Miałem chrapę na ten film, lecz jakoś długo nie było okazji. A jeszcze zniechęcały recenzje. Jedyną nadzieją, iż miażdżyły go zazwyczaj same młodzieniaszki. I gdy moje pachole stwierdziło, że film taki sobie, pomyślałem, idź, to film dla ciebie.
Piosenki Beatlesów, plus odrealniona historia, tak, to coś, co lubię.
Tomek Ziółkowski zauważył, że wciąż nieobejrzane "Yesterday" bardzo mnie męczy, postanowił więc poświęcić czas (jak zapewnił, z przyjemnością) i zaaplikować sobie kolejny seans.
I Wy też przekonajcie się na własnej skórze, nie słuchając zblazowanych krytyków, niepozostawiających suchej nitki na reżyserze Dannym Boyle'u i scenarzyście Richardzie Curtisie. "Yesterday" to przeuroczy i zabawny film. Z przesłaniem miłości, zarówno wobec wybranki serca jak i dorobku Wielkiej liverpoolskiej Czwórki.
Świetny scenariusz, inteligentny humor, plus cała masa podtekstów oraz smakowitych aluzji, które niestety wyłowią raczej zagorzali sympatycy grupy. Wielu innym pozostanie tylko podziwiać resztę tej przemiłej historii. Fani Beatelsów będą mieli jednak zabawę podwójną. Sam chwilami uśmiałem się do łez.
Nieznany mi dotąd Himesh Patel znakomity. Kreowany przez niego muzyczny zbawiciel Jack Malik, to prawdziwy misjonarz, który w alternatywnym świecie wykonuje piosenki Beatlesów, jak swoje. I nikt nie chce mu uwierzyć, iż te nie są jego własnością. Ponieważ w świecie, do którego po wypadku autobusowym, a i po chwilowej przerwie prądu na całym świecie dostaje się Malik, nikt nie zna Beatlesów. Nasz bohater z początku jest przekonany, że wszyscy go wkręcają, jednak całkiem szybko orientuje się, że tak właśnie jest. Uświadamia go internet. Wygooglowani "Beatles" nie istnieją. Wyszukiwarka pokazuje "beetle", czyli chrząszcza. W dalszym biegu historii dowiemy się, że również nie istnieją Oasis, Coca Cola, papierosy czy Harry Potter. Ale jak najbardziej istnieją Rolling Stonesi, The Killers, The Black Keys, Coldplay, Pepsi Cola i Ed Sheeran, którego to podziwiamy w roli samego siebie. Wszystko co z Sheeranem związane jest przezabawne, nawet jego nieznajomość Beatlesów, lecz okazany szacunek wobec Malika, który posiadł talent komponowania tak wybitnych piosenek, że nawet czczony Sheeran nie daje rady. Piosenki liverpoolczyków w ustach Malika robią na Sheeranie potężne wrażenie, jako najpiękniejsze w jego życiu zasłyszane. Polecam scenę rywalizacji pomiędzy Malikiem a Sheeranem. Szczegółów oszczędzę, bo film w kinach wciąż urzęduje i nie wolno go odpuścić. Na wczorajszym seansie o 21.50 było nas nawet nieco więcej niż na niedawnym "Rocketman" za białego dnia, ale nie czekajcie do ostatniej chwili.
Proszę wyobrazić sobie, John Lennon żyje. Ma 78 lat i wygląda jak należy, choć funkcjonuje na odludziu i nie zna żadnego Beatles'owskiego Johna Lennona, ani całej otoczki wokół swego zespołu.
Ze smaczków mamy jeszcze stopy żyjących Ringo Starra i Paula McCartneya, choć niestety nic więcej. Oczywiście Paul McCartney na bosaka, jak przystało na aluzję do okładki "Abbey Road". A propos okładek, kolejna fantastyczna scena; konferencja z udziałem dobrej setki konsultantów, w kwestii projektu okładki do właśnie tworzącego się albumu Malika. Nasz bohater pragnie nawiązania do którejś z klasycznych Beatlesowskich płyt, co w każdym przypadku obala główny architekt przedsięwzięcia, sugerując, iż "Abbey Road" to ulica, jak każda inna zwyczajna ulica, i co ta ma robić na albumowej okładce? Z kolei, "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" jest tytułem zbyt długim, do tego zwariowanym, od czapy, no i w ogóle, co to za tytuł? Współczesny odbiorca kompletnie go nie pojmie. Zaś dla "White Album" nasuwa się jeden prosty argument: zbyt dużo bieli. Do głosu dochodzi więc jakieś pospolite ochrzczenie albumu. Bezpieczne i czytelne. Bez domysłów i podtekstów.
Na tym nie koniec zabawy. Już na początku, po przejściu w inny wymiar, nasz bohater zapytuje Ellie (graną przez urokliwą Lily James), czy ta zechce się nim opiekować, gdy ten będzie mieć 64 lata? To oczywiście nawiązanie do piosenki "When I'm Sixty Four". Pojawia się też koncert na gmachu pewnego hotelu, który przywołuje słynny występ Beatlesów na dachu londyńskich Apple Studios. Jest też w Nowym Świecie pewna starsza parka, ściskająca w dłoniach zabawkę żółtej łodzi podwodnej, która to parka jednak pamięta piosenki Beatlesów. Walą do Malika za kulisy, by zapewnić go, iż ten nie jest sam, a jednocześnie sami pragną, by nikomu innemu nie uchylać rąbka tej tajemnicy. Jest jeszcze wiele innych smaczków, które w obecnych czasach wyłapią pasjonaci Beatlesów. Ale być może ten film zmotywuje też wszystkich pozostałych do zgłębienia historii tego najwspanialszego zespołu w historii muzyki.
W "Yesterday" otrzymamy mnóstwo wiadomej muzyki, z przesłaniem utrzymania jej w wieczystych objęciach, ale też widnieje druga warstwa, warstwa uczuć głównej pary naszych bohaterów. Ona, która od początku wierzy w sukces Malika, zarówno we właściwym jak i alternatywnym świecie, on zaś średnio utalentowany songwriter, który w naszych realiach nie ma ze swoim talentem żadnych szans, natomiast w alterświecie, gdy próbuje przeforsować własną twórczość, także napotyka na podobne zobojętnienie, dopiero wzięty przez niego w kleszcze repertuar Beatlesów zrzuca na niego ogromny sukces. Malik w drugim wymiarze staje się artystą wszech czasów.
Wiem, zbyt wiele napisałem, ale i tak za chwilę wszystko zapomnicie, dlatego zachęcam, idźcie i przekonajcie się, jaki to przezabawny film. Już czekam na DVD.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Piosenki Beatlesów, plus odrealniona historia, tak, to coś, co lubię.
Tomek Ziółkowski zauważył, że wciąż nieobejrzane "Yesterday" bardzo mnie męczy, postanowił więc poświęcić czas (jak zapewnił, z przyjemnością) i zaaplikować sobie kolejny seans.
I Wy też przekonajcie się na własnej skórze, nie słuchając zblazowanych krytyków, niepozostawiających suchej nitki na reżyserze Dannym Boyle'u i scenarzyście Richardzie Curtisie. "Yesterday" to przeuroczy i zabawny film. Z przesłaniem miłości, zarówno wobec wybranki serca jak i dorobku Wielkiej liverpoolskiej Czwórki.
Świetny scenariusz, inteligentny humor, plus cała masa podtekstów oraz smakowitych aluzji, które niestety wyłowią raczej zagorzali sympatycy grupy. Wielu innym pozostanie tylko podziwiać resztę tej przemiłej historii. Fani Beatelsów będą mieli jednak zabawę podwójną. Sam chwilami uśmiałem się do łez.
Nieznany mi dotąd Himesh Patel znakomity. Kreowany przez niego muzyczny zbawiciel Jack Malik, to prawdziwy misjonarz, który w alternatywnym świecie wykonuje piosenki Beatlesów, jak swoje. I nikt nie chce mu uwierzyć, iż te nie są jego własnością. Ponieważ w świecie, do którego po wypadku autobusowym, a i po chwilowej przerwie prądu na całym świecie dostaje się Malik, nikt nie zna Beatlesów. Nasz bohater z początku jest przekonany, że wszyscy go wkręcają, jednak całkiem szybko orientuje się, że tak właśnie jest. Uświadamia go internet. Wygooglowani "Beatles" nie istnieją. Wyszukiwarka pokazuje "beetle", czyli chrząszcza. W dalszym biegu historii dowiemy się, że również nie istnieją Oasis, Coca Cola, papierosy czy Harry Potter. Ale jak najbardziej istnieją Rolling Stonesi, The Killers, The Black Keys, Coldplay, Pepsi Cola i Ed Sheeran, którego to podziwiamy w roli samego siebie. Wszystko co z Sheeranem związane jest przezabawne, nawet jego nieznajomość Beatlesów, lecz okazany szacunek wobec Malika, który posiadł talent komponowania tak wybitnych piosenek, że nawet czczony Sheeran nie daje rady. Piosenki liverpoolczyków w ustach Malika robią na Sheeranie potężne wrażenie, jako najpiękniejsze w jego życiu zasłyszane. Polecam scenę rywalizacji pomiędzy Malikiem a Sheeranem. Szczegółów oszczędzę, bo film w kinach wciąż urzęduje i nie wolno go odpuścić. Na wczorajszym seansie o 21.50 było nas nawet nieco więcej niż na niedawnym "Rocketman" za białego dnia, ale nie czekajcie do ostatniej chwili.
Proszę wyobrazić sobie, John Lennon żyje. Ma 78 lat i wygląda jak należy, choć funkcjonuje na odludziu i nie zna żadnego Beatles'owskiego Johna Lennona, ani całej otoczki wokół swego zespołu.
Ze smaczków mamy jeszcze stopy żyjących Ringo Starra i Paula McCartneya, choć niestety nic więcej. Oczywiście Paul McCartney na bosaka, jak przystało na aluzję do okładki "Abbey Road". A propos okładek, kolejna fantastyczna scena; konferencja z udziałem dobrej setki konsultantów, w kwestii projektu okładki do właśnie tworzącego się albumu Malika. Nasz bohater pragnie nawiązania do którejś z klasycznych Beatlesowskich płyt, co w każdym przypadku obala główny architekt przedsięwzięcia, sugerując, iż "Abbey Road" to ulica, jak każda inna zwyczajna ulica, i co ta ma robić na albumowej okładce? Z kolei, "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" jest tytułem zbyt długim, do tego zwariowanym, od czapy, no i w ogóle, co to za tytuł? Współczesny odbiorca kompletnie go nie pojmie. Zaś dla "White Album" nasuwa się jeden prosty argument: zbyt dużo bieli. Do głosu dochodzi więc jakieś pospolite ochrzczenie albumu. Bezpieczne i czytelne. Bez domysłów i podtekstów.
Na tym nie koniec zabawy. Już na początku, po przejściu w inny wymiar, nasz bohater zapytuje Ellie (graną przez urokliwą Lily James), czy ta zechce się nim opiekować, gdy ten będzie mieć 64 lata? To oczywiście nawiązanie do piosenki "When I'm Sixty Four". Pojawia się też koncert na gmachu pewnego hotelu, który przywołuje słynny występ Beatlesów na dachu londyńskich Apple Studios. Jest też w Nowym Świecie pewna starsza parka, ściskająca w dłoniach zabawkę żółtej łodzi podwodnej, która to parka jednak pamięta piosenki Beatlesów. Walą do Malika za kulisy, by zapewnić go, iż ten nie jest sam, a jednocześnie sami pragną, by nikomu innemu nie uchylać rąbka tej tajemnicy. Jest jeszcze wiele innych smaczków, które w obecnych czasach wyłapią pasjonaci Beatlesów. Ale być może ten film zmotywuje też wszystkich pozostałych do zgłębienia historii tego najwspanialszego zespołu w historii muzyki.
W "Yesterday" otrzymamy mnóstwo wiadomej muzyki, z przesłaniem utrzymania jej w wieczystych objęciach, ale też widnieje druga warstwa, warstwa uczuć głównej pary naszych bohaterów. Ona, która od początku wierzy w sukces Malika, zarówno we właściwym jak i alternatywnym świecie, on zaś średnio utalentowany songwriter, który w naszych realiach nie ma ze swoim talentem żadnych szans, natomiast w alterświecie, gdy próbuje przeforsować własną twórczość, także napotyka na podobne zobojętnienie, dopiero wzięty przez niego w kleszcze repertuar Beatlesów zrzuca na niego ogromny sukces. Malik w drugim wymiarze staje się artystą wszech czasów.
Wiem, zbyt wiele napisałem, ale i tak za chwilę wszystko zapomnicie, dlatego zachęcam, idźcie i przekonajcie się, jaki to przezabawny film. Już czekam na DVD.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"