Nieźle się latem asymiluję z kinem, a już na pewno Tomek Ziółkowski
trafnie mi w tym dopomaga. Co tym razem? Ano, biograficzny dokument o
Luciano Pavarottim. Zbita z niezliczonych trocin opowieść o wspaniałym i
dobrodusznym człowieku, jak i rzecz o wybitnym artyście-tenorze,
mistrzem wysokiego "C".
Ciekawe biografie są mi szczególnie bliskie, choć w zasadzie nigdy do tej pory na ten rodzaj sztuki nie docierałem do kina. Zawsze myślałem, iż tę misję doskonale wypełniają telewizyjne Canal+, Planete+, stacje Discovery czy National Geographic, jednak w ostatnim czasie coraz więcej tego typu propozycji w kinowej ofercie. A więc w miejscach, w których oprócz filmów fabularnych, coraz częściej oglądamy koncerty, mecze na żywo lub nawet niekiedy wykorzystujemy ich terytorium do przeróżnych konferencji.
Najpierw na "Pavarotti"-im była moja Mundi, która z Ziółkami zabawiła w Cinema City w dniu, w którym nie czułem się najlepiej. Tomek widząc me rozczarowanie, po raz kolejny zaaplikował sobie dodatkowy seans względem Masłowskiego. I wielkie Ci Tomek za pośredniakiem tego bloga składam dzięki! Za pół roku w podręcznym tv już bym na ten film nie trafił, a jeśli już, to jedynie jakimś przypadkiem i zapewne gdzieś w połowie taśmy, a jednak co kino, to kino. Zresztą, od zawsze sprzyjam socjalistycznemu jeszcze sloganowi: jak film, to tylko w kinie.
Byłem wzruszony podczas wczorajszego seansu w Cinema City, w mniejszej salce, gdzie projekcję reklam rozpoczęto o 15.10, a tuż po nich wszystko zmieniło się z HD na jakość zafusowaną mniejszą lub większą ilością paprochów, jak też niekiedy przemiennych kolorów pełnych z czarno/białymi. Gdzie filmowe wycinki mieszały się z niezliczonymi fotkami oraz współcześnie wklejonymi wspominkami bliskich osób Pavarottiemu. Od córek, żon, aż po menedżerów, promotorów, jak też artystów, w osobach Jose Carrerasa, Placido Domingo czy Bono.
W filmie jest wszystko; dzieciństwo, młodość, początki śpiewania, zalążki poważnej kariery, czego konsekwencją pasma sukcesów - zarówno wczesne jak i te z czasów, gdy Pavarotti stał się już niemal rockową gwiazdą opery. Dowiadujemy się o jego działalności charytatywnej, o przyjaźni z Bono, o relacjach z żonami, córkami, ze współpracownikami, jak też ze zwykłymi ludźmi. Ale możemy także zarzucić okiem na jego przepełnione serdecznością związki z Lady Dianą - bo tylko ona podczas jego koncertu w strugach deszczu mogła spontanicznie zwinąć parasol, a później dać się namówić na raut.
Dowiecie się tak wielu kwestii, że nie sposób ich w tym skromnym tekście przytoczyć. Ale przede wszystkim ujrzycie portret cudownego, jakże empatycznego człowieka, który wierzył w to, co robił. Człowieka kochającego muzykę, ludzi, życie. Kogoś, kto potrafił kochać, kto był kochanym, jednocześnie kochać pragnął, oczekując i tego dla siebie.
Czy dokument może niekiedy wycisnąć łzy? Przekonajcie się, "Pavarotti" jest ku temu odpowiednią okazją.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Ciekawe biografie są mi szczególnie bliskie, choć w zasadzie nigdy do tej pory na ten rodzaj sztuki nie docierałem do kina. Zawsze myślałem, iż tę misję doskonale wypełniają telewizyjne Canal+, Planete+, stacje Discovery czy National Geographic, jednak w ostatnim czasie coraz więcej tego typu propozycji w kinowej ofercie. A więc w miejscach, w których oprócz filmów fabularnych, coraz częściej oglądamy koncerty, mecze na żywo lub nawet niekiedy wykorzystujemy ich terytorium do przeróżnych konferencji.
Najpierw na "Pavarotti"-im była moja Mundi, która z Ziółkami zabawiła w Cinema City w dniu, w którym nie czułem się najlepiej. Tomek widząc me rozczarowanie, po raz kolejny zaaplikował sobie dodatkowy seans względem Masłowskiego. I wielkie Ci Tomek za pośredniakiem tego bloga składam dzięki! Za pół roku w podręcznym tv już bym na ten film nie trafił, a jeśli już, to jedynie jakimś przypadkiem i zapewne gdzieś w połowie taśmy, a jednak co kino, to kino. Zresztą, od zawsze sprzyjam socjalistycznemu jeszcze sloganowi: jak film, to tylko w kinie.
Byłem wzruszony podczas wczorajszego seansu w Cinema City, w mniejszej salce, gdzie projekcję reklam rozpoczęto o 15.10, a tuż po nich wszystko zmieniło się z HD na jakość zafusowaną mniejszą lub większą ilością paprochów, jak też niekiedy przemiennych kolorów pełnych z czarno/białymi. Gdzie filmowe wycinki mieszały się z niezliczonymi fotkami oraz współcześnie wklejonymi wspominkami bliskich osób Pavarottiemu. Od córek, żon, aż po menedżerów, promotorów, jak też artystów, w osobach Jose Carrerasa, Placido Domingo czy Bono.
W filmie jest wszystko; dzieciństwo, młodość, początki śpiewania, zalążki poważnej kariery, czego konsekwencją pasma sukcesów - zarówno wczesne jak i te z czasów, gdy Pavarotti stał się już niemal rockową gwiazdą opery. Dowiadujemy się o jego działalności charytatywnej, o przyjaźni z Bono, o relacjach z żonami, córkami, ze współpracownikami, jak też ze zwykłymi ludźmi. Ale możemy także zarzucić okiem na jego przepełnione serdecznością związki z Lady Dianą - bo tylko ona podczas jego koncertu w strugach deszczu mogła spontanicznie zwinąć parasol, a później dać się namówić na raut.
Dowiecie się tak wielu kwestii, że nie sposób ich w tym skromnym tekście przytoczyć. Ale przede wszystkim ujrzycie portret cudownego, jakże empatycznego człowieka, który wierzył w to, co robił. Człowieka kochającego muzykę, ludzi, życie. Kogoś, kto potrafił kochać, kto był kochanym, jednocześnie kochać pragnął, oczekując i tego dla siebie.
Czy dokument może niekiedy wycisnąć łzy? Przekonajcie się, "Pavarotti" jest ku temu odpowiednią okazją.
do samego końca |
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
już wkrótce... |