JENNIFER WARNES
"Jennifer Warnes"
(SONY RECORDS)
pierwotnie ARISTA
Lubię ten rodzaj emocji, jaki niesie śpiew Jennifer Warnes. Amerykańska piosenkarka, którą większość z nas słusznie zestawia z Leonardem Cohenem, jest zadeklarowaną wielbicielką jego talentu. Co podkreślała niemal na każdym muzycznym kroku, a w 1987 roku sporządziła nawet stosowny album "Famous Blue Raincoat". Zaśpiewała tam dziewięć piosenek z repertuaru kanadyjskiego balladzisty/poety, jednocześnie goszcząc Mistrza we własnej interpretacji "Joanny D'Arc". Płyta przepiękna, dlatego nie sprzeciwiajmy się jej należnemu sukcesowi.
Artystka rozpoczęła albumową przygodę pod koniec lat sześćdziesiątych, jednak pierwsze trzy dzieła przeszły w zasadzie bez echa. Dopiero czwartą, a omawianą właśnie płytę "Jennifer Warnes", odnotowały listy przebojów - choć tylko w USA i Kanadzie.
Życiem mym los tak pokierował, że ów czwarty longplay Jennifer Warnes zręcznie mnie do tej pory omijał. Nigdy nie wpadając w dłonie, czy to w formie winylowej, czy też ewentualnym CD. Jednocześnie przyznam uczciwie, iż poszukiwałem go jednak dość leniwie. Bo, gdy serio się zawezmę, nie ma mocnych.
Słuchając od zawsze piosenki "I'm Dreaming" marzyło mi się poznanie całej albumowej reszty. Niedawno podczas wyemitowania wspomnianego songu w radiowej Aferze - już po raz kolejny - szepnąłem do mikrofonu z utęsknieniem o niezdobytym dotąd dziele, co w konsekwencji doprowadziło do sytuacji, iż jeden ze Słuchaczy wziął sprawy w swoje ręce. Postanowił poszukać płyty na nośniku CD, gdziekolwiek by nie była. A, że z jej dostępnością poza Japonią krucho, to stanęło na świeżo dokonanej reedycji z 2017 roku. W ten sposób dotarł do mnie nowiuśki sklepowy egzemplarz, kosztujący zapewne sporo - rynek japoński absolutnie najdroższy. Postanowieniem darczyńcy było ofiarowanie niespodzianki na moje urodziny, które niebawem. Ponieważ płyta dotarła z dwutygodniowym wyprzedzeniem, "zbawca" postanowił nie zwlekać, no i... Słusznie, w moim wieku nigdy nic nie wiadomo, po co więc przeciągać.
Album pod względem artystycznym kompletnie nie zaskakuje. I bardzo dobrze. Strach pomyśleć, jakbym się poczuł, gdyby obdarzona pięknym głosem Jennifer Warnes, zamiast ballad oraz osadzonych w country piosenkach, wyskoczyła tu z R&B lub co gorsza, z jakimś reggae.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, iż otrzymane CD ukazało się po raz pierwszy na tym nośniku w 2017 roku. W dodatku, wydano je faktycznie jedynie w Japonii. Dlatego mogłem go wcześniej bezskutecznie poszukiwać, zaś niewydany tytuł śmiać mi się prosto w twarz. Najprawdopodobniej Japończycy dostrzegli, iż na 2017 rok przypadło 40-lecie albumu, więc... i oto jest !
Tylko 39 minut muzyki. Niedużo, lecz standardowo jak na objętość dawnego winyla, a jednocześnie wystarczająco na zakodowaną w człowieku percepcję.
Całość zaczyna wszystkim dobrze znana melodia, opatrzona tytułem "Love Hurts". Tę lgnącą ku sercu, a skomponowaną przez nieżyjącego od ponad trzech dekad Boudleaux Bryanta balladę, w chwili jej poczęcia śpiewali The Everly Brothers, później także Roy Orbison, a nawet Nazareth, i oczywiście wielu innych, a jednak Jennifer doprawiła ją tak, jakby napisano ją specjalnie dla niej. Proszę dać wiarę, iż kolejna na albumie piosenka/ballada "Round And Round", jest jeszcze lepsza. Nalegam, by posłuchać, co tutaj z głosem robi nasza bohaterka. Jej barwa wydaje się od świtu po zmierzch. Chwilę później ta sama dziewczyna czyni z utworu Rolling Stonesów "Shine A Light" miksturę country/soulu/gospel - cóż za chórki - płatając figla rockowym korzeniom. W miejsce spodziewanych wyeksponowanych gitar, w piosenkę wpleciono dęciaki, a konkretnie puzon. Chociaż fajnego gitarowego solo też nam nie zabraknie. I tak sobie pomału brnie ta płyta. Spotkamy tu jeszcze wiele dobrego. Tak dobrego, że najlepiej posłuchać samemu, gdyż na niezwykłą muzykę dotychczas nikt nie wynalazł odpowiedniego słownictwa. Muszę jeszcze jednak wspomnieć o klejnocie zamieszczonym w albumowym jądrze. Piosenka zwie się "I'm Dreaming", trwa ledwie trzy- i pół minuty, i jest czymś najpiękniejszym, co wyszło z ust Jennifer Warnes. Niewiarygodnie cudną melodię uzupełniły z przejęciem wyśpiewane: "... marzę o niezachodzącym słońcu i o świecie pozwalającym spełniać marzenia kochanków... ". Hmmm, chyba wewnątrz skrywam podobne pragnienia. Nie dziwmy się, że piosenkę wydano na siedmiocalowym singlu, choć pod kontem sukcesu włodarze Aristy upatrzyli sobie "Right Time Of The Night" - rzecz o tym, by ludzie spoglądali w niebo, w gwiazdy, trzymali się za ręce, a przede wszystkim się kochali. Trafili promotorzy, ponieważ faktycznie odniosła ona spektakularny sukces, jednocześnie stając się najbardziej rozpoznawalną do dzisiaj piosenką Amerykanki. No, może jeszcze za wyjątkiem "Up Where We Belong", którą do filmu "Oficer i Dżentelmen" zaśpiewała w duecie z Joe Cockerem, oraz inną filmową, a konkretnie z "Dirty Dancing" (u nas jako "Wirujący Seks"). Do tego kinowego hitu Jennifer Warnes stanęła przy mikrofonie z Billem Medleyem, i wspólnie pozamiatali konkurencję fantastyczną piosenką "(I've Had) The Time of My Life". I to są dwa kawałki, które oprócz wspomnianego za życia tribute'u względem Leonarda Cohena, stanowią o jej międzynarodowej sławie, ale też artystycznej sile.
Przy nich, płyta "Jennifer Warnes" wydaje się być kopciuszkiem. Pomimo, iż może poszczycić się ogromem kapitalnych numerów oraz zaproszonych muzyków, którzy w pocie czoła zarywali domniemane noce, by rzetelnie wywiązać się z nagraniowych sesji (m.in: pianista Nicky Hopkins, puzonista, organista i elektro- pianista Jim Price, gitarzysta Jay Graydon, i okazały peleton innych).
Dużo radości - tyle daje mi ta muzyka, za którą z całego serca dziękuję.
P.S. Jest czysto, bezszumnie, sterylnie, czytelnie... Ależ gra ta płyta! Niech się wypchają te wszystkie winyle.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"