czwartek, 13 października 2022

tunnel of love

Podążam za Bossem głosem sumienia świetnego dokumentu "Springsteen & I". Chociaż nie wiem, czy świetnego, po prostu mnie się bardzo spodobał, a ja już tak mam, że jak coś mnie ujmie, nie ma zmiłuj. Słucham więc nagrań Bruce'a i trzymam kciuki za zdrowie, bo tylko ono gwarantem w dotarciu na przyszłoroczny koncert. Bilet już jest. Wielki Tomek Ziółkowski jak zawsze zalogowany na tuż przed odpaleniem rac.
Na dzisiaj amerykański winyl "Tunnel Of Love". Kolejny od Sisterki gift, jak to się dzisiaj na modnie oznajmia. Dziwne może się wydać, ile tego od niej było. Ktoś pomyśli, iż Ela zbudowała moją płytotekę. Nie nie, nie tak. Owszem, podesłała sporo skarbów, podobnie jak paru innych ludzi, którzy dołożyli po cegiełce, dwóch, bądź jak Andrzej z Zielonej Wyspy, który przez wszystkie lata naszej znajomości trzasnął niemal mur. Mur dobrych relacji i oddania Nawiedzonemu Studio. Ale zapewniam, dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent domowej kolekcji to moja sprawka. Oddałem się jej budowaniu bez krzty rozsądku i opamiętania. Najprawdopodobniej tracąc szansę na coroczne wylegiwanie pod palmami, wcinając cytrusy na złotych plażach. Kwestia priorytetów u każdego inna. Nic nie poradzę, że podążam wg myśli, jaką ostatnio podesłał jeden ze Słuchaczy: "nigdy nie rezygnuj z czegoś, o czym nie możesz przestać myśleć nawet na jeden dzień". To samo tyczy ludzi, dlatego tak trudno utrzymać mi przeróżne relacje, jeśli: "są ludzie, z którymi tracisz czas, a także tacy, z którymi tracisz poczucie czasu". Państwo Szanowni domyślacie się, że bliżej mi do tych z drugiej części sloganu. Bo życia nie wolno zmarnować. Dlatego lubię Bruce'a Springsteena, ponieważ z niego też autentyk. Bez pucu i lakieru, choć na okładce "Tunnel Of Love" może się niektórym zaprezentować nieco zwodniczo.
Winyl przysłała Sisterka w okolicach przełomu 1988/89, dokładnie nie pamiętam, ale na pewno nie miałem jeszcze odtwarzacza CD. Dlatego winyl. Gasnący wtedy w swej długoletniej dominacji, choć cieszył jakby nigdy nie miał zatrzeszczeć. I mam go, uchowałem do teraz. A przecież wiecie Państwo, że po nabyciu cd'playera, wiele czarnych płyt z kolekcji wyleciało, jeśli w ich miejsce pozdobywałem kompakty.
"Tunnel Of Love" w tamtym czasie to wciąż była gorąca płyta. Owszem, miała już ponad rok, nawet grubo ponad, ale wówczas był inny system wartościowania wszystkiego, w sensie: wydłużonych dat przydatności. Mimo wszystko w Stanach płyta było już trochę po prime time'ie, więc Ela drapnęła egzemplarz w chicagowskim oddziale sieci "Rolling Stones" za siedem dolców, bez jednego centa.
Najbardziej w całej tej zabawie zabolała, w sensie: lekko rozgniewała, licencja Polskich Nagrań tego właśnie tytułu. Bo akurat musieli go wydać. Jak gdyby nie było innych pomysłów. Tysiące wykonawców, a oni mi wydają Springsteena, jakiego w tym czasie dostaję zza Oceanu. Wiecie, na czym polegała irytacja? Ponieważ wtedy tych licencji rocznie mieliśmy z pięć, góra dziesięć, więc światowa oferta od wyboru do koloru, a tu taki psikus. Fakt, mój amerykański winyl ewidentnie efektowniej wydany, na lepszym papierze, z czerwonym, a nie bladym labelem, i zapewne lepiej brzmiący, jednak nie było to aż tak istotne dla kogoś, kto chciał tej muzyki poznawać jak najwięcej. Okay, zostawmy to. Kiedyś musiałem to z siebie wyrzucić, no i trafiła się okazja.
Wydane w trzy lata po "Born In The U.S.A.", "Tunnel Of Love", to zupełnie inne coś, zarówno w atmosferze piosenek, tekstach, co także wyzbyta niedawnego buntu okładka, na której tym razem Boss w wieczorowo-romantycznym odzieniu, wyczekujący wybranki, oparty o drzwi swego kremowego cadillaca. I wiedziałem, że mu się od niektórych oberwie. Wielu pokochało tego buntownika za jeszcze niedawne przetarte dżinsy, rozchełstany t-shirt oraz głos buntu przeciwko 'utęsknionej' Ameryce. A tu raptem Springsteen ciepły, uwodzicielski, żądny letnich uczuć. Pozornie. Pod wieloma pokrywami owych 'ciepłych' piosenek stały rozterki, obawy, poszukiwanie szczęścia. Wcale nie było koktajlowo. Choć faktem, że wbitym w niemal na samym początku "Tougher Than The Rest", Boss deklaruje ukochanej bycie z nią po kres. Śliczny numer, acz żadna słodycz. Ma w sobie amerykańską korzenność, no i genialną harmonijkę!. Tyle, że piosenkę wyprodukowano gigantycznie perfekt, więc wydaje się trochę odległa od pieśni rodem z pól bawełny. Inna sprawa, że z takim ludem Springsteen zawsze się utożsamiał, dlatego Amerykanie nieustannie traktują go jak swojaka. Jak człowieka z tłumu, z fabryki, z uprawnych pól, z jedyną różnicą: szczególniej utalentowanego, uprawiającego swą sztukę w imię dumnego amerykańskiego narodu.
Kto pamięta klip do "Brilliant Disguise"? Cóż za piosenka. Prawda? Do dzisiaj kołysze. Brzmi jak naddatek do poprzedniej albumowej sesji, jakby była na niego niezdolna tylko z uwagi na nazbyt ciepły wizerunek. A jednak posłuchajmy wydzieru Bruce'a, kiedy piosenka, gdzieś w drugiej części nabiera rumieńców. I ponownie uczucia. Walka o kryzysowy związek, którego jak wiemy, właśnie w tamtym czasie nie udało się naszemu bohaterowi utrzymać. Tytułowe "Tunnel Of Love" traktuje o sinusoidalności relacji ze swoją dawną obecnie żoną. Wzloty i upadki stanowią za metaforyczny tunel miłości, w którym bywa niekiedy z prosta, innymi razy turbulencyjnie. I podobnie o stanie uczuć Boss nakreśla się w pozostałych piosenkach. Weźmy takie "Walk Like A Man" - tu Maestro kładzie na blacie kadry przeszłości, w których występuje jego przyszła miłość, zaś w kolejnej, której to już na tym albumie balladzie - "One Step Up", słyszymy kolejny krok w stronę rozsypującego się związku, który ten mega przystojny facet wówczas niesamowicie przeżywał. Za konkluzję niech posłuży przedfinałowe "When You're Alone" - rzecz o tym, by nie oglądać się za siebie i zapomnieć o wszystkim, co złe. Dlatego właśnie "Tunnel Of Love", zamiast starej pary dżins.  

a.m.