środa, 26 października 2022

50-lecie "Seventh Sojourn"

The Moody Blues "Seventh Sojourn" - premiera w Zjednoczonym Królestwie 23 października 1972 roku.
8 studio album, pomimo iż tytuł mógł nieco zwodzić, że może jednak siódmy. I jak zawsze w takich sytuacjach, jakieś ziarno prawdy w tym jest. Otóż, zawarta w tytule 'siódemka' (w sensie: siódme, a konkretnie 'siódmy pobyt' - nie wiem, jak to poprawnie przetłumaczyć), odnosi się do The Moodies wykluczających swój debiutancki album "The Magnificent Moodies", kompletnie inny w nastroju, w dodatku jeszcze nie w 'tym' składzie.

"Seventh Sojourn" zamyka pierwszy rozdział grupy. Grupy, która zaraz po jego opublikowaniu wzięła ze sobą rozwód na sześć długich lat. Pomiędzy 1972 a 1978 rokiem członkowie The Moody Blues powydawali albumy solowe, a gdy się za sobą stęsknili, przygotowali odmienny nieco i w punkt na czasie "Octave". Tym samym powrócili na top, choć jeszcze nie w jego czub. Ten dopiero zagwarantował im następny, znowu o kolejne trzy długie lata późniejszy "Long Distance Voyager". Ale dzisiaj mówimy o "Seventh Sojourn", a to dzieło na luzie wbiło w szczyt amerykańskiego Billboardu, zaś w rodzimym UK, też nie było źle, skoro ostatecznie mocna piąta lokata.
Ta nieustannie przecudowna płyta nadal nie traci niczego ze swego uroku, bez względu na zmieniające się mody, rodzące nowe standardy moralne lub bytowe, co i zawsze niespokojne na mapach granice. Wciąż brzmi poetycko, baśniowo i tak jakoś starodawnie. Zupełnie, jak gdyby przed chwilą zajechała karocą. A przecież wcale nie jest beztroska. Jak na 1972 roku podejmowała przynajmniej parę aktualnych wątków, niekiedy nawet o podłożu społecznym. Jednak, jako młodziana, nieznającego niegdyś anglika nic a nic, obchodziła mnie głównie muzyka, wartość kompozycyjna, bogactwo instrumentów, bezbłędni wokaliści, a przecież wiadomo, jak w każdym utworze co rusz inny MoodyBluesowiec dawał popis tylko wysokich umiejętności. Śpiewali obłędnie, całymi sobą, zawsze z uczuciem, co też progrockowym pazurem. Najwięcej mikrofonu dostępowali Justin Hayward, Mike Pinder oraz John Lodge, ale też i tyciu tyciu, zawsze natchniony, melorecytacyjny, o lektorskiej barwie głosu Ray Thomas. Świeć Panie nad jego duszą. Jakże od czterech lat mi go brakuje.
The Moodies to jak najbardziej rock, żadne kluchy, by sobie ktoś nie pomyślał. Ale ten rock nie dewastuje gitar i wzmacniaczy. Pod tym względem bywa niegroźny. Jego sztylet opuszcza pochwę dopiero, gdy do gitar oraz perkusji dostawiają się flet, obój, pianino, tamburyn, okazjonalnie saksofon, no i wizytówka wczesnych The Moodies, czyli melotron. Na nim cudawianki wyczyniał Mike Pinder. Jego umiejętności to widok z góry najwyższej. Dajcie go do współczesnych podręczników nauki o muzyce, a wszystkim raperom wydać z magazynu miecze do harakiri.
Nie wyobrażam sobie mojego świata muzyki bez "Lost In A Lost World", "New Horizons", "You And Me", bądź najbogaciej wypowiedzianej w uczuciach "For My Lady". Nad wszystkimi tymi piosenkami przeleciał anioł talentu i musnął ich twórców swoimi skrzydłami. Dlatego niech nikt ich nie dyskredytuje, ni nie przeklina. A wiecie moi Drodzy, dlaczego? Ponieważ pochodzą z epoki, kiedy jeszcze twórcy instalowali w krwioobiegu romantyczne podejście do wykonywanej pracy, a więc takie z natury niechytre i nieskalkulowane.
Dobrego odbioru!

a.m.