czwartek, 19 maja 2022

jellybean

Wciąż wiosennie. Andy nie tylko na rockowo - żeby nie było.
Po niedawnej wspomince o Living In A Box, teraz mocno przykurzeni Jellybean. Choć Jellybean, to tak po prawdzie tylko jeden facet - John Benitez, plus cały szwadron współpracowników. W tym przypadku włącznie z gigantami, pokroju Pauhlino Da Costa czy Eddie Martinez, ale dostał się tu również syn Franka Zappy, Dweezil.
A zatem, górą jeden zdolny facio, który na własny rachunek wcale za dużo nie nagrywał, ale chętnie produkował i remiksował innych. Oooo, no i w tej materii obciąża go sumienie wobec potężnie wielu prac dla m.in. Paula McCartneya, A-ha, Huey Lewisa, duetu Hall & Oates, Billy'ego Idola i wielości innych.
"Just Visiting This Planet" to najbardziej znane coś spod szyldu Jellybean. Przyjemny, typowo ejtisowy pop, z wpływami latino, funk/soul, a niekiedy też sophisti, z charakterystyczną jak na tamten okres elektroniką, ale też wykwintnymi zagrywkami bas-gitarowymi. Leciutkimi, takimi jakie stosowali dajmy na to Thompson Twins lub Living In A Box, lub dziewczyny pokroju Janet Jackson czy Whitney Houston.
Ta niemal kompletnie nieznana u nas płyta ma w sobie piekielnie dużo fajnego dance'u, groovu i ogólnie pozytywnego kopa. Lecz obawiam się, iż stażowi wyznawcy rocka, których każdego poranka łupie w kościach, kopną tę muzykę w zadek. A niedobrze, albowiem głowę daję, że te same grzybki wyginały się niegdyś przy tej muzyce na domowych imprach, tyle, że wówczas wszystko leciało z magnetofonu i nikt nie szepnął w ucho nazwy do zapamiętania, by jednak za lat trzydzieści pięć prętem o klatkę rozwścieczonego lwa nie drażnić.
Lata lecą, a to wciąż super dicho. Co numer to sztos. Weźmy pierwsze trzy od rozbiegówki: "Little Too Good To Me", "Who Found Who" czy niemal dyskotekowe "Just A Mirage". Na sam ich rytm nic, tylko ładne dziewczyny plus drinki ze słomkami oraz parasolkami. Słodycz życia - taka to muzyka. Kończące stronę A "Am I Dreaming", też cacy, pomimo iż wydawcy nie poczuli jego wartości w przymiarkach typowań na kolejnego albumowego singla. Na szczęście poznali się na otwierającym sajd B "The Real Thing". Tutaj na pewno warknęli z zazdrości ci wszyscy Alexandry O'Neale, Gregory Abboty czy Jermaine'y Stewarty. O takim numerze mogli tylko pomarzyć, a tu proszę, jakiś mało rozpoznawalny brytol, od stóp po czoło czarnuszek Steven Danté, a tak zaśpiewał, że...!
Tych singli połowa albumu. Na osiem numerów, aż cztery się "osiódemkowały".
Przygotujcie uszy na niezłe zamieszanie, czym albumowy finisz. Ośmiominutowe "Jingo" - tak tak, to te same słynne "Jingo" nigeryjskiego Michaela Olatunjiego, które w epoce Woodstocku przerobił zespół Carlosa Santany. Tym razem mamy je na hypnotic/dance'owo, z całą masą wokali oraz gitarami Eddiego Martineza oraz Dweezila Zappy. No dobrze, bo już widzę jak się jeden z drugim czepiają - być może nie jest to sięgnięcie gwiazd, ale i tak smakuje niczym w latach komuny towar spod lady. Wytrawne, że aż chce się urządzić przyjęcie plażowe.
Ach, zapomniałbym - okładka! No jasne, że to ważne. Ostatnio podniosłem takie nazwisko - Norman Moore. To ten projektant od niedawno przeze mnie przywołanych Loverboy i ich albumu "Wildside", i tu koniecznie polecam w konfrontacji z bliźniaczym art design wobec kapitalnej płyty Heart "Bad Animals".
Zawsze wyznawałem zasadę: po okładkach nas poznacie. Było nie było, jestem z pokolenia, kiedy muzykę brało się właśnie po okładce. Okładki wiele podpowiadały. Działała wyobraźnia, podostrzało się do muzyki podniecenie. To wspaniale kształtowało zmysły. I rzadko popełniałem błędy. Dobre oko. Przepraszam za nieskromność, ale zawsze je miałem. Ucho jeszcze lepsze. No, ale ja z czasów, kiedy nikogo nie muliła srajfonowa bylejakość.

Let's dance!

a.m.