środa, 8 kwietnia 2020

nie po słowach, a po czynach ich poznacie

Ostatnio czuję się jak w państwie militarnym, które sprawuje wszechobecną kontrolę nad społeczeństwem. Do parku nie, do lasu nie, na rower nie, do sklepu tylko w wyznaczonych godzinach, a na spacerach z Zuleczką trzymamy się z Mundim na dwumetrową odległość, bo jaka gwarancja natrafić na normalnego funkcjonariusza, który pojmie, że my to mąż i żona.
Policja ma kruche zasoby, więc działa obecnie w porozumieniu z miejskimi strażami, jak nawet oddziałami terytorialnymi, które najzwyczajniej dają dupy, niczym w przeszłości ochotnicze ZOMO/ORMO. A przecież, nie ma jeszcze stanu wyjątkowego, który dopiero zaostrzyłby rygor. I kiedy statystyki obnażają względem COVID-19 postępującą zachorowalność, a i często śmiertelność, pewien obłąkaniec z Żoliborza po trupach dąży do wyborów. Znany powszechnie człowiek, któremu brak sumienia kompletnie ogranicza wyobraźnię. Ktoś, kto tak naprawdę, nie tylko w moich oczach jest nikim, lecz przede wszystkim ktoś, kto w ogóle nie liczy się z nikim i niczym, a kto na kiwnięcie palcem sponiewiera mu poddanych, jak i wszystkich spoza jego brudnych łapsk. Ponury starzec, mszczący się za wszystko, a przede wszystkim za fakt, iż nikt nigdy go nie pragnął, nie pokochał. Kto jednak przy zdrowych zmysłach aż tak zechciałby spierdolić własne życie. Raz zdecydował już o losie bliskiej mu osoby, a teraz nie zawaha się też poświęcić narodu dla zaspokojenia własnego ego. I te czterdzieści procent fanatycznych popleczników zawsze ma. Czy przed wieczornym paciorkiem, czy po porannej kupie. Czterdzieści procent wiernych jak psy. Nie obrażając psiaków, wszak to cudowne istoty. Z mojej strony to jedynie tylko taka niewinna metafora. Być może nawet nie do końca trafiona. Sami Kochani zdecydujcie o tych wyborach. To Wasze prawo i Wasze sumienie. Ja jednak je oleję. Dokładnie tak ostentacyjnie, jak olewam całą tę władzę. Nie podepnę się pod tę łajbę hańby. Łajbę, która kompletnie w dupie ma dzisiejsze ludzkie dramaty i tragedie.
Spójrzmy tylko, rząd Niemiec zagwarantował własnym drobnym przedsiębiorcom po 15 tys. euro bezzwrotnych zapomóg, podczas gdy nasz rząd zaoferował po 5 tys. złotych, i to w formie pożyczek! Czyli, w zasadzie żadna pomoc, bo tę forsę i tak trzeba będzie zwrócić. A z czego? Przecież po tej cholernej zarazie nie nastąpią żadne miesiące pełne dobrej passy. Nikomu nie zwiększą się obroty, dwu- czy nawet trzykrotnie. Dlatego też nasz rząd nie wprowadza stanu klęski żywiołowej, ponieważ musiałby wszystko dźwignąć na własnych barkach. Szybko wyszłoby na jaw całe to ostatnie rozdawnictwo i padlibyśmy na pysk. Państwo by zbankrutowało, o ile już pomału do tego nie dochodzi. Jak kawki padają firmy, drobne, drobniejsze, bądź mniej drobne przedsiębiorstwa, tracą pracę zwykli ludzie, ale przeczytałem także, że nawet polskie aktywa Media Markt/Saturn błagają o pomoc. Tak, o pomoc błaga dokładnie ta sama firma, która w 2004 roku miała znaczący udział w doprowadzeniu do upadku pewnej innej, a bliskiej memu sercu małej firemki. I o ironio, ja teraz kibicuję im, by wyszli na swoje. No, ale ja zły człowiek jestem, bo przecież powinienem, tak po polsku, życzyć niemieckiej firmie wszystkiego najgorszego. 

Wczoraj spotkała nas z Mundi niecodzienna sytuacja. Dotąd myślałem, że coś podobnego występuje jedynie w pogodnych, pisanych pod kątem wakacyjnych kanikuł powieściach, bądź w słodkich romantycznych film-komediach. Ale nie, to wydarzyło się naprawdę. Posłuchajcie proszę... Otóż, robiliśmy duże sprawunki. Naprawdę duże, takie przedświąteczne i na siedem dowalonych toreb. Akcja rozgrywała się w lubianym przez nas Kauflandzie. Najlepiej zaopatrzonym wielopowierzchniowym poznańskim spożywczaku, pomimo iż ktoś może się ze mną nie zgodzić. Nieważne, nie o tym być miało.
Teraz trzeba tak, jedna osoba, to jeden koszyk. No więc, jedziemy z Mundim na dwa koszyki i gumowe rękawice w jednym, bo i tak też należy. Mus to mus. Czego my do tych koszyków nie nawrzucaliśmy; od białej kiełbasy, poprzez śledzie i sery, aż po litrowego Granta. Niemal dwa koszowe meniski wypukłe, więc zarazem wiedzieliśmy, że przy kasie zaboli. Ale nic to, święta to święta, raz się żyje. Namęczyłem się przy wykładaniu tego wszystkiego z obu koszyków na taśmę. Szybko szybko, ludzie czekają, a nikt nie lubi przed sobą takich hurtowników. Zażartowałem podczas taśmociągu, kiedy z mozołem pan kasjer pikał poszczególne saszetki, i szepnąłem Mundiemu: pięć stów pęknie jak nic. Niestety, pomyliłem się. Dokładnie 563. Ou dżizes, tyle to jeszcze nigdy nie było. No dobra, Mundi płacisz. Nie mam przy sobie karty, więc płacisz Ty. Terminal otwiera dziób, wkładaj Mundi plastik, po czym pik pik, jeszcze tylko PIN, no i czekamy. A tu - transakcja odrzucona. Lekkie zaniepokojenie, ale pan sprzedawca uspokaja: spróbujmy raz jeszcze. No to po kolei, znowu pik pik, czekamy. Brak środków - wyskakuje na ekranie. Brak środków? - dziwi się Mundi. Szybko wpadliśmy na pomysł, poszukaj Mundi w portmonetce jakiejkolwiek gotówki, bo być może masz moja droga limit na pięć setek dziennie, więc te trochę gotówki powinno sprawę załagodzić. Jest jeden stuzłotowy banknot, doliczamy do niego jakieś blaszaki, aż uzbierało się 170 złotych. Oznajmiam panu kasjerowi: to może my damy te sto siedemdziesiąt, a resztę pociągniemy plastikiem? Ok, nie ma problemu. Po raz trzeci pik pik, tym razem już na niecałe cztery stówy, jeszcze tylko poproszę o PIN, i....? - i dupa, znowu nic. W tym momencie dochodzi do głosu stojący za naszymi plecami jegomość, zwracając się: "proszę państwa, ja zapłacę państwu za te zakupy, a my się jakoś później rozliczymy. Widocznie komputery dzisiaj nie dają rady". Pomyślałem, śnię. Przecież się nie znamy, nic o sobie nie wiemy, a tu, taka propozycja. Gdyby przyszło mi zagrać w filmie podobną scenę, rzekłbym scenarzyście: przecież to bzdura, coś takiego nie ma prawa się wydarzyć. - A tu proszę, właśnie znalazłem się na planie prozy życia, nie żadnego filmu, i to wydarzyło się naprawdę. Uszczypnijcie, nie wierzę. Podziękowałem facetowi za zamiar, jednak Mundi czym prędzej podbiegła do bankomatu, a ten już problemów żadnych nie miał. Sprawa rozwiązała się pozytywnie, w dodatku wszystko poszło w moment. Gość jednak cierpliwie poczekał, bo w razie gdyby, gotów był sprawę doprowadzić do szczęśliwego końca. I wiecie co, uważam jego gest za akt wielkości. Wydaje mi się, że nawet w obcej mi wierze, tak właśnie wyobrażam sobie chrześcijańską postawę. Nie tylko polegającą na rzucanych na wiatr słowach, a czynach. Temu facetowi zapewne na co dzień nie brakuje empatii, życzliwości, a zaufaniem mógłby zawstydzić niejednego uważającego się za praworządnego polityka, którego tak naprawdę stać tylko na całowanie dupy swego prezesa.

I jak zazwyczaj kończą swe show wszelacy stand'uperzy, tak i ja zarzucę: tyle ode mnie na dziś. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"