środa, 11 maja 2022

cycles

W ubiegłym roku The Doobie Brothers dostarczyli kapitalne "Liberté", które od razu stało się jednym z moich faworytów, jednak równie starannie przepadam za dużo starszym "Cycles". Lecz dużo starsze, nie oznacza stare, spróchniałe, do kitu.
Największe uznanie Doobies zdobyli w latach siedemdziesiątych, a przecież "Cycles" to maj 1989 roku. A zatem, jak na nich to całkiem późno. Wielu już o grupie pomału zapominało. A u nas to końcówka starych dziejów, sprzątanie po socjalizmie, ponad czterdziestoletnim niewypale. Wciąż w sklepach biednie, a w tych muzycznych fonograficznie nieświatowo. Na szczęście na marginesie zatrzaskiwania niechcianych drzwi, nowiuśka od Sisterki płyta Doobies dobija do mnie szybkim transportem przez Ocean. W chwilę późniejszym czerwcu zabiorę się jeszcze za niezwłoczne kupno cd-playera (czasy Pewexu), a tu już na początek wlatuje dziesięć kompaktów w longsleeve'owych kartonach, których to niestety uroku nie doceniłem i nie został przynajmniej jeden zabłąkany na pamiątkę.
"Cycles" mną szarpnęło od pierwszego posłuchania. To byli najczystszej krwi Doobie Brothers, ale jakby jednak nieco inni, jacyś świeżsi, napakowani mocną energią. Aż buchało. Nic z dawnych prób podlizywania się southernowcom, ani też uprawiania stricte soul rocka, do czego pchał grupę białas o czarnym głosie Michael McDonald. Tutaj go nie było, zapanowała więc większa przestrzeń w niepodporządkowywaniu repertuaru jego głosowi. Wyszło na plus. Nadal Doobies lubili po'soul'ować, jednak częściej bywali hard-i ballad'rockowi. A ostały po McDonaldzie soul rock, nie wymagał już od Toma Johnstone'a i Patricka Simmonsa silenia się na wokalne podwyższone rejestry grożące pęknięciem żyłki.
Płycie dostało się od wszystkich. Szczególnie od recenzentów, którzy przejechali się po niej, jak bat po końskim zadzie. I nawet, pomimo ostatecznego Złota w Stanach, sprzedaż jak na tak uznaną ekipę okazała się nędzna, podobnie jak pozycja na Billboardzie - ledwie 17. W Europie było jeszcze gorzej, "Cycles" nie odnotowały żadne listy, tym bardziej te najbardziej prestiżowe, co w Anglii czy Niemczech. Gorzej już być nie mogło. Ostatecznie najlepiej powiodło się pierwszemu singlowi "The Doctor" - 9 miejsce w USA, choć dopiero 73 na Wyspach. Świat kompletnie był głuchy na genialną balladę "Take Me To The Highway" czy wieńczące album, równie emocjonalne, acz sporo żywsze "Too High A Price". Na nic argumenty, że przecież mieliśmy tu jeszcze dwa kapitalne covery, z dorobku gigantów wytwórni Motown, Four Tops - "One Chain (Don't Make No Prison)", oraz równie czarne "Need A Little Taste Of Love" - soulfunkowych The Isley Brothers. Słowem, przelewało się z dobrobytu wykonawczego oraz repertuarowego, ale nikt na tę muzykę nie postawił, natomiast sam zasłużony szyld to jednak za mało.
Nie przegapcie dużo fajnego dęciakowania, utrwalonego w takich "One Chain (Don't Make No Prison)" oraz "Tonight I'm Coming Through (The Border)". Z polotem gry na dwie perkusje plus różnorodne bębnowe przeszkadzajki, dwie gitary oraz bas. No i genialne, przemienne śpiewanie Simmonsa i Johnstona. Ich amerykańskie wokale wyszłyby na jaw nawet w otoczeniu poetycko posmutniałych krajobrazów pięknej Norwegii.
Wrzuciło mi właśnie na ruszt funkowe akordy przy "South Of The Border", i posłuchajcie tylko do nich zakatarzonego głosu Toma Johnstone's. Przy czym gitary w miejscu przeznaczonym na partię solową, przycinały jak u Lynyrd Skynyrd lub Outlaws. I niemal identyczny luz wyciekał z przedostatniego w zbiorze "Wrong Number". Podobne gitary, co też śpiew główny oraz otaczające go chórki.
Znam wielu wyznawców blues rocka, southern czy grania ery hippies, którzy z obrzydzeniem przyjęliby "Cycles", ale nie przejmujmy się. Ta płyta to otwartość, powiew entuzjazmu, jakość i spore umiejętności całego sekstetu. Jak dobrze, że The Doobies nigdy nie przyklejali się do jednej łajby na jeden i wciąż ten sam kurs. Dlatego ich płyty do dziś zaskakują, bo i też gwarantują bogactwo, przestrzeń, oddech. Wszystko dużo kaliber, bez choćby jednego konwertera.

a.m.