piątek, 8 lutego 2019

powrócić do dawnych lat

Rozgniewałem wczorajszym wpisem. Tylko zupełnie nie pojmuję, dlaczego? Przecież wyraziłem jedynie własną opinię. Nic nie poradzę, że przed trzema dekady lubiłem niejedną sieczkę, na myśl czego dzisiaj zgrzytam zębami. Niegdyś ścierpła by mi skóra przy muzyce Jerzego Miliana, Andrzeja Korzyńskiego lub Wojciecha Karolaka, a dzisiaj rzucam michę po dokładkę.
Przyznam, nigdy nie kochałem italo disco. Nawet w dogodnej dla tej twórczości epoce twierdziłem, że to słabe. Jednak byłem młodszy, słuchali rówieśnicy, słuchałem i ja. Nie ukrywam, że za sprawą niejednej melodyjki Savage'a, P.Lion czy Radioramy, mam do dzisiaj co wspominać, i nie chcę niczego wymazywać. Gdyby przyszło mi jednak powrócić na łono tamtych lat, ucieszyłbym się z możliwości przeżywania wszystkiego raz jeszcze, i wziąłbym z całym inwentarzem. Jakże chętnie wszedłbym dziś na pokład wehikułu czasu, choćby tylko po to, by zobaczyć mą naiwną młodzieńczą buźkę. Bużkę chłopaka, który właśnie odprowadza na dworzec kumpla do wojska, a tu znienacka jakiś łepek zasuwa z kaseciakiem na barach, serwując o trzeciej w nocy premierowe właśnie "Brother Louie". Wówczas myślałem, że mi serce pęknie z wrażenia, tak mi się spodobało. Miałem ochotę słuchać tego nieustannie. Niestety, gość z tą zarąbistą melodią Modern Talking'ów coraz bardziej brnął wgłąb schyłkowej części peronu, tak też z sekundy na sekundę robiło się tylko ciszej i ciszej... Rzecz jasna, wkrótce dorwałem płytę, lecz nie było już takiej mocy, jak podczas pamiętnej nocy na jednym z peronów poznańskiego dworca.
Nie zapomnę też pierwszego kontaktu z cudowną piosenką Bucks Fizz "The Land Of Make Believe". Pewnego razu wybrałem się z moim ówczesnym dobrym kompanem do jego znajomka, a celem naszego nalotu był zakup polskiego longa Queen "The Best Of". Nie załapałem się na niego, gdy rzucono pierwszy nakład do nieistniejącego obecnie KAW-u. Jegomość właśnie brał kąpiel, zdążył jednak na jednej nodze nas wpuścić do środka swego mieszkanka, mieszczącego się gdzieś na Osiedlu Przyjaźni. By nie było nudno, nastawił radioodbiornik, i coś tam się z niego sączyło. Aż w pewnym momencie, TA piosenka! Autentycznie za jej przyczynkiem dostąpiłem nutowego szczytowania. Serce waliło mi głośniej, niż w stosowne święto katedralne dzwony. Na moment zapomniałem o Queen, za które musiałem rzecz jasna "lekko" nadpłacić. Musiałem koniecznie zapisać nazwę nieznanego mi wówczas wykonawcy. Oczywiście, jak to ja, wkrótce zdobyłem całą płytę czarujących Anglików. Upragniona piosenka była na samym jej końcu, i właśnie od niej rozpocząłem przegląd sytuacji. Podobne odczucie, piosenka kapitalna, lecz magia pierwszego kontaktu już nie powróciła.
Wiele oddałbym, by me serduszko ponownie po raz pierwszy zabiło do Smokie, Budgie, AC/DC, Iron Maiden, Meat Loafa i jeszcze kilku innych. Ale też do pierwszych kontaktów z pocztówkami dźwiękowymi i najważniejszymi piosenkami czasów schyłku podstawówki a wczesnego liceum. Nadal mam do tego duże serce, lecz do disco lat 80-tych skrywam od dłuższego czasu permanentną bryłę lodu.
Nadal lubię posłuchać Thompson Twins, Culture Club czy wczesnego Howarda Jonesa. Tak, jak też niemal całe new romantic. Z Ultravox na czele. Zresztą uważam ich za wybrańców w tej dziedzinie. Ekipa Billy'ego Curriego najlepiej też artystycznie zniosła próbę czasu, choć sława przypadła Depeche Mode. Czyli grupie, która w najlepszych dla swojej muzyki latach, wcale nie była stadionową.
Po wysłuchaniu najnowszej płyty White Lies dochodzę do wniosku, iż obecnie ekipa Harry'ego McVeigh inspiruje się właśnie Ultravox, a nie jak głusi dziennikarze sugerują: Joy Division czy New Order. Tak było jeszcze do niedawna, ale warto czasem posłuchać samej muzyki, zamiast przepisywać po wsze czasy utarte slogany. Proszę posłuchać otwierającego album "Five" 7,5-minutowego "Time To Give". Cóż za genialny kawałek! A te klawisze, to czyści Ultravox. Podobnie sprawa przedstawia się w następującym po nim "Never Alone". W kolejnej kłodzie dla malkontentów, którzy pogrzebali Anglików już po zgrabnym debiucie "To Lose My Life...". Jednak dopiero od poprzedniej "Friends" White Lies grają swoje. Nawet, jeśli rżną z przeszłości, ile tylko się da. Ale robią to z wdziękiem, i na razie nikt im nie zagraża.
Na szczęście, Harry McVeigh nie stara się być drugim Midge'em Urem, co tylko dobrze służy sprawie. Natura obdarowała go zdecydowanie mroczniejszym nowofalowym głosem, więc w razie ewentualnego schyłku White Lies, da facet radę w jakimś surowym gitarowym bandzie.
Powracając jeszcze na moment do stricte ejtisowej muzyczki przyznam, że czasem jest mi bardzo przykro, gdy obecnie nie czuję już nic do wielu niegdyś uwielbianych płyt. A przecież nieraz słucham ich pod kątem: przypomnieć ją w Nawiedzonym? A może tę lub tę? I po wysłuchaniu takiego Bronski Beat "Age Of Consent" zazdroszczę tym, dla których ta znacząca niegdyś i dla mnie płyta, wciąż zajmuje sporo miejsca w ich sercach. Niedawno spróbowałem jej posłuchać. Wyłączyłem po "Screaming". Nie potrafiłem już dalej. Pozostałe tytuły tylko przeczytałem i okazało się, że wystarczyły mi za muzykę. To taka płyta do bólu znana na pamięć, której słuchanie nie sprawia mi już żadnej przyjemności. Niepotrzebnie w swoim czasie ją zarżnąłem. I podobnie ma się sprawa względem wielu tym podobnych przypadków. Dlatego nie słuchamy ich z niedzieli na poniedziałek. Ów stan niestety utrzymuje się we mnie od dawna i nie chce ustąpić.
Kończąc w dobrym nastroju, życzę Szanownym Państwu przede wszystkim na najbliższy czas dużo dużo szczęścia. Na Titanicu wszyscy byli zdrowi, tylko właśnie nie mieli szczęścia.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"