Proszę pozwolić radować mi się zwycięstwem Warty. Pierwszym w Ekstraklasie od ćwierć wieku. A to szmat czasu. Nie było Zielonych w najwyższej klasie rozgrywkowej od dwudziestu pięciu sezonów, w międzyczasie obijając się po jej peryferiach, sięgając nawet trzeciej ligi. Nie pasowały mi do tego zacnego klubu boje o cele niewiele znaczące, z których radowały jedynie te, które pozwalały systematycznie awansować. I niedawno udało się powrócić tam, gdzie przystoi dwukrotnemu mistrzowi Polski i bodaj pięciokrotnemu wicemistrzowi. Z tym "udało", to chyba trochę przesadziłem. Nic się nie udało, Warta powrót na szczebel najwyższy ciężko wywalczyła, niemal wyharowała. Bo do ostatniej chwili nie była niczego pewna. Do ostatniego barażowego spotkania, w którym przecież mogło wydarzyć się wszystko. Tyrasz bracie cały sezon, a nie wyjdzie ci jeden mecz, ten ostatni, i zaczynasz od początku. Mozolnie, mecz po meczu, w systemie dom-wyjazd, i ganiasz po treningach, a później tych oficjalnych kilkadziesiąt 90-minutówek po tylko obcych terenach. W przypadku Warty obcych, ponieważ dom wciąż nieczynny. Dlatego ekipa z Ogródka musiała uczynić swój dom w Grodzisku Wlkp., do którego naganiała coraz więcej kibiców, bo jej gra na to zasługiwała. Mnie akurat zachęcała swą historią, moimi wspomnieniami, a i Tomek Ziółkowski miał ogromny w tym udział. I wyobraźcie sobie, ta moja Warcinka wygrała wczoraj w Płocku 3:1, z czego cieszę się nie mogąc teraz spokojnie usiedzieć. Dlatego piszę właśnie o tym Szanownym Państwu, byście się wszyscy dowiedzieli. Ale najzabawniejsze w tym wszystkim, że nie oglądałem tego meczu. To znaczy, do 65-minuty. Czasem bywa tak, że trzeba coś zrobić dla domu, dla rodziny, więc przypada zrezygnować z obejrzenia na żywo meczu swojej ukochanej drużyny. Przez cały czas jednak zachodziłem w głowę, jak sobie radzą Zieloni w tym Płocku? Z nie byle jaką ekipą, albowiem ta pokonała w zeszłej kolejce inną Wisłę, tę z Krakowa, i to aż trzy zero. Wiem, Wisłę osłabioną, ale to jednak wciąż Wisła Kraków, w dodatku grająca na własnym terenie. Z drugiej strony koił mnie jakiś wewnętrzny spokój. Jakieś ciepło, które podpowiadało, że Warta pięknie zaprezentowała się w niedzielę z Lechem, przegrywając tylko jednym wykorzystanym rzutem karnym, poza tym nie odstawiając stopy ni honoru na krok. A jeszcze o sile Warty przekonały wydarzenia z Nikozji, gdzie kilka dni później Kolejorz rozniósł Apollon Limassol, i to w stosunku jakiego obawiałem się kilka dni wcześniej wobec Warty.
Gdy zachodziłem w przypuszczeniach, co też może się właśnie w tym Płocku dziać, nadszedł sms. Wyciągnąłem z kieszeni spodni telefon i dostrzegłem, że to już druga wiadomość od radiowego Szymona. Jednak nie spojrzałem na pierwszą, a od razu na tę drugą, która głosiła: "2:0, szok". O cholera - pomyślałem. No nieźle, Warcinka w plecy. I odpisałem coś na odczepne, bo z automatu złapałem doła. Aż tu korekta: "Warta prowadzi 2:0 !" Aha, a więc tak się sprawy mają. No to Munduś pędzimy do domu. A reszty to już się domyślacie.
Jest dobrze Kochani, mamy to. Mamy trzy punkty, mamy też pierwsze trzy gole, bo do wczoraj nie mieliśmy żadnego. Pomiędzy strzelonym drugim a trzecim oberwaliśmy jednego, że aż naszły mnie słowa piosenki z panną Krysią w tle: pierwsza, druga, wpół do trzeciej... aż wreszcie trzeci. Trzeci gol! - Łukasza Trałki. Tego liznąłem już live.
Lech też w gazie, co raduje mnie niemal równie mocno, choć wiadomo, w tyciu następnej kolejności.
I po jasną ciasną ten Kamil Jóźwiak odchodził z Bułgarskiej. Wiadomo, dla pieniędzy i dla rozwoju kariery - tak to z reguły się nazywa. Przyznam, Kolejorz nawet jego odejścia nie odczuł, ale on odczuć może. Ten zdolny chłopak kto wie, czy jeszcze tego nie pożałuje. No bo, gdzie go wywiało Kochani? - do jakiegoś Derby County. Okey, Kamil zagra teraz w jednej drużynie z niemal emerytowanym Wayne'em Rooneyem, no i co?. Derby County jest na dnie Championship, czyli drugiego poziomu ligi angielskiej, a Lech za chwilę zagra w czwartej rundzie eliminacji Ligi Europejskiej, po której przejściu trafi do fazy grupowej i będzie grać z wieloma czołowymi klubami Europy. Czyli w rozgrywkach dających szansę na dobrą promocję, nieporównanie lepszą niż w takich Derby. I za to też będą dużo lepsze pieniądze. A jeszcze, tak patrząc sportowo, obecni Lechici staną do walki o wspomnienia, o sens piękna futbolu. I gdyby Kamil Jóźwiak jeszcze trochę poczekał, kto wie, być może wyszedłby na kolejnym transferze sto razy lepiej.
Brawo Lech, brawo Kolejorz! Niesamowita rozprawka na Cyprze z miejscowym Apollon Limassol. Po cichu liczyłem na jednobramkowe zwycięstwo, plus oszczędzenie nerwów brakiem dogrywki, a tym bardziej udziału w loteryjnych karnych. A tu proszę, pięć goli, a w naszej siatce żadnego. Cypryjczykom (choć ich samych w Apollonie niewielu) po drugim golu zadanym na początku drugiej połowy odechciało się grać. Mnie na ich miejscu, przy tak grającym Lechu, też by się odechciało. Można więc było sobie poużywać. I te pięć zero to chyba najłagodniejszy wymiar kary. Okey, ktoś powie, no ale przecież w pierwszej połowie oni też mieli ze dwie niewykorzystane okazje. Jasne, nawet trzy, lecz gdyby je niechcący wykorzystali, Kolejorz prawdopodobnie stworzyłby w odwecie podobnych dwukrotnie więcej.
Przed Kolejorzem belgijscy Charleroi. Podobno dobrzy. Tak straszą. Przepraszam, niby tacy dobrzy, od kiedy? Dotąd jakoś nigdy niczego nie zwojowali, to i teraz nie ma się czego bać. Bez obrazy dla Gliwiczan, ale w moich oczach tacy Charleroi, to taki ichniejszy Piast Gliwice, więc luzik. Ktoś powie, no ale Belgia, przecież oni w ostatnich latach grają niesamowicie, a ich reprezentacja to widok z góry najwyższej. Tak, i tego nikt im nie odbiera, jednak ci ją tworzący, zupełnie jak nasi mocarze, też są porozsiewani po najlepszych klubach Europy, natomiast de facto liga belgijska od zawsze straszyła jedynie Anderlechtem. Tym samym, który akurat teraz przeżywa słabsze dni. Dla odmiany Charleroi faktycznie stoją w czubie tabeli, tylko spójrzmy, z kim oni tam grają. W poprzedniej kolejce z K Beerschot VA, a w nadchodzącej z Mouscron-Peruwelz. Znacie? No właśnie, ja także miałem kłopoty z zapamiętaniem tych nazw, a tym bardziej ich poprawnym tutaj przepisaniem. Nie ma się czego bać. Pamiętacie taksówkarza Jurka z Wielkiego Szu: nagonić klienta, podłożyć mu karty do gry, wygrać - o co chodzi!
A.M.