DON FELDER
"American Rock'n'Roll"
(BMG)
***1/2
Tytuł i okładka, niczym manifest. I choć, nie ma tu Springsteen'owskiego buntu rodem z "Born In The USA", obie obwoluty dają się ze sobą samoistnie zestawić.
Ex-Eagles'owiec Felder nagrywa z rzadkością wulkanicznych erupcji, co zapewne wynika z dużo mniejszego zapotrzebowania na jego muzykę, niż o wiele bardziej utalentowanych zespołowych kolegów, w osobach Dona Henleya czy niestety nieżyjącego już Glenna Freya. Tak się złożyło, iż natura obdarzyła Feldera ciekawym głosem oraz profesjonalnym władaniem gitary, jednak poskąpiła talentu kompozytorskiego, pomimo iż jakimś cudem sprzyjała mu aura 1976 roku, skoro bez zacinki, wraz z Freyem i Henleyem, cała trójka machnęła wiekopomnego killera "Hotel California".
"Niestrudzony" Felder do tej pory zgromadził na swym koncie aż !!! dwa solowe albumy. O pierwszym "Airborne" (1983) nie pamiętają już nawet najstarsi Indianie, zaś wydany przed siedmioma laty "Road To Forever" dość szybko przepadł, a przesz zaoferował kilka niezłych kawałków, no i pokaźną liczbę gości. Podobnie, co zresztą opublikowane niedawno "American Rock'n'Roll".
Wyniesiony z domu Donald William, dostrzegając właśnie pewien artystyczny marazm swych byłych "orlich" kolegów, postanowił zaatakować. Brawurową płytą i ponownie naszpikowaną obfitym doborem gości - o równie elektryzujących nazwiskach. Poza tym, Felder niedawno dzielił koncertowe deski ze Styx i REO Speedwagon, poczuł więc ich tętent, tym samym również splótł pod koncertową wrzawę odpowiedni repertuar. I tylko czas pokaże, jak przyjmie się ta muzyka, bo przecież wątpliwe, by maestro pozyskał na ewentualne występy Alexa Lifesona, Sammy'ego Hagara, Petera Framptona, Slasha, Joe Satrianiego, muzyków z Toto: Steve'a Porcaro i Davida Paicha, czy tandem Orianthi z Richie'im Samborą - a przecież ich wszystkich zgarnął ostatnio pod sesyjną strzechę.
Co my tu mamy? Pełen werwy i dobrej melodii tytułowy otwieracz "American Rock'n'Roll" - ze Slashem na gitarze oraz z dwoma, z jakże różnych muzycznych światów bębniarzami: Mickiem Fleetwoodem oraz Chadem Smithem, a także, gdzie pierwsza linijka tekstu powiewa słowami: "Oh Mr. Hendrix how high he could fly...". Więcej tu czuć wpływów Johna Mellencampa czy Bryana Adamsa, niż Eagles, jednak żaden z tego zarzut. W dalszym toku pojawia się także melodyjny, choć niekiedy lekko pokręcony funkujący rock. Nazywa się "Charmed", uwidacznia chwilami fascynacje Hendrixem, choć gitarowe solo łoży tutaj Alex Lifeson z Rush. Szkoda, że w tak mało dla siebie rozpoznawalnym stylu. Można zaliczyć na plus występ tego ostatnio uskarżającego się na zdrowie muzyka, lecz wobec przyjemności słuchania jego talentu wybiorę jednak jakieś klasyczne płyty Kanadyjczyków.
Całkiem całkiem prezentuje swe wdzięki podszyta komputerowym automatem prosta gitarowa melodia w "Hearts On Fire". Wyskandowany tu refren aż prosi się o stadionową wrzawę. I chyba podobną misję poczuło w sobie niejakie "Rock You". Dla lepszej oprawy, tego kolejnego w zestawie hardrockera, do gitary dopadł jak zawsze niewyżyty Joe Satriani, plus wokalnie asystujący Felderowi ex-Van Halen'owiec Sammy Hagar oraz Bob Weir z Grateful Dead. Cóż, chyba jest równie złowieszczo, jak w połowie lat siedemdziesiątych w wojskowym kinie Pancerniak, podczas seansu "Terror Mechagodzilli". Trzeba przyznać, że Japońce potrafili na niejednym ówczesnym dziesięciolatku wywołać gęsią skórkę. Tak więc, to dokładnie ten sam rodzaj emocji.
Jest też taki sobie, a oparty na bluesie hard roczek "Limelight", w którym sprawnie urzęduje mająca się ku sobie pareczka Orianthi + Richie Sambora, ale i również rozleniwiony, przy czym zdecydowanie kanikułowo niosący się rock latynos "Little Latin Lover", którego na biesiadnie i pod paryski szyk ubarwia akordeonem niejaki Christophe Lampidecchia. Rzecz mogąca konkurować nawet z Enrique Iglesiasem - prawdziwym mocarzem gatunku.
Sympatycy balladowego lica Eagles zapewne bez namysłu przygarną odpowiednie "Falling In Love" - najładniejszą z czterech dostępnych tu przytulańców, bowiem w ukręconej z gitarowo-wokalną pomocą Petera Framptona "The Way Things Have To Be" nieco brakuje życia, zaś w znacznym stopniu akustycznej "You're My World" rzewnie powiewa nuta festiwalowej piosenki estradowej. Na tym polu obroni się za to country'ująco-, jakby wbita pod ramy Eagles pieśń "Sun". Piosenka jakże trafnie nawiązująca do okresu płyt "On The Border" czy "One Of These Nights". I tylko szkoda, że nie spotkamy na "American Rock'n'Roll" więcej takich nut.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"