czwartek, 12 marca 2020

PENDRAGON - "Blue Note", środa 11 III 2020, Poznań

Atmosfera ostatnich dni - wywołana histerią wokół koronawirusa - udzieliła się już niemal wszystkim, a przecież Polska na mapie realnego zagrożenia wciąż wydaje się nieznacznie zainfekowana. Pozamykane szkoły, przedszkola, niektóre placówki pracy, do tego coraz dotkliwiej pustoszejące półki sklepowe, objawiają niemal wojenny krajobraz. Trudno dziś kupić mydło, papier toaletowy, ryż, makaron, a i nawet z półek sympatycznego Kauflandu poznikały kartony z moimi ulubionymi orzechowymi chrupkami. W ostatnich dniach ludzie także zaczęli masowo stosować higienę osobistą, jaką do tej pory uskuteczniali jedynie aktywni chirurdzy.
Masowo odwoływane są też spektakle teatralne, kinowe oraz wszelakie koncerty, zamyka się też niektóre restauracje oraz kluby, niemal wszystko za wyjątkiem szpitali dla dusz - jakiego to wczoraj określenia wobec kościołów użył minister Gowin.
W obliczu powyższych wydarzeń zastanawiałem się, odbędzie się ten koncert Pendragon, czy może Brytyjczykom przyjdzie zagrać bez udziału publiczności. Podobnie jak piłkarzom Włoch czy tym naszym ligowym mocarzom. Co do faktu wczorajszych Pendragon, stan zagrożenia wywołała informacja o odwołanym koncercie w Łodzi, do którego miało dojść dzisiaj, ale też świadomość, iż klub Blue Note od dzisiejszego czwartku także postanowił dezaktywować się do odwołania. Kwarantannę przeżywać będziemy więc wszyscy - przymusową. Rozumiem ponadto, że jej skuteczność podziała nawet, gdy będziemy stykać się w tramwajach, urzędach, kościołach, aptekach, sklepach czy punktach usługowych. Zresztą, sprawy nabierają takiego tempa, że w chwili oddania tego tekstu do druku mogą nastąpić jeszcze bardziej postępowe reakcje na aktualne wydarzenia.
Podczas wczorajszego show przez chwilę nawet zachodziłem w głowę, czy aby ktoś z widowni nie zaraził już muzyków Pendragon, bądź odwrotnie. Hmmm, najgorsze, że od dwóch miesięcy mam jakiś okropny, choć jednak epizodycznie ostry kaszel, mimo to, jak zajadę serią z automatu, dopiero muszę w obecnych realiach wywoływać lęki.
Pokaźna grupa fanów czekała wczoraj wytrwale na otwarcie bram, w nadziei, iż organizator koncertu nie wyjdzie zaraz niczym osobnik z okładki płyty Demon "The Plague", równie kulturalnie oznajmiając: "won do domów!", na odchodne spryskując naiwny tłumek jakimś środkiem owadobójczym. Wrota przewidziano otworzyć o 19.00, zaś danie główne na 20.00. Jednak, na zegarze już 19.15, 19.20, jeszcze szybciej zrobiła się 19.25, a tu nic, wciąż czekamy. Cierpliwie, grzecznie, nie chuchając po swych twarzach, wszak każdemu zależało, by za dwa-trzy tygodnie mieć szansę o tym koncercie poopowiadać, zamiast wylegiwać nudę na którymś z oddziałów zakaźnych.
Pewien jegomość próbował sprzedać bilety, i to za połowę ich wartości - 50 zł za sztukę, a sztuk cztery. Uświadomiłem, by nie cierpiał na silnym wietrze wypatrując ofiary, a po prostu zwrócił je do kasy, za pełną stawkę. Tym bardziej, że w ostatniej chwili zrodziła się taka możliwość.
No i zobaczcie Moi Drodzy, ile słowem wstępu, którego w ogóle nie powinno być. Tyle za sprawą pandemii narosło obaw i zamieszania.
Jedna z koleżanek, na wieść o moim postępku, wyrzuciła z siebie: "co za nieodpowiedzialność". A słowa mogą mieć boleśniejszy walor od prawdziwych ciosów. Nie zmieniłem jednak decyzji. Nie zdezerterowałem, wszak tchórzem nie jestem, a człowiekiem dużej wiary, iż to, co złe, raczej mnie w życiu omija. Przecie zawsze mogłem urodzić się w jakimś obozie pracy, Erytrei czy północnej Korei, bądź w pontonie cywilnych uciekinierów podczas bombowego nalotu. A jednak do tej pory przeżyłem pięćdziesiąt cztery wiosny, z nadzieją na nadchodzącą pięćdziesiątą piątą, co już uważam za spory zysk. Inna sprawa, najpiękniejsze lata dawno za mną. W życiu sens ma tylko młodość. O schorowaną starość uwierzcie, nie ma co się bić. Jeśli więc licho ręki sprawiedliwości stanie na mej drodze, spieprzać nie będę.
Nie wiem, ile potrwał koncert, naprawdę. Jakoś nie liczę godzin i lat, to życie mija mi jak... - jak niosą słowa powszechnie znanej piosenki. Zaczęło się jakoś chwila po dwudziestej, a gdy po wszystkim z Korfantym dotarliśmy do jego zaparkowanego przy Kościuszki (nieopodal Libelta) auta, było coś przed dwudziestą trzecią.
Blue Note sowicie wypełniony, pomimo iż kilku ludzi zadeklarowało zwrot swych biletów. Na sali głównie twarze mi obce, a jednak podałem na powitanie dłoń dobrym dwu tuzinom znajomych. Sądzę, że skrywany w portkach płyn dezynfekujący, i tak na nic się zdał, tym bardziej, że w międzyczasie przyjąłem plastikowy kubek z nierozcieńczoną whisky, ponadto pomogłem Korfantemu w doborze kompaktów przy zespołowym stoisku, a na dobitkę musiałem jeszcze własnoręcznie przestawić pewnego podpitego osobnika, który słaniając się na nogach, notorycznie znajdował oparcie na moim lewym ramieniu. Dopiero, gdy do ucha szepnąłem mu: "jeszcze raz, a uszkodzę ci buźkę", pojął w czym rzecz i przeszedł do dalszego natarcia u kogoś stojącego dwa kroki bliżej sceny.
Proszę Państwa, to był mój ósmy raz. Traktuję więc Pendragon jak dobrych kompanów, jednocześnie siłą rzeczy nie miałem prawa odczuwania magii pierwszego kontaktu. Tę możliwość miało jednak wczoraj nieco ludzi, w tym kilku moich znajomych. I tego im zazdroszczę - ach, ten pierwszy raz! A koncert godzien pierwszego głębokiego westchnienia.
Pendragon w formie. Ich koncertowy skład powiększył się nawet o dwie chórzystki. Dawały radę, zarówno z "uuuuuu" czy "aaaaaa", a jedna z nich pograła także na skrzypcach.
Clive Nolan może pochwalić się okazałą obrotową klawiaturą, która torem karuzeli przemierza na każde jego zawołanie. Mistrzowi również służy majestatyczny brzuszek oraz równie zamaszysta fryzura. Podobnie Nolan włada też akordami, co król berłem. Nie wyobrażam sobie tej grupy z innym pianistą.
Nick Barrett wciąż pięknie śpiewa, a jeszcze dobitniej wykrawa pejzażowe sola gitarowe, czego może mu pozazdrościć niejeden prog-rockowy dywizjon.
Peter Gee jak zawsze skupiony i tylko w sobie dobrze znanym świecie, choć tym razem przynależny mu bas, obsługiwał bez promiennego uśmiechu, który przed laty nigdy nie opuszczał jego twarzy. Jean Vincent Velazco dobrze wkomponował się w ramy zespołowe. Dzielnie wypełnia perkusyjną posługę, pomimo iż jego wzrok non stop kontroluje każdy gitarowy akord Barretta. Bardzo Filipińczyk się pilnuje, by nie wystrzelić poza obręb nut, które na koncertach przybierają jednak inny szlif niż w studio. Stawiam, że przy następnej trasie będzie już w pełni zgrany ze swoimi kolegami.
Pendragon zagrali całe "Love Over Fear". Po kolei. Utwór po utworze. Niedobrze, bowiem na co dzień nie przepadam za takimi koncertami. Omijają mnie w nich niespodzianki, zanika oczekiwana spontaniczność, wdziera się też pewien element nudy. A jednak Pendragon nową płytę zagrali z takim przekonaniem, że nie groziło nią choćby przez moment. Pamiętam jednak, jak przed ćwierć wieku Marillion zagrali w Arenie całe "Brave", i to nie był dobry ruch. Płyta piękna, lecz zdecydowanie w takiej dawce niekoncertowa.
Po zaprezentowaniu "Love Over Fear" nie zmuszono nas do żadnej przerwy. Obyło się bez wyprowadzania grupy do szatni na czas masowego napełniania kufli kolejnym piwskiem. Muzycy pociągnęli szturmem, i od najnowszego materiału błyskawicznie przeszli do części złożonej, z umówmy się, przebojów. Takich naszych, bowiem wszelakie top-zestawienia jak również fale eteru, bywają na ich czar całkowicie obojętne. No, może za wyjątkiem Nawiedzonego Studia. Poszło więc po sali "Indigo", obowiązkowe "Paintbox", nawet nieco starsze "The Walls Of Babylon", a do tego jakże przyjemnie przez publiczność chóralnie refrenem odśpiewane "This Green And Pleasant Land". Do tego również dobił atut, raczej mizernej płyty "Men Who Climb Mountains", w postaci jedynego rodzynka, jakim "Faces Of Light". Było też powszechnie wielbione "Breaking The Spell", a na bis pełna wersja "Masters Of Illusion". Aha, no i jeszcze nutka z niedocenianego albumu "Believe", za sprawą przebojowej część wielowątkowego "The Wishing Well", jaką "Sou' By Sou' West". Ale też powiem Wam Kochani, przeszły mnie dreszcze przy "Afraid Of Everything". Bo wyjątkowa to rzecz na ostatnim "Love Over Fear". Kto wie, być może mówimy o kawałku z top dziesiątki wszech czasów, jaka zagnieździła się od niedawna w śpiewniku Pendragonów.
Zatem, warto było zaryzykować. Choć może raczej własne zdrowie i życie, niż w konsekwencji okazać się siewcą czyjegoś nieszczęścia. Jestem jednak pełen optymizmu, że z racji mego szaleństwa nikomu nie ubędzie. Oby moja "nieodpowiedzialność" zrodziła żniwo tylko dobrych wspomnień.

P.S. Thanks Mr. Korfanty. Ty już wiesz.










Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"