poniedziałek, 23 maja 2022

sheffield steel

Cały czas wiosennie. Cieszmy się tą porą roku. Soczysta trawa, mrowie krzewnych i drzewnych liści, jest cudnie. Ciepło na krótki rękawek, koniecznie na trampki, przetarte dżinsy, z zimną pepsi pod ręką, tak na wypadek, gdyby zaschło w gardle.
Maj 1982. To już kawał czasu po Woodstock'owym "With A Little Help From My Friends", a jeszcze na długo przed "N'oubliez Jamais". Oto spadkowy okres Cockera. Wyraźnie zlatująca sława w Stanach, niepokojące o Muzyku milczenie na Wyspach, wciąż nieuregulowany okres uzależnień wobec wódy i narkotyków, jednymi słowy: nieciekawe perspektywy.
I oto po czterech latach od wydania "Luxury You Can Afford", wchodzi Cocker w lata osiemdziesiąte z płytą "Sheffield Steel". Chwilami fajną, dziennikarsko nieźle ocenianą, a jednak o komercyjnym fiasku. Co zatem poszło nie tak? Okładka? Przecież niezła. Ale fakt, trochę nie z tej epoki. Wystarczy spojrzeć na debiut King Crimson "In The Court Of The Crimson King". -- No to może muzycy? Nie, skądże, przecież mamy tu "karmazynowego" Adriana Belew, wziętych Jamajczyków: Sly'a Dunbara, Mikey'a Chunga, Jimmy'ego Cliffa czy Robbiego Shakespeare'a (wszyscy znacząco wpłynęli na powszechne tu rasta rozbujanie), a nawet w jednym epizodzie czekającego na eksplozję popularności - Roberta Palmera. A zatem co, czyżby nieudane kompozycje? Też nie. Dobór atrakcyjny, i jak to u Cockera, wszystko sprawnie zagrane, zaaranżowane i wyśpiewane na potęgę. Spójrzmy na tytuły: "Seven Days" Boba Dylana, "Many Rivers To Cross" Jimmy'ego Cliffa, "Talking Back To The Night" Steve'a Winwooda, a nawet "Sweet Little Woman" - autorstwa opisywanego w poprzednim tekście Andy'ego Frasera. A jednak coś nie zagrało, ponieważ wszystkie numery przegrywają z pierwowzorami (same przeróbki) i ogólnie ludzie tej płyty nie lubią. Lubi ją umiarkowanie Masłowski. Z dużym kredytem zaufania i odrobiną sentymentu. I tak nie wyżej, jak na dwie i trzy/czwarte gwiazdki. No, ale wiadomo, urodziłem się misjonarzem, by w pocie czoła ratować tonących. Dobrze, że dwa lata później było niezłe "Civilized Man", a potem genialne "Cocker", chwilę później bardzo dobre "Unchain My Heart", i znowu genialne, a w mojej opinii nawet miażdżące wszystko - "One Night Of Sin". A potem już zawsze tylko dobrze i jeszcze bardziej dobrze. Maestro!

a.m.