Zamiast przeżywać kolejne raporty o koronawirusie, bądź słuchać prognoz ministra Szumowskiego, którego podbite posiniaczone oczy tylko zmniejszają w człowieku chęć na lepsze jutro, najlepiej po prostu na to wszystko wbić do parku. Zachęcam. Byłem, przeżyłem, więc warto. Chyba, że są wśród nas zalani potem strachu tchórze, to oczywiście koniecznie polecam sztaby na drzwi.
Park Sołacki. Uwielbiam to miejsce. Nawet, jeśli z pewnej alejki czai się policyjny fordzik, który do złudzenia imituje inwigilację KGB podczas jakiegoś antyPutinowskiego wiecu. Spędzone ze trzy/cztery kwadranse w botanicznych okolicznościach tylko podładowały mój akumulator. Nie dajcie się ograbić z wiosny. Dokładnie tak samo chłońcie tę przepiękną porę roku, co jednocześnie olejcie nadchodzące pseudo prezydenckie wybory. Niech sami się wytłuką. Pewnego dnia dopadnie ich ręka sprawiedliwości, a klęska tych rządzących nami kmiotów będzie najpiękniejszą muzyką dla moich uszu.
Znajomy z Torunia pochwalił się zakupem - za sto papierów - pewnej unikatowej CD-edycji genialnego albumu Jethro Tull "Heavy Horses". I żeby to jeszcze edycji pozłacanej lub w jakimś systemie, typu SACD. Nic z tego, zwyczajna stara US-edycja. Jednak na tyle obecnie rzadka, iż te sto dolców trzeba dać. Podobno na Discogs dało się taniej, albowiem znalazł się nawet sprzedawca, i to dokładnie tego samego wydania, którego zadowalałoby bagatela 35$. Niestety, nie spodobał mu się nasz polski oferent, ponieważ jak to ów Amerykanin oznajmił: wasz kraj ma złą reputację. No cóż, w ostatnim czasie bardzo na nią pracujemy.
Zastanawia mnie, czy Radio Afera do żywych powróci obiecanego 15 maja czy jednak ktoś za nie odpowiedzialny, czyli ktoś bardzo ważny, zwyczajnie spęka i kwarantannę przedłuży. Trzymam kciuki za rozsądek, umiar i dobre imię rozgłośni, w której ręce powierzam najlepszą audycję.
Dzisiaj na pewno zagrałbym nowych The Strokes, a ze staroci, myślę z winylu Toma Robinsona, zaś z kompaktów, zapewne Donalda Fagena oraz opisywanych ostatnio CSN. Oczywiście, do nich doszlusowałoby jeszcze sporo innych fantastycznych płyt.
Słuchacz, Pan Sławomir, m.in. tak oto napisał: "Niech panu pozwolą powrócić do pracy i do słuchaczy. (...) Ludzie normalnie wracają do pracy i my słuchacze też czekamy z niecierpliwością". To jeden z maili z 22 kwietnia. O podobnej treści - dokładnie tego samego dnia - przyszły jeszcze dwa inne. Uwierzcie Drodzy Nawiedzeni, ja też nie mogę się doczekać. Wiem, że zaległości nie nadrobimy, ale wreszcie nastaje czas, by przynajmniej ruszyć z miejsca.
Po raz czwarty obejrzałem ubiegłoroczne "Yesterday". Dla mnie najlepszy muzyczny film obecnego stulecia. Opisywałem go, gdy był jeszcze w kinach, ale także rzuciłem słówkiem przed kilkoma dniami, gdy Canal+ zaoferował ciągiem kilka jego seansów. Dzisiaj też jakoś nie mogę ugryźć się w język. Wzruszająca komedia, która pod patronatem muzyki Beatlesów nabiera jakby szczególnego dostojeństwa. Za każdym razem wyłapuję nowe smaczki, a i doceniam sceny, które przy pierwszym kontakcie jedynie o mnie musnęły.
Świat bez Beatlesów, Oasis, Coca Coli i Harry'ego Pottera, za to ze Stonesami, Bowie'em, Radiohead, The Black Keys czy Pepsi. I nasz bohater, Jack Malik, który w wyniku chwilowej awarii prądu na całym globie, za sprawą władowania się rowerem pod autokar, budzi się w szpitalnym łóżku, jednak już alternatywnego świata. I od tego momentu szczególniej oglądamy, nie gadamy, nie wiercimy się i nie zamawiamy pizzy, a przy czwartej emisji (co w moim przypadku) ponownie wzruszamy się sceną, gdy pewna tajemnicza parka (pochodząca z naszego świata) daje Malikowi adres do Johna Lennona. Gdzieś nad oceanem, w jakiejś biednej chałupce o rybackim losie, drzwi naszemu bohaterowi otwiera On - John Lennon. W słusznych okularach, odpowiednio długich włosach, przyodziany w dżinsową kurtkę, zapraszając Malika do wnętrza skromnego domostwa. A, że akurat gwiżdże czajnik, jest więc dla gościa herbata, a później przed chatką pogawędka o szczęśliwej miłości Johna oraz z jego ust dobra rada dla Malika, by ten nie zagubił swojego uczucia do Ellie.
Po raz kolejny - wiem, uśmiejecie się - ale wzruszyło mnie, gdy Malik zapytuje Johna: "ile masz lat?" - "siedemdziesiąt osiem" - "dożyłeś takiego wieku" - konkluduje z ulgą i pewnym niedowierzaniem. Niesamowity motyw. Ciarki przechodzą mnie za każdym razem. I chyba każdego kumatego widza ciągnie, by choć przez moment dostąpić możliwości wskoczenia do tego alterświata.
Albo, gdy Ed Sheeran rzuca po moskiewskim koncercie wyzwanie Malikowi w temacie na szybko skomponowania w garderobie nowej piosenki, i po chwili wykonania jej w skromnym gronie, już w warunkach backstage'owych. Sheeran proponuje od siebie nawet całkiem ładną rzecz, natomiast Malik z pietyzmem przy akompaniamencie pianina przedstawia "The Long And Winding Road". No i w tym momencie trzeba zobaczyć twarz Sheerana - jednocześnie skrywającą zachwyt plus własną porażkę. Pokonanego Sheerana mimo wszystko stać jeszcze na wyjawienie resztką sił: "jesteś Mozartem, ja tylko Salierim".
Uśmiałem się, gdy przed występem Malika na dachu Pier Hotelu, do jego garderoby zajrzeli rodzice, i jeśli dobrze dostrzegłem, chyba mama Jacka wytwarza słowa: "kiedy my na dole jedliśmy galaretki i piliśmy cydr, ty pisałeś She Loves You". Chwilę później Malik z zespołem zaczynają koncert od "Help!". Na końcu piosenki nasz Beatles wykrzykuje: "help me!". Konkretnie ten skand odnosi się do okrutnego losu, który wreszcie ma mu pomóc w odzyskaniu Ellie.
Grająca Ellie, Lily James, do schrupania. Szczególnie, gdy oznajmia Jackowi, iż ten pisze najlepsze piosenki świata, ale oczywiście najbardziej, gdy wreszcie wyznaje: "kocham cię". Trudno też nie polubić odlotowego Rocky'ego - wiernego i przezabawnego kumpla Jacka Malika, ale to już sami zobaczcie.
No tak, i po raz kolejny piszę o filmie, o którym rozpisywałem się dużo wcześniej. Coś czuję, że jeszcze kiedyś... Koniecznie muszę kupić na DVD. To skandal, że dotąd tego nie zrobiłem.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Park Sołacki. Uwielbiam to miejsce. Nawet, jeśli z pewnej alejki czai się policyjny fordzik, który do złudzenia imituje inwigilację KGB podczas jakiegoś antyPutinowskiego wiecu. Spędzone ze trzy/cztery kwadranse w botanicznych okolicznościach tylko podładowały mój akumulator. Nie dajcie się ograbić z wiosny. Dokładnie tak samo chłońcie tę przepiękną porę roku, co jednocześnie olejcie nadchodzące pseudo prezydenckie wybory. Niech sami się wytłuką. Pewnego dnia dopadnie ich ręka sprawiedliwości, a klęska tych rządzących nami kmiotów będzie najpiękniejszą muzyką dla moich uszu.
Znajomy z Torunia pochwalił się zakupem - za sto papierów - pewnej unikatowej CD-edycji genialnego albumu Jethro Tull "Heavy Horses". I żeby to jeszcze edycji pozłacanej lub w jakimś systemie, typu SACD. Nic z tego, zwyczajna stara US-edycja. Jednak na tyle obecnie rzadka, iż te sto dolców trzeba dać. Podobno na Discogs dało się taniej, albowiem znalazł się nawet sprzedawca, i to dokładnie tego samego wydania, którego zadowalałoby bagatela 35$. Niestety, nie spodobał mu się nasz polski oferent, ponieważ jak to ów Amerykanin oznajmił: wasz kraj ma złą reputację. No cóż, w ostatnim czasie bardzo na nią pracujemy.
Zastanawia mnie, czy Radio Afera do żywych powróci obiecanego 15 maja czy jednak ktoś za nie odpowiedzialny, czyli ktoś bardzo ważny, zwyczajnie spęka i kwarantannę przedłuży. Trzymam kciuki za rozsądek, umiar i dobre imię rozgłośni, w której ręce powierzam najlepszą audycję.
Dzisiaj na pewno zagrałbym nowych The Strokes, a ze staroci, myślę z winylu Toma Robinsona, zaś z kompaktów, zapewne Donalda Fagena oraz opisywanych ostatnio CSN. Oczywiście, do nich doszlusowałoby jeszcze sporo innych fantastycznych płyt.
Słuchacz, Pan Sławomir, m.in. tak oto napisał: "Niech panu pozwolą powrócić do pracy i do słuchaczy. (...) Ludzie normalnie wracają do pracy i my słuchacze też czekamy z niecierpliwością". To jeden z maili z 22 kwietnia. O podobnej treści - dokładnie tego samego dnia - przyszły jeszcze dwa inne. Uwierzcie Drodzy Nawiedzeni, ja też nie mogę się doczekać. Wiem, że zaległości nie nadrobimy, ale wreszcie nastaje czas, by przynajmniej ruszyć z miejsca.
Po raz czwarty obejrzałem ubiegłoroczne "Yesterday". Dla mnie najlepszy muzyczny film obecnego stulecia. Opisywałem go, gdy był jeszcze w kinach, ale także rzuciłem słówkiem przed kilkoma dniami, gdy Canal+ zaoferował ciągiem kilka jego seansów. Dzisiaj też jakoś nie mogę ugryźć się w język. Wzruszająca komedia, która pod patronatem muzyki Beatlesów nabiera jakby szczególnego dostojeństwa. Za każdym razem wyłapuję nowe smaczki, a i doceniam sceny, które przy pierwszym kontakcie jedynie o mnie musnęły.
Świat bez Beatlesów, Oasis, Coca Coli i Harry'ego Pottera, za to ze Stonesami, Bowie'em, Radiohead, The Black Keys czy Pepsi. I nasz bohater, Jack Malik, który w wyniku chwilowej awarii prądu na całym globie, za sprawą władowania się rowerem pod autokar, budzi się w szpitalnym łóżku, jednak już alternatywnego świata. I od tego momentu szczególniej oglądamy, nie gadamy, nie wiercimy się i nie zamawiamy pizzy, a przy czwartej emisji (co w moim przypadku) ponownie wzruszamy się sceną, gdy pewna tajemnicza parka (pochodząca z naszego świata) daje Malikowi adres do Johna Lennona. Gdzieś nad oceanem, w jakiejś biednej chałupce o rybackim losie, drzwi naszemu bohaterowi otwiera On - John Lennon. W słusznych okularach, odpowiednio długich włosach, przyodziany w dżinsową kurtkę, zapraszając Malika do wnętrza skromnego domostwa. A, że akurat gwiżdże czajnik, jest więc dla gościa herbata, a później przed chatką pogawędka o szczęśliwej miłości Johna oraz z jego ust dobra rada dla Malika, by ten nie zagubił swojego uczucia do Ellie.
Po raz kolejny - wiem, uśmiejecie się - ale wzruszyło mnie, gdy Malik zapytuje Johna: "ile masz lat?" - "siedemdziesiąt osiem" - "dożyłeś takiego wieku" - konkluduje z ulgą i pewnym niedowierzaniem. Niesamowity motyw. Ciarki przechodzą mnie za każdym razem. I chyba każdego kumatego widza ciągnie, by choć przez moment dostąpić możliwości wskoczenia do tego alterświata.
Albo, gdy Ed Sheeran rzuca po moskiewskim koncercie wyzwanie Malikowi w temacie na szybko skomponowania w garderobie nowej piosenki, i po chwili wykonania jej w skromnym gronie, już w warunkach backstage'owych. Sheeran proponuje od siebie nawet całkiem ładną rzecz, natomiast Malik z pietyzmem przy akompaniamencie pianina przedstawia "The Long And Winding Road". No i w tym momencie trzeba zobaczyć twarz Sheerana - jednocześnie skrywającą zachwyt plus własną porażkę. Pokonanego Sheerana mimo wszystko stać jeszcze na wyjawienie resztką sił: "jesteś Mozartem, ja tylko Salierim".
Uśmiałem się, gdy przed występem Malika na dachu Pier Hotelu, do jego garderoby zajrzeli rodzice, i jeśli dobrze dostrzegłem, chyba mama Jacka wytwarza słowa: "kiedy my na dole jedliśmy galaretki i piliśmy cydr, ty pisałeś She Loves You". Chwilę później Malik z zespołem zaczynają koncert od "Help!". Na końcu piosenki nasz Beatles wykrzykuje: "help me!". Konkretnie ten skand odnosi się do okrutnego losu, który wreszcie ma mu pomóc w odzyskaniu Ellie.
Grająca Ellie, Lily James, do schrupania. Szczególnie, gdy oznajmia Jackowi, iż ten pisze najlepsze piosenki świata, ale oczywiście najbardziej, gdy wreszcie wyznaje: "kocham cię". Trudno też nie polubić odlotowego Rocky'ego - wiernego i przezabawnego kumpla Jacka Malika, ale to już sami zobaczcie.
No tak, i po raz kolejny piszę o filmie, o którym rozpisywałem się dużo wcześniej. Coś czuję, że jeszcze kiedyś... Koniecznie muszę kupić na DVD. To skandal, że dotąd tego nie zrobiłem.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"