmy prawdziwego czadu. Na totalnie zatłoczonym namiotowym polu znaleźliśmy miejsce w sąsiedztwie śmietnika, jednocześnie dla przeciwwagi sanitariatu, ale ku radości także przy wydzielonym gniazdku do nocnego ogniskowania.
Szybko zapoznaliśmy się z najfajniejszymi ośrodkowymi mentami, w tym z pewnym Krakusem, który, co wkrótce się wydało, spędził już w swym życiu kilka ustronnych chwil w domku ze szkocką firanką. Nie przeszkodził mi ów fakt w polubieniu gostka. Tym bardziej, że ten lubił Saxon i Motörhead. Proszę wyobrazić sobie, jak to w duecie odwaliliśmy pewnego popołudnia naszą wersję "Ace Of Spades". Bili nam brawa. Dlatego nie dziwcie się Kochani, że po wakacjach nawet napisaliśmy do siebie listy. Mało tego, po pewnym czasie także do tegoż wakacyjnego przyjacielka zadzwoniłem, jednak z ust jego Mamy usłyszałem, że synka znowu przez pewien dłuższy czas w domu nie zastanę.
My z Jarkiem też pewnego razu mieliśmy nocną milicyjną wizytę. Okazało się, że wchodząc w układy z pewnym kotłowym, wystawiliśmy się na potencjalnych jego gorzelnianych klientów. A że facet wpadł, to przecież najlepszymi świadkami jego akcjonariusze.
Przechodząc do wątku kulinarnego, zastanawia mnie, komu z tych dzisiejszych małolatowych chudzielców, jedzących kiełki, na deser włoszczyznę, a wszystko popijających wodą niegazowaną, chciałoby się drałować codziennie dziesięć kilosów, i drugie tyle nazad, by zjeść na obiad jakiś tani gulasz, bądź zawierającą dwupierdzian grochu fasolkę po bretońsku? A my z Jarasem tak dzień w dzień, przez bite dwa tygodnie. Za wyjątkiem pewnego dnia, kiedy postanowiliśmy objechać okolice, docierając do Mikołajek, Pisza, Orzysza... Zresztą w Orzyszu Jarek miał ciotkę (taka jego ciotka, ciotkę ma w Londynie - wspominając Barejowskiego Misia). Pani nakarmiła, napoiła, i dalej w drogę. Z blasku poranka szybko nastał mrok, a my gnaliśmy, by zdążyć na ostatni autobus z Mikołajek do Wygryn. Niestety, okazało się, że ten wcale nie odjeżdżał w granicach dwudziestej trzeciej, a godzinę wcześniej. Czekała nas więc piechotka przez las, czyli po ciemku, bez latarek i w nadziei utrzymania szlaku przez dobrych kilkanaście kilometrów. Leśna droga do Kamienia zaczynała się na początkowym wylocie z Mikołajek. Po mniej więcej kilometrze zorientowaliśmy się, że dawno wszystko zostawiliśmy za plecami, więc przyszło zarwać nockę na powrót do naszego pola namiotowego z buta. Drogą nieznaną, choć asfaltową, jednak totalnie zalesioną, przez co ujrzenie na niej świetlnego gwiezdnego przesmyku, w wielu miejscach graniczyło z cudem. Szliśmy więc na kilku odcinkach po omacku, dosłownie z wysuniętymi dłońmi, tak, by po prostu nosem nie przydybać w jakieś drzewo. Już nie będę opisywał, co potrafią nocą jeże snujące się po leśnej ściółce. Dopiero po fakcie dowiedzieliśmy się, że to one. Przez dłuższy czas byliśmy przekonani, iż ktoś wraz z nami podąża lasem, step by step. Tylko czekałem, kiedy przed nami wyrosną jakieś draby, po czym nasze ciała zawisną na najbliższych gałęziach.
By nie przedłużać, skończyło się na nadłożeniu trzydziestu kilometrów. Obeszliśmy dookoła nasz Kamień, docierając do Wygryn, a więc od strony Mikołajek do wioski oddalonej w prostej linii od Kamienia o kilka kilosów. Gdy dotarliśmy na nasze pole namiotowe, już świtało. Niedosypialscy właśnie zaczynali pomału zrywać się z menażkami do porannego śniadania, my zaś uszczęśliwieni faktem szczęśliwego powrotu, oddaliśmy się objęciom Morfeusza.
Oszczędzam Szanownym Państwu szczegółów, jak to potrafiliśmy z Jarkiem każdego dnia dawać z buta po trzydzieści kilometrów, a bywało, że więcej. Raz przydarzyło się, że po zrobionych dwudziestu, przypomniałem sobie, iż nie wysłałem toto lotka. No to dawaj dychę w jedną i dychę w drogę powrotną, byle tylko nie przegapić kolejnego losowania. Nagrodą za moją skłonność do hazardu był wspólny budżet żywieniowy. Budżet z gostkiem, który w przeciwieństwie do mego jedzenia, żarł. Na mój jeden talerz, Jarek wsuwał dwa. Pewnego razu Jarek zjadł talerz fasolki, i jeszcze nie opuściliśmy Rucianych Nid, a ten przypomniał sobie, że czuje głód, więc powrót do baru na tym razem talerz bigosu. Ja spasowałem, bowiem wówczas autentycznie byłem szczuplasem. Nawet przez moment dźwigałem niedowagę. Na 191,5 cm wzrostu, na wadze wyświetlało 74-76 kilo. Na ramionach wystawały mi ponad skórę gnaty. Tak było, naprawdę, choć wiem, że obecnie trudno w to uwierzyć.
Jaras jeszcze mi podżerał blok mleczny, który na wagę kupowałem w takim zadupiastym spożywczaku w Wygrynach. W takim sklepie, w którym gdybym kupował jeszcze przez miesiąc, mógłbym brać towar na zeszyt. Przychodziły tam po tanie winko takie fajne bezzębne spragnione ryjki, a Carmeny wizytowały na półce jedynie dla przyjezdnych, bowiem tubylcy jarali Popularne, a co bardziej wybredni Giewonty z filtrem.
Wszystko na tych wakacjach sprzyjało. Pogoda, ludzie, piękne jeziora i lasy, beztrosko napełniony portfel, a Jarek przez moment stał się najlepszym kumplem z wszystkich, którzy do tamtej pory. I nikt nie uwierzy, ale po przybyciu do Poznania nasze relacje powróciły do normalności - czyli do stanu przedwakacyjnego.
Jeszcze przed powrotnym wyjazdem Karol poprosił nas, byśmy wlecieli do Mamy jego Sylwii. Naszym zadaniem było wszystkiego w barwnym świetle zrelacjonowanie. Pamiętam, był to domek jednorodzinny z ogrodem, na jednym z winogradzkich osiedli. Do dzisiaj trafiłbym tam z zamkniętymi oczyma. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Mama Sylwii ugościła nas śniadaniem na tarasie. Był to słoneczny, ciepły poranek. Prawdziwy July Morning, choć nie wiem, czy nie był to już nawet początek sierpnia. Przemiła kobieta, i co podkreślę, wówczas właścicielka naprawdę prześlicznej córki.
Wakacje życia. Spróbowałem je powtórzyć z moimi obecnymi przyjaciółmi, a stało się to po sześciu latach. Dokładnie w sierpniu 1991 roku. Niestety, nic nie zdarza się dwa razy. I nigdy tego nie róbcie. Gdyby nie moja trochę romantyczna osobowość, szybko za ich przyczynkiem zatarłbym dobre wspomnienia. W 1991 roku nie sprzyjało nic, a przede wszystkim pogoda. Żałuję, że nie uległem presji, byśmy pojechali nad morze, tylko uparłem się na te Mazury. Być może błędem było początkowe dotarcie do nieznanej Jabłoni. Zakotwiczyliśmy w niej na kilka dni, podczas których codziennie gnoiło. Dosłownie. Nie padało, nie lało, a gnoiło. Oberwało mi się od losu, a także od mojej paczki, która uznała mnie za winnego nieudanego wypadu.
Po tych kilku feralnych dniach, zaproponowałem przenosiny do Kamienia. Nadal wierzyłem, że można jeszcze sprawę uratować. Tym bardziej, że w Piszu na dworcu kolejowym, a konkretnie w kiosku Ruchu przed jego głównym wejściem, kupiłem CD Accept "Balls To The Wall". Kumpel Długi, zarzucił tylko: no tak, Maseł rozpoczyna wakacje od kupowania płyt. Tutaj dodam, że w tym Piszu płytę kupiłem od razu pierwszego dnia po dotarciu, i była to jedyna płyta w owym kiosku. Kolejna wizyta w Piszu służyła już tylko jako punkt przelotowy pomiędzy Jabłonią a Rucianymi Nidami, z których tym razem na bogato zapakowaliśmy się do taksówki, a cel: Kamień.
Kierowcy zasugerowałem, że już tu byłem przed sześcioma laty, no i że były to super wakacje, a teraz liczę na ciąg dalszy. Od razu zastanowiło mnie i zaniepokoiło jednocześnie, gdy kierowca w pewnej chwili: "ooo, dawno nie był, a wiele się pozmieniało". I faktycznie gość miał rację. Ośrodek opłotowany, z nową bramą, niemal z monitoringiem, choć wówczas jeszcze chyba nie wiedziano u nas, co to. Zajeżdżamy, a tam pustawo. Niegdyś szpilki byś bracie nie wetknął, a tymczasem ledwie kilka namiotów, ludzie jacyś tacy niemrawi, no i jeszcze pogoda, co by nie mówić: chujowa. Tych kilka zaaplikowanych dni
spędziliśmy w miarę miło, choć nie obyło się bez kultowej już dziś sprzeczki, na linii Długi-Maseł. Do dzisiaj wspominamy ją, jako najfajniejszą wakacyjną pamiątkę. Oprócz genialnego Sobusia, który udawał żebraka przed bramą dworca w Rucianych. Wracając do sprzeczki... to było raz, pierwszy raz i oby ostatni. Dlatego Długi, Ty stary byku, nie waż się nigdy więcej :-)
Na pamiątkę "takich se" wakacji, odziedziczyłem namiotową tabliczkę, którą dziabnąłem, i za którą trzeba było w ramach zguby uiścić jakieś grosze. Dobrze się stało, bo co dzisiaj ślad tamtych dni, tego nie zabierze nikt.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"