czwartek, 12 maja 2022

przyjdź królestwo

Czerwiec 1991. Do sklepów trafia trzeci długograj Kingdom Come "Hands Of Time". Od teraz następuje nie tylko zmiana muzycznego kierunku, ale też zakolidowało personalnie. Po drugim albumie - "In Your Face" - posypał się złoty skład, co zaowocowało byciem Lenny'ego Wolfa w pojedynkę. On plus sesyjna sekcja rytmiczna. Niezła, ale bez Hendrix'owania. Obyło się też bez wielkich nazwisk, czyli ludźmi z aspiracjami na wyższość. Od tego momentu również wyjaśniła się przewaga pierwszych dwóch albumów ("Kingdom Come" oraz "In Your Face"). Stało się pewnym, że zarówno "Hands Of Time", jak i każde kolejne dzieło, oceniane będą przez tamtych pryzmat. Ale błędem było bez sprawdzenia wyrzucić "Hands Of Time" do kosza. Nawet, jeśli po pierwszym odsłuchu stało się jasne, że wyparowały prawie wszystkie urocze elementy Led Zeppelin, od których roiło się na "Kingdom Come" (#12 w USA) oraz "In Your Face" (#49 w USA). Fakt, iż owe LedZeppelin'owanie wcale nie musiało być atutem. Wielu nie cierpiało Kingdom Come właśnie za jawne zrzynanie z ich dokonań. Nawet z nieukrywaną nutką pogardy wyrażał się o nich Robert Plant. Ale było też wielu, jak ja, którzy pokochali tę muzykę.
Zapewne Kingdom Come byli za dobrzy, i to irytowało Planta, który nie mógł znieść, że jego solowe płyty tamtego okresu cieszyły się umiarkowanym popytem, zaś Kingdom Come na czerpaniu z historii wabili na plenerowe występy, a ich pierwsze dwie płyty rozeszły się w kilkusettysięcznych nakładach. Podobno Panu Robertowi podobał się debiut niejakich Dread Zeppelin. Kretyństwo, muzyczna kpina, wręcz wymiotna, ale kto Miistrzowi zabroni. Granie numerów Led Zeppelin w rytmach reggae z wokalem a'la Elvis Presley, do teraz wzbudza mdłości.
"Hands Of Time" nagrywano trochę w Holandii, trochę w Stanach, lecz nie czuć tu było różnic meteorologicznych. Całość prezentowała się równo, nawet jeśli niewirtuozersko. Przyznaję, wciąż bardzo lubię gitarowe pieszczochy oraz ślizgi niejakiego Blues Saraceno, a i do dzisiaj me serce klekocze na wiwat takich numerów, co: "I've Been Trying", "You're Not The Only... I Know", "Can't Deny" czy na samą myśl o absolutnej bombie, czym "Should I". I co z tego, że żaden z tych songów nie zagościł na falach jakiegokolwiek prestiżowego FM, a i sam longplay nie wszedł do brytyjskiej czterdziestki czy dwusetki Billboardu. A przecież, wydany trzy lata później "Bad Image", też przepadł z kretesem, i też był muzycznie od wszystkiego dotychczasowego odległy.
Dzisiaj o Kingdom Come pamiętają już tylko starzy pierdziele. Tacy, jak ja. Może i dobrze. Młodzi niech mają swój rap.

a.m.