czwartek, 26 maja 2022

sweet fanny adams

Wcześni Sweet to z reguły koko-rock'pierdołki, z tymi wszystkimi "Co-Co", "Little Willy" czy "Funny Funny". Ale już w 1973 roku, czyli za pięć dwunasta przed rozpoczęciem nagrywania najlepszych płyt, fajnie żaglami zatrzepotały single "Ballroom Blitz", "Hell Raiser" oraz "Blockbuster". I to byli już ci Sweet. Rok 1973, nadszedł właściwy czas, od teraz mocno do przodu. Natomiast w kwietniu 1974 trafiło do handlu "Sweet Fanny Adams". I właśnie upłynęło 48 lat. Ale upływający czas wciąż po stronie tamtej muzyki. Nic jej nie odebrało dawnej świetności. No, może jedynie tylko obecne dzieciaki się na to nie załapują.
Nagrywanie "Sweet Funny Adams" było dużym wyzwaniem dla głosowo wówczas kontuzjowanego Briana Connolly'ego. Dlatego w kilku kawałkach zaśpiewali jego zespołowi koledzy - gitarzysta Andy Scott oraz basista Steve Priest. Z powyższego 'gardłowego' problemu Sweet musieli także odmówić supportowania The Who podczas ich stadionowego koncertu w 1974 roku. Szkoda, bo mieli repertuar. Nie tylko parę wspomnianych powyżej mocnych singli oraz tę oto płytę, ale też kapkę z brudnopisu na nadchodzące "Desolation Boulevard" - w sprzedaży pół roku później.

Dużo dobrego znajdziemy na "Sweet Fanny Adams". Sweet jakich lubimy, ale niekoniecznie z repertuarem do radiowych stacji.
Kapitalne dwa numery już na wstępie - czadowe "Set Me Free" oraz też z zębem, ale zdecydowanie w modnej wówczas estetyce glamowej "Heartbreak Today". Pierwszy z tej pary w kolejnej dekadzie na grunt metalu przerzucili Saxon. Poza tym, dwa przebojowe nagrania słynnej w dekadzie 70's kompozytorskiej spółki Chinn/Chapman (to ci od Smokie, Suzi Quatro, itd...) - na front wybija się dynamiczne, arcy-przebojowe, choć jednocześnie pozbawione singlowego statusu "AC-DC" oraz zaśpiewane przez Steve'a Priesta, glammetalowe "No You Don't". Nie można rzecz jasna pominąć najdłuższego w zestawie "Sweet F.A.". Prawdziwa rozkosz. Chwytliwa melodia, galopujący rytm, niekiedy przerywany bajeranckimi (jak na tamte lata) spowolnionymi dźwiękami syntezatorów plus różnymi efektami, a i w końcówce gitarowymi fuzami. Zastanawia tytuł - "Sweet F.A.". Nie bardzo wiadomo, czy sprawa dotyczy Fanny Adams, czy ów skrót wyraża "fuck all". Pamiętam jak wielu dawnych giełdziarzy lubiło tę kompozycję. Płytę chyba też, bo raczej rzadko można było ją spotkać. Kto zdobył, zostawiał na półce, nie wypuszczając ponownie w ludzi.
Niewymieniona przeze mnie reszta piosenek też nie od macochy. A właśnie, tak przy okazji, sprawdźcie proszę, jakim super zadziorem w głosie dysponował Andy Scott - w "In To The Night". Takich Sweet nie spotkacie na żadnych Sweet'owych składankach.

a.m.