Dla mnie Lee to jednak przede wszystkim Uriah Heep. Jego nazwisko jakoś tak na zawsze przylgnęło mi do tego zespołu. Sprawa oczywista, ponieważ poznałem go na przełomie 15/17-roku życia, od płyt, typu: "Demons And Wizards", "High And Mighty", "Innocent Victim" czy "Abominog", które kocham, więc też nie mogło być inaczej. Oczywiście Ozzy'ego "Diary Of A Madman" też, ale to jednak było kilka minut później, i raczej w przypadku tej muzyki, nie myślało się o Kerslake'u, a o Ozzym.
Niebawem - o ile żadne cholerstwo niczego nie zakłóci - powinno ruszyć Nawiedzone Studio. Pomału zaczniemy powracać do żywych, ale nie podam jeszcze daty startu, nie chcąc niczego zapeszyć. Posłuchamy więc Lee Kerslake'a, ale też wielu innych artystów, którzy odeszli w ostatnim nieradiowym półroczu.
O śmierci Lee Kerslake'a dowiedziałem się z nocnego czuwania na Facebooku. A konkretnie, dzięki profilowi Paula Stanleya, który napisał kilka słów, w tym: "Lee był perkusistą dynamitem, który przejechał przez Uriah Heep niczym szalony pociąg. Tak samo napędzał oryginalny zespół Ozzy 'ego. Kiedy ostatni raz pojawił się w odwiedzinach w Londynie był ciężko chory. Uroczy człowiek, który z uśmiechem walczył z rakiem do końca. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu.".
Szkoda, że gwardia moich muzycznych bohaterów kruszy się niczym prehistoryczne piaskowe rzeźby.
Dzięki Lee!
A.M.