Policja po trzech latach nieudacznego śledztwa chciała wreszcie zamknąć tę sprawę. Naciski w jej strukturach, a i chęć przedstawienia sukcesu, przyspieszyły dynamikę postępowań, w których doszło do dorobienia potrzebnych faktów/dowodów, w które wmieszano Tomka Komendę. Chłopaka trochę nierozgarniętego, niepotrafiącego też należycie dostrzec powagi sytuacji, w jaką próbuje się go wrobić. W tego efekcie zrobiono z niego winnego i skazano na 15 lat pozbawienia wolności, a po serii odwołań oraz upartym nieprzyznawaniu się do niepopełnionej winy, sąd wyższej instancji podwyższył karę z 15-tu do 25 lat.
Tomek w więzieniu podlegał brutalnym prawom tam panującym, często będąc katowanym i poniewieranym, zarówno przez osadzonych jak i pracowników więzienia, którzy bywali z więźniami w układzie. Ale wreszcie znajduje się uczciwy policjant, który bierze sprawy w swoje ręce, trafia na trop prawdziwego zabójcy i ostatecznie doprowadza do uniewinnienia Tomka po 18 latach odsiadki, przy okazji rzucając oskarżenia na innego, prawdopodobnie właściwego sprawcą. A raczej sprawców, albowiem było ich dwóch. Najnowsze fakty sugerują nawet, że mogło być trzech, ale nie zajmujmy się tym teraz.
Na podstawie tych wydarzeń sporządzony właśnie film w reżyserii Jana Holoubka jest obrazem wstrząsającym. Agata Kulesza grająca matkę Tomka oraz sam Tomek, zagrany przez Piotra Trojana, są tak przekonujący, iż momentami można odnieść wrażenie, że to ich bezpośrednio dotknął ten dramat. Twórcy filmu uchwycili ich wspólne relacje najpiękniej, jak to tylko możliwe. Matka, która nawet przez chwilę nie wątpi w niewinność syna, i która bije się z wiatrakami coraz wyższych urzędowych szczebli, napotykając głównie na zobojętnienie, oraz Tomek, chłopak, który pomimo cierpienia, nie daje się namówić na proponowane przyznanie do winy, za co oferuje mu się łagodniejszy wyrok. Bywają momenty, kiedy trudno powstrzymać łzy. Tak, nie wstydzę się tego powiedzieć, mamy tutaj takie sceny, kiedy te bezwiednie płyną po policzkach, a w środku jeszcze coś zatyka. Scena uniewinnienia Tomka w sądzie, znana nam z przekazów telewizyjnych, została tak przedstawiona, że aż zatrzęsło mną w fotelu, co moi kompani - Ziółko i Grzesiu - zapewne odczuli.
Po cichu biłem brawo za końcową scenę, kiedy widz pomału zaczyna się zasłużenie relaksować, lecz musicie ją Drodzy Państwo zobaczyć na własną rękę. Nie wolno mi odbierać Wam tej przyjemności.
Oglądając "25 lat niewinności" cierpiałem wraz z Tomkiem Komendą, jego matką, jednocześnie czując żal do ich mieszkającej za ścianą sąsiadki, która podczas jednej z wielu organizowanych w swym domu imprez podsunęła pomysł grupce zaprzyjaźnionych policjantów, by ci wzięli Tomka pod lupę. Od tego zresztą następuje punkt wyjścia wobec całego nieprzychylnego trybu tej historii.
Film uzmysławia też, że coś podobnego może przytrafić się każdemu z nas. Każdemu, bez wyjątku. Wystarczy tylko pewnego dnia znaleźć się w niewłaściwych okolicznościach, w nieprzychylnym dla nas miejscu, albo zostać umiejętnie pomówionym.
Jeśli dotrwaliście Państwo do tego miejsca pozwólcie, że coś Wam jeszcze dopiszę. O czymś, co wydarzyło się bardzo niedawno. I to też autentyk. W zasadzie to coś ma wciąż na sobie opiłki zakończonego lata, więc czujecie, że to naprawdę jeszcze świeże. Otóż, ostatnio przydarzyło się coś podobnego mojemu koledze rówieśnikowi. To taki kolega, który nie bardzo miał w życiu szczęście do kobiet, bo raz, rozsypane małżeństwo, w konsekwencji czego małe wówczas dzieci zmanipulowane przez ich matkę wyrzuciły pamięć o ich ojcu za burtę, a dwa, to historia najnowsza. Kolega szukając szczęścia nareszcie je znalazł w kręgu swego zawodowego terytorium. I gdy wydawało się, że po wielu latach poszukiwań, nareszcie spotkał miłość swego życia... Nic podobnego. Choć fakt, związek z nową kobietą początkowo układał się książkowo. Historia szła jak w scenariuszu lekkiego francuskiego filmu, takiego do jeszcze lżejszego porannego rogalika oraz kawy, aż w konsekwencji ich miłości narodziło się dziecko. Piękna istota, z obu stron opatulona miłością, którą każdy z rodziców ofiarował całym sercem. Z czasem jednak finansowe ambicje życiowej partnerki stawiały coraz wyższy mur, aż ten po niewielu kilku latach kompletnie wyeliminował go z jej życia. Ale pozostało jeszcze dziecko. Dziecko, które w konsekwencji stanęło kością konfliktu, ponieważ jednemu i drugiemu wciąż na nim zależało. Dało się to jednak pogodzić. Przynajmniej pozornie. Podział ról w jego wychowywaniu odbywał się bez potrzeby ingerencji sądu, choć kobieta robiła coraz większe trudności. Przełom nastąpił, kiedy postanowiła sfabrykować materiał z pewnego wideo, które kolega nagrywał telefonem w dniu kolejnych urodzin ich córki, i co istotne, w dniu, który w dużym stopniu należał właśnie do nich obojga. Mógł go on spędzić niemal w całości ze swoją córką, co też zaowocowało kinem, kawiarnią, zabawą w ogrodzie, itp. atrakcjami. I właśnie, w owym ogrodzie, w upalny dzień, dziewczynka wykąpała się też w baseniku, i co okaże się najważniejsze, na golasa. Domyślacie się już Państwo, co dalej. Na tej kanwie kobieta, przy pomocy kilku potrzebnych osób, tak wszystko spreparowała, iż postawiła ojcu bardzo ciężki pedofilski zarzut. Oczywiście, wszystko po cichu, bez niepotrzebnego szumu, tak, aby nie dać szansy na wyrwanie się byłemu ukochanemu ze szponów Temidy, tym samym nie wzbudzając w ojcu dziecka przypuszczeń o szyciu mu garnituru. I niczego nieświadomy kolega, pewnego słonecznego letniego dnia, właśnie jadł w swym mieszkaniu obiad, kiedy nie zdążywszy jeszcze po nim posprzątać, usłyszał walenie do drzwi - policja, otwierać!. Kolega nie czując zagrożenia nawet początkowo ucieszył się, że ta nareszcie zareagowała na głośnych, a mieszkających piętro wyżej sąsiadów, tylko po prostu pomyliła piętra, i zamiast tam, trafiła do niego. Bez obaw otworzył więc drzwi, a tu szturm z policyjną odznaką niemal przyspawaną do jego twarzy. Oszczędzę Państwu szczegółów tego wydarzenia, jak i kilku z nim związanych, ponieważ powstanie książka, która już się pisze, więc w odpowiednim czasie sami wszystkiego dowiecie się z właściwego źródła. Kolegę zatrzymano, osadzono w przejściowej celi aresztu, lecz na szczęście po półtora dnia zwolniono, argumentując brak w zebranych dowodach powodów do osadzenia w nim. Sprawa jednak wciąż nie została zamknięta, ale przynajmniej dała szansę obrony z wolnej stopy. Oburzona tym faktem matka wniosła zaskarżenie do wyższej instancji, a tam po prawie miesiącu sprawa została rozpatrzona raz jeszcze. Kolega pewny swej niewinności, nadal był dobrej myśli, dlatego za namową mecenasa stawił się elegancko ubrany na tej rozprawie, choć nie musiał, ponieważ nie został na nią wezwany. Na sali rozpraw sprawy zaczęły jednak przybierać na intensywności, pojawiły się nowe oskarżenia, coraz mocniejsze, coraz trudniejsze do odparcia, i z tej rozprawy kolega już do domu nie wrócił. Zastosowano wobec niego trzymiesięczny areszt i pozbawiono wszystkiego, włącznie z kontaktem ze swoim adwokatem. Jego życie runęło w jednej chwili. I na tym utnę opis dalszych wydarzeń, bo i ja musiałbym napisać książkę. W każdym razie, po trzydziestu siedmiu dniach, i po wniesionym odwołaniu, linii obrony udało się to i owo podważyć, co pozwoliło oskarżonemu na opuszczenie aresztu - nawet bez wymogu wpłacenia kaucji. Jednak sprawa trwa, cały czas jest w grze. I zdarzyć się może wszystko. Wierzę w przedstawioną wersję mego kolegi, wierzę w jego niewinność, bo raz, jestem właśnie jego kolegą, więc mu ufam, a dwa, znając go od bardzo dawna, po prostu nie wierzę, że mógł on czegoś podobnego dokonać. Kompan niedawno opisał mi swój pobyt w areszcie. Szczegółowo. Nawet bardzo. Kadr po kadrze, klatka po klatce, cela po celi. Dowiedziałem się o tym, o czym teoretycznie każdy wie, tylko nikt tak naprawdę nic nie wie, dopóki nie poczuje na sobie. Opisy hierarchii więźniów, specyfika funkcjonowania w takim miejscu, traktowanie, i nie tylko przez służby więzienne, ale nawet pozbawione ludzkich odruchów służby medyczne, to coś niewiarygodnego. Skazaniec czy aresztant, nieważne, wszyscy są nikim, bo przecież nie ma w więzieniach ludzi niewinnych.
W życiu zawsze najbardziej bałem się, nie choroby, nie porażek na tle zawodowym czy prywatnym, a właśnie więzienia. Zawsze jednak wydawało mi się, że aby do niego trafić trzeba się bardzo postarać. Życie jednak podsuwa coraz więcej przykładów, że musimy być niezwykle czujni, by nie dać się do niego zapakować.
Mnie też kiedyś zapuszkowano. Na 27 godzin. Posiedziałem w areszcie wojskowym na dzisiejszej alei Niepodległości, a dawnej ulicy Stalingradzkiej. Było to efektem ucieczki z wojska - z czego jestem dumny, bo zawsze służbę obowiązkową w armii miałem w głębokim poważaniu i dzisiaj też karku bym nie nadstawił. Lecz historia to bardzo długa i na inną okoliczność.
A.M.