wtorek, 28 kwietnia 2020

termin do spożycia

Odezwał się Romuald Jaworski - mój dawny radiowy partner. Taki jeszcze za czasów Radia Winogrady, a konkretnie z jego początkowego stadium, gdy nasza firma ledwie wyszła z radiowęzła i rozpoczęła, nazwijmy to: inwazję na Poznań plus okolice. Razem prowadziliśmy "Rock Nie Wyrock", co trwało mniej więcej rok, albowiem później z audycji nas ograbiono. Na szczęście, z uwagi na liczne protesty niemal błyskawicznie należne przywrócono. Po takich zamieszkach nastąpiła transformacja szyldu, i tak oto powstało "Rock Po Wyrocku". No i ten sam Romuald, wówczas apodyktyczny wielbiciel Stonesów oraz Hendrixa, nie bardzo podzielał moje sympatyzowanie z przeróżnymi Yes'ami, Emersonami czy Krimsonami. Widać było, jak ta muzyka go nudzi i usztywnia, a z jakiejś sympatii względem mojej osoby nigdy z jego ust nie wyszła żadna obelga. Pamiętam, jak pewnego razu w wynajętym mieszkanku na Głogowskiej, tuż nieopodal Hetmańskiej, Romualdo urządził radiową popijawę. Zdecydowanie bez wydurniania się na maski, gumowe rękawice czy zachowanie odległości. Tym bardziej, że nic tak nie zbliża ludzi jak alkohol. Przybyły więc dziennikarzyny z zapomnianego obecnie Radia RMI czy popularnej dziś Eski, a przede wszystkim z naszej skromnej radiostacyjki, nadającej na 100,2 FM. Sami muzyczni spece, tyle, że z naprawdę dobrym gustem, tylko jeden. I mówię Wam Kochani, nieźle daliśmy w gaz. Dużym wysiłkiem było poimprezowe odnalezienie zamówionych radio taxi. Inna sprawa, każdy zamawiał inny numer, a później i tak wsiadał do pierwszego lepszego wozu.
Na elegancko zastawionym stole było wszystko, pomimo iż pijackie menu zdecydowanie ogranicza przesadne bogactwo. Było więc to, co być powinno - kilka butelek gorzały plus dla wybrzydzających duża butla whisky, do tego wiadro ogórów - nie ogóreczków, a ogórów - plus słój smalcu z wbitymi w niego hajami w ilości ściśle odpowiadającemu gronu zaproszonych. I co ważne, żadnego nakrycia dla ewentualnych nieproszonych. Wszystko słusznie reglamentowane. Wiadomo, lepiej niechcący rozlać niż się podzielić. Obyło się także bez salonowości, a więc bez serków, pomidorków, sałatek czy równo pokrojonych szyneczek. Niepodzielnie rządziły smalec, chleb, ogóry i gorzała. Aha, jeszcze odpowiednia muzyka; Stonesi, Hendrix i tym podobne klimaty. Gdzieżby Romuald shańbił się jakimiś Genesis czy The Moody Blues. Dlatego w szoku byłem, gdy wczoraj napisał, jak to właśnie uwiodło go "Selling England By The Pound". Przetarłem oczy i jeszcze raz przeczytałem całość od początku, bo naprawdę warto. I choć nieładnie jest przytaczać cytaty z prywatnego ogródka, zaryzykuję. Licząc, że nikt nie podkabluje, a Romuald ewentualnie później nie dopadnie. Inna sprawa, on nie czyta tego bloga, więc powinno się udać. I oto obiecany, bezcenny krótki fragment: "Myślę, że do art rocka już się nie przekonam, ale ta płyta jest cudna. Mój ulubiony numer to chyba "Firth of Fifth", z pięknym fortepianowym intro ...". Zamarłem. W ustach Romualda taki pean na rzecz Genesis, to tak, jak gdyby mnie wyrwał się zachwyt w stosunku do "Bitches Brew" Milesa Davisa. A przecież, każdy kto mnie zna, wie że do tego wciąż daleko. Właśnie, bo zapomniałem chyba najważniejszego. Otóż, w ostatnim dwudziestoleciu Romuald głównie słucha jazzu (ojojciu jojciu, poważna sprawa), a co powszechnie wiadomo, droga od niego raczej nieodwracalna. Bywają jednak wyjątki, czego Romcio, a raczej poważny już dziś pan dyrektor, niezbitym dowodem. 
W czasach Radia Winogrady/Radia Fan, pokątnie nabijano się z Masłowskiego, iż ten przeżywa każdą solówkę Axela Rudiego Pella z wdziękiem grymasu twarzy konającego na mecie maratończyka. Sprawa rypła się całkiem niedawno, choć brak w tym procederze dokumentacji, czy w owym gronie szyderców także figurowała postać Romualda.
I powiem Szanownym Państwu, Genesis wciąż wielbię. Z całego tego szlachetnego rocka progresywnego nawet najbardziej. Z wieloma rówieśnikami Genesis też nie mam problemu, albowiem problem miewam tylko z całym neo-prog ogonem. Nie potrafię - choć niegdyś potrafiłem - przeżywać tych wszystkich nowych dokonań Galahad, Pallas, Red Sand, itp. bezradnych nudziarzy. Nie dalej, jak dziś, mój nadworny dostarczyciel fonograficznych wieści Oskar P. napisał, iż Like Wendy (ktoś ich jeszcze pamięta?) właśnie szykują album z jakimiś dotąd nieprzetrawionymi rarytasami, i o zgrozo, noszą się jeszcze z zamiarem dostarczenia materiału premierowego. O nie, litości, błagam, tylko nie to. Znając siebie, dotrę do tego, nawet kupię płytę, która po dwóch posłuchaniach trafi na półkę zapomnienia. Tak jest ze wszystkimi neo-progami, oprócz Chasing The Monsoon. Zazwyczaj słuchanie tych wszystkich Galahadów wywołuje we mnie już tylko boleści, bądź przynajmniej podobne cierpienie, jak te utrwalone na twarzach pieszych pielgrzymów. Oczywiście nadal jest to dużo ciekawsze zajęcie niż wchłanianie choćby przeterminowanych Adam And The Ants, jednak niepomiernie najlepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby pewnego dnia wspomniane neo-prog-mutacje gremialnie złożyły broń.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"