THE PINEAPPLE THIEF
"Versions Of The Truth"
(KSCOPE)
***1/2
Rzućmy okiem na okładkę, bo chyba coś z niej
wynika. Przedstawia zdeformowane ścieżki labiryntu,
symbolizujące chaos, zagubienie, brak stabilizacji. I takiej muzycznej
zawartości też się spodziewajmy. Twórcy The Pineapple Thief po raz
kolejny przykują i skoncentrują naszą uwagę. Nie od dziś uprawiany przez
nich melancholijny prog rock wymusi skupienie, więc nie próbujmy nawet tej
muzyki ogarniać podczas ubijania kotletów.
Po serii udanych albumów,
ze szczególnym wskazaniem na świetną "Magnolię" (kocham namiętnie i bez możliwości amnestii), bądźmy pewni
kontynuacji wyszukanych piosenek, o nieoczywistej strukturze i niebanalnej melodyce. Ananasowy Złodziej niekiedy lubiący poszybować, tym razem
wypowiada się lapidarniej. Najdłuższym utworem zaledwie siedmio- i
półminutowe "Our Mire". Lecz co istotne, mocny z tego albumowy punkt - z
ostrą gitarą, dla kontrastu łagodnym pianinem oraz zadziorniejszym niż
zazwyczaj Bruce'em Soordem. Jednocześnie kolejny z wielu
charakterystycznych dla grupy okazów, gdzie obok eksperymentów, jakoś wyjątkowo swobodnie zarysowała się też ładna melodia. Całość trochę w duchu dokonań dezaktywnych Porcupine Tree. Ekipa Soorda miała się od kogo
uczyć. A, że umarł król, niech żyje król.
The Pineapple Thief tworzy
kwartet utkany z zawzięcie perfekcyjnych muzyków. Jednym z nich, dobrze nam
znany ex-bębniarz Porcupine Tree, Gavin Harrison - od pewnego czasu także jeden z trojga podstawowych perkusistów King Crimson. I wcale nie z uwagi na przynależność do obozu Roberta Frippa, te jego bębny wydają się nie do
przecenienia. Wspaniale słucha się przeróżnych
eleganckich połamańców, stanowiących podstawę dla impulsywnego basu
Jona Sykesa, nierzadko szorstkiej gitary Bruce'a Soorda, celowo wycofanych z pierwszej linii frontu, tym razem raczej
uśpionych klawiszy Steve'a Kitcha, plus namiętnego, a niekiedy obłąkanego
śpiewu zespołowego przywódcy, Bruce'a Soorda. Jego głos harmonizuje wszystkie piosenki,
pomimo wielu wynikających z nastroju przeciwności, jakimi batalia melancholii i
pewnego rodzaju upiorności. Ta druga cecha pojawia się, gdy smutek i
gorycz przeradzają się w strach.
Co jeszcze? Zaciekawiało mnie swym bliskowschodnim wnętrzem "Demons". Utwór oparty o funkowy rytm, stanowiący za dwie orbity, jeśli skonfrontujemy tekst i muzykę. Podobnie, jak opatulone z pozoru przystępnymi melodiami "Break It All" oraz "Leave Me Be", pod którymi kryje się pewien niepokój i mrok, a w tej drugiej nawet nutka przyczajonego obłędu. Od razu zaznaczę, krótkawe "Stop Making Sense" nie jest coverem Talking Heads, ale za ciekawostkę niech stanowi tu fantastyczna gra na marimbie w wydaniu Gavina Harrisona. Dla nowowstępujących do świata muzyki dorzucę, iż marimba to takie potężne cymbały, na których najlepiej przed laty radziła sobie niejaka Ruth Underwood - niesamowicie dobra perkusistka ekipy Franka Zappy.
Na albumowego faworyta, już po pierwszym kontakcie wyrosło "Driving Like Maniacs" - rzecz z rytmiczną, na pół-marszową perkusją, do tego dostojnym pianinem oraz jakże potrzebną sprawie napędzającą gitarą akustyczną. I oczywiście melodią, która stanowi za motor napędowy. Bez niej byłyby nici. Ale nie przeoczmy też niesamowitego finału, w postaci "The Game". Blisko pięć minut, ze smutną, pełną dramatyzmu końcówką. No i jeszcze, z usadowionymi w tamtej części piosenki organami, wyszarpniętymi wręcz z objęć rocka gotyckiego. Wytworzył nam się tutaj nastrój pustki, a nawet grozy. Czegoś, od czego nie ma odwrotu. I tylko żałować, że nie dołożono tej końcówce jeszcze ze trzech dodatkowych minut. Tak, by mocniej szyby zadrżały.
A.M.