piątek, 24 kwietnia 2020

spod patyny - część II / CROSBY, STILLS & NASH "After The Storm" (1994)

Zbuntował się mój stały dostarczyciel płytowych newsów. Postanowił wstrzymać się od copiątkowych garści w tym zakresie nowinek, ponieważ obecnie nic i tak nie bywa aktualne. Fakt, niemal każdy zapowiadany tytuł automatycznie wędruje do zamrażarki lub ewentualnie optymistycznego katalogu jesiennego. I trudno się dziwić. Nowy album, to i z automatu trasa koncertowa, a tego obecnie zsynchronizować nie sposób. Można oczywiście cały świeży trud przekazywać na koncerty charytatywne, można grać chałupnicze występy, można, wiele można. Jasne, to przecież szczytny cel, jednak z artystycznego punktu widzenia zazwyczaj lipa. Nie widziałem dotąd ani jednego udanego występu, z gatunku: live in home. Oczywiście pochwalam wszelakie dobroczynne inicjatywy, jednak żadnej z nich nie położyłbym z drżącymi rękoma na gramofonowym talerzu.
Z innej beczki, przeraża mnie, iż branża koncertowa jest w czwartym koszyku odmrażania. To pokazuje dobitnie, na czym najmniej włodarzom zależy. Ale jak świat światem, sztuka zawsze wiła się krętymi drogami. Dla nas to jednak trochę lipna perspektywa.

 =============================================



CROSBY, STILLS AND NASH
"After The Storm"
(ATLANTIC)



Powróciłem do muzyki tria Crosby, Stills + Nash. W obroty poszedł polski winyl "Live It Up". To ten z grillowanymi kiełbaskami na księżycu. Przedruk Polskich Nagrań na podstawie Warner'owskiego Atlantic oryginału. Wydano go pod koniec pierwszej fali ważności winyli. W czasach, gdy wszyscy poszukiwali muzyki na CD, a ja jeszcze dogorywałem z tradycyjnymi longplayami. I tak, jak kupiłem tę płytę, tak posłuchałem może ze dwa/trzy razy, i na półkę. Dzisiaj to jednak dużo lepsze granie niż w dniu poczęcia. Ale nie o tej płycie Crosby'ich chciałem, a o następnej, wydanej cztery lata później - "After The Storm". Pamiętam, jak jedna jedyna sztuka zbierała kurz latami w nieistniejącym sklepie przy Dąbrowskiego 46. Najlepszym w Poznaniu, tuż nieopodal Rynku Jeżyckiego. No tak, ale tamten sprzedawca miał taką raczej dżenesysowo/pinkflojdową klientelę, która rzadko załapywała się na odległe amerykańskie granie. "After The Storm" więc rozstawiło leżak, wbiło belki w piach, a samo zza przyciemnionych okularów tylko obserwowało sklepowy gwar. Gwar ignorujący dobre imię muzyki, która latami każdego dnia podstawiała się przeróżnym melomanom pod nos. Z czasem pudełko od kompaktu coraz bardziej matowiało, pojawiały się na nim jakieś liczniejsze zarysowania, aż wydawnictwo pomału zaczęło przypominać komisowy szrot. Zestarzało się w zgodzie z naturą, chyba nigdy nie dostąpiwszy szerszego uznania. W tym czasie przeróżni zachwyceni srebrzystym nośnikiem maniacy pouzupełniali dżenesysy, wandergrafy czy inne dżefrotale, a "After The Storm" gdzieś tam się tylko plątało i podkładało pod nogi. I tak płyta, która po drugiej stronie Wielkiej Wody znalazłaby zapewne opiekuna już w pierwszej godzinie po wybiciu światowej premiery, w Poznaniu doczekała się losu zwykłego popychadła. I nawet nie pomógł fakt, że w tym samym roku Crosby, Stills i Nash wystąpili na kontynuacji legendarnego Woodstocku (w ramach jego 25-lecia), nie pomógł także kalifornijski entuzjazm, gdzie płytę nagrano, nie pomógł wybitny producent Glyn Johns (ten od choćby Stonesów, Eaglesów, The Who, a nawet jednej z wczesnych płyt New Model Army - "The Ghost Of Cain"), wreszcie, na nic perfekt forma samych muzyków, którzy grali i śpiewali jakby odjęto im tych dwadzieścia pięć lat od epoki pierwszego Woodstocku. Każdy z owej śpiewającej trójcy dysponował pięknym i
oryginalnym głosem. Najdelikatniejszym David Crosby, lecz przecież lekko zachrypnięty Stephen Stills czy rozmarzony Graham Nash, śpiewali równie przejmująco. A kto wie, czy na tej płycie nawet najsłynniejszego Crosby'ego lekko nie odstawili. Bo przecież taki na pół hipsowsko-, na pół Eagles/NeilYoung'owy numer "Find A Dream", przywoływał echa porywającego arcydzieła "Deja Vu". Aha, i gdyby co, nie było w nim ad persona Neila Younga. Był tylko dobry jego żyjący duch. Ale, by nie było, David Crosby też dawał popalić. Przecież "Till It Shines", to istna potęga. Inna sprawa, że w tym numerze zręcznie Crosby'emu po piętach deptały organy, częstego zespołowego pomagiera Mike'a Finnigana. I wcale Crosby nie śpiewał tu jak klucha. Miał głos stanowczy, odpowiednio podrajcowany kumpelskimi chórkami. Jak tylko Afera odżyje, zagram to Szanownym Państwu. Już teraz przygotujcie szufelki, zbiorowo szczęki opadną.
David Crosby ma tu jeszcze taki fajny kawałek "It Won't Go Away" - wspólnie zaśpiewany ze Stillsem. Jaki "też fajny"? Toż to albumowy asior. Dokładnie z tego samego jachtu, co "Find A Dream", tyle że jeszcze mocniejszy. W sensie, zadziorniejszy. Panowie śpiewają z takim entuzjazmem, jakby po wielomiesięcznej morskiej tułaczce wreszcie ujrzeli ląd. I takich chwil tu nie brakuje, jednak nie nosiłem się zamiarem recenzowania tej płyty, a jedynie zależało mi na uświadomieniu (nieza)istnienia. Prawdą też, że listy przebojów, podobnie jak klientela wcześniej wspomnianego sklepu, też tę płytę olały. Przepraszam za zbyt swobodny ton wypowiedzi, lecz słowo "olać", idealnie koresponduje z faktami. Na Wyspach płyty nie było, a "łaskawsza" Ameryka dopuściła ją zaledwie do 98 pozycji na dwusetce Billboardu. I to przez chwilę. Bo już po tygodniu lawinowo zsunęła się w czeluści zapomnienie. No dobrze, być może nie wszystkie dwanaście piosenek były jutrzenką, i być może lepszy los albumu mógłby się wydać na wyrost, jednak dla takich muzyków, dla takich gigantów, była to porażka, nawet jeśli ostatecznie album sprzedano w niezłym ponad dwustutysięcznym nakładzie.
Co na minus? - do dzisiaj nie pokochałem spowolnionej Beatles'owskiej interpretacji "In My Life", podobnie jak egzotycznej "Panamy", za to tytułowa ballada, jak też harmonijka, plus śpiewanie pod Simona i Garfunkela Grahama Nasha i jego muzycznych braci w "Unequal Love", nie powinno przejść niczyjej uwadze.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"