Futbolową Ligę Narodów wymyślono, by najlepszym ekipom skrócić cierpienie w oczekiwaniach na odległe w odstępach mistrzostwa Świata czy Europy, i aby piłkarze nie skostnieli. Aha, no i przy okazji, ale to już tylko tak naprawdę przy okazji, by do kasy federacyjnej oraz pałętających się przy jej wpływach reklamodawców wpływało milutkie źródełko niekończąco-zasilajacych funduszy. Ważnych szczególnie teraz, gdy mecze rozgrywa się dla dopingu z magnetofonu.
Każdy wie, obecny futbol to lepszy biznes niż produkcja hamburgerów, tak też w ostatnich latach jeszcze dobitniej zagospodarowano każdy dzień tygodnia dla kibica, każdą wolną dnia godzinę, by ten choćby przez chwilę nie zszedł siknąć za obręb boiskowego autu.
Oglądaliście Holandia - Polska? Nie? To macie szczęście, bo ja akurat tak. Oglądałem te baty zero do jednego, na które patrzyło się jak na zero do sześciu. Z patriotycznym zażenowaniem wytrwale trzymałem nos w telewizorze, głównie podziwiając reprezentację Oranje, gdy ta poganiała nas niczym stare wojsko unitarnych kotów do sprzątania rejonów na kompani. Już po pierwszych pięciu minutach zadrżałem, czy aby nas nie zabiegają. Mimo wszystko przez cały czas po cichu łudziłem się, że może zaraz ci nasi mocarze zaskoczą. Miałem minę niczym Michał Milowicz w słynnej scenie "Chłopaki nie płaczą", gdy ten pokazuje gangsterom film o facecie w łódce, dodając nieśmiertelne: "spokojnie, zaraz się zacznie". No to czekam, czekam... a tu obijają nas po obronie, która tylko jak w hokeju wybija piłkę na uwolnienie, po czym znowu tworzy się holenderski zamek, i znowu młyn, znowu kocioł, oblężenie twierdzy, kolejna naszych zadyszka, bo nawet wstawić nogę pomiędzy Pomarańczowych to dla nas problem. Niby jedenastu na jedenastu, plus opanowany w czerni bułgarski rozjemca, a przez cały czas nękało mnie, kto tu nas wykiwał, bo ewidentnie ekran tv wskazywał ze dwudziestu Holendrów napierających nieustannie i z jakąś niepohamowaną pasją na umęczonych kilku moich ziomali. Takich strudzonych, zachapanych, kompletnie zajechanych, bo przecież dopiero po zakończonym sezonie. Jeszcze biedaczyskom kąpielówki nie obeschły, a tu znowu trzeba grać. Kto tak się zawziął?
Teraz rozumiem absencję Lewandowskiego. To mądry facet, który lubi na klatę przyjmować sukcesy, zaś wczorajsza obrona Częstochowy mogłaby tylko naruszyć nabywany latami całego świata szacunek.
Aż strach pomyśleć o kolejnych potyczkach w naszej grupie. Grupie, którą ktoś ważny ochrzcił "grupą śmierci". Zapominając dodać - dla Polaków. Bo chyba zgodzicie się, Bośnia i Hercegowina plus Włochy, to jak na nasze możliwości prawdziwe ludojady. Co tam, ja wczoraj na podwieczorek zarzuciłem okiem na Kazachów, którzy na wyjeździe położyli Litwinów dwa zero, i już wówczas pomyślałem: o cholerka, ci to dopiero by nas obeszli, a przecież grają na peryferyjnym poziomie tego turnieju. Dlatego nie dziwię się, że taki Wagner Love, zamiast w naszej, wybrał grę w tamtejszej lidze.
No i jeszcze nasz przeelokwentny trener. Przypomnę nazwisko - Jerzy Brzęczek. Warto je zapamiętać. Na wypadek, gdybyście znowu zechcieli brać na czub polewki Bońka czy Beenhakkera.
Jakoś tak bezwiednie Oranje skojarzyli mi się z przepyszną Oranginą. W dymku nad mą głową zaświtał reklamowy slogan tej, było nie było, sympatycznej oranżadki: "shake it to wake it". Polecam go na koszulki naszej kadry. A najlepiej na spodenek zad. Po styknięciu ze stopą przeciwnika powinno zadziałać.
A.M.
Każdy wie, obecny futbol to lepszy biznes niż produkcja hamburgerów, tak też w ostatnich latach jeszcze dobitniej zagospodarowano każdy dzień tygodnia dla kibica, każdą wolną dnia godzinę, by ten choćby przez chwilę nie zszedł siknąć za obręb boiskowego autu.
Oglądaliście Holandia - Polska? Nie? To macie szczęście, bo ja akurat tak. Oglądałem te baty zero do jednego, na które patrzyło się jak na zero do sześciu. Z patriotycznym zażenowaniem wytrwale trzymałem nos w telewizorze, głównie podziwiając reprezentację Oranje, gdy ta poganiała nas niczym stare wojsko unitarnych kotów do sprzątania rejonów na kompani. Już po pierwszych pięciu minutach zadrżałem, czy aby nas nie zabiegają. Mimo wszystko przez cały czas po cichu łudziłem się, że może zaraz ci nasi mocarze zaskoczą. Miałem minę niczym Michał Milowicz w słynnej scenie "Chłopaki nie płaczą", gdy ten pokazuje gangsterom film o facecie w łódce, dodając nieśmiertelne: "spokojnie, zaraz się zacznie". No to czekam, czekam... a tu obijają nas po obronie, która tylko jak w hokeju wybija piłkę na uwolnienie, po czym znowu tworzy się holenderski zamek, i znowu młyn, znowu kocioł, oblężenie twierdzy, kolejna naszych zadyszka, bo nawet wstawić nogę pomiędzy Pomarańczowych to dla nas problem. Niby jedenastu na jedenastu, plus opanowany w czerni bułgarski rozjemca, a przez cały czas nękało mnie, kto tu nas wykiwał, bo ewidentnie ekran tv wskazywał ze dwudziestu Holendrów napierających nieustannie i z jakąś niepohamowaną pasją na umęczonych kilku moich ziomali. Takich strudzonych, zachapanych, kompletnie zajechanych, bo przecież dopiero po zakończonym sezonie. Jeszcze biedaczyskom kąpielówki nie obeschły, a tu znowu trzeba grać. Kto tak się zawziął?
Teraz rozumiem absencję Lewandowskiego. To mądry facet, który lubi na klatę przyjmować sukcesy, zaś wczorajsza obrona Częstochowy mogłaby tylko naruszyć nabywany latami całego świata szacunek.
Aż strach pomyśleć o kolejnych potyczkach w naszej grupie. Grupie, którą ktoś ważny ochrzcił "grupą śmierci". Zapominając dodać - dla Polaków. Bo chyba zgodzicie się, Bośnia i Hercegowina plus Włochy, to jak na nasze możliwości prawdziwe ludojady. Co tam, ja wczoraj na podwieczorek zarzuciłem okiem na Kazachów, którzy na wyjeździe położyli Litwinów dwa zero, i już wówczas pomyślałem: o cholerka, ci to dopiero by nas obeszli, a przecież grają na peryferyjnym poziomie tego turnieju. Dlatego nie dziwię się, że taki Wagner Love, zamiast w naszej, wybrał grę w tamtejszej lidze.
No i jeszcze nasz przeelokwentny trener. Przypomnę nazwisko - Jerzy Brzęczek. Warto je zapamiętać. Na wypadek, gdybyście znowu zechcieli brać na czub polewki Bońka czy Beenhakkera.
Jakoś tak bezwiednie Oranje skojarzyli mi się z przepyszną Oranginą. W dymku nad mą głową zaświtał reklamowy slogan tej, było nie było, sympatycznej oranżadki: "shake it to wake it". Polecam go na koszulki naszej kadry. A najlepiej na spodenek zad. Po styknięciu ze stopą przeciwnika powinno zadziałać.
A.M.