wtorek, 16 października 2018

FISH - hala MTP 2, Poznań, 15.X.2018 + support DORIS BRENDEL

Zadałem sobie trud policzenia biletów z dotychczasowego uczestnictwa w koncertach Fisha. Jest ich jedenaście. Dziesięć jako Fish, raz jako Marillion. Pierwszy raz nastąpił 28 czerwca 1987 roku w poznańskiej Arenie, o godzinie 18-tej. Tamtego dnia odbyły się następujące po sobie dwa koncerty. My z siostrzyczką Elą byliśmy na tym pierwszym. (UWAGA! - korekta - dopisano 19.X. Otóż 28-go był to jednak drugi koncert, bowiem pierwszy odbył się dzień wcześniej, tj. 27 czerwca. Pamięć zawodzi.). I to dzięki niej wciągnął mnie wir marillionowskiej fantazji. Gdyby nie Sister, do dzisiaj słuchałbym prostych piosenek, ponieważ do tamtej pory z prog rocka zachwycali mnie jedynie Pink Floyd, choć znałem i lubiłem ELP, Yes, Moody Blues, Genesis, BJH, Rush, Jethro Tull i wielu wielu innych grających nieprostą odmianę rocka.
Bilety na Marillion - wówczas promujących album "Clutching At Straws" - kosztowały dwa i pół tysiąca złotych, a mój historyczny blankiet opatrzono numerem 000634.
Niewiele pamiętam z tamtego wieczoru. Utrwalił mi się tłum domagający utworu "Fugazi", na bis Fish potańcował przy "Let's Twist Again", a ja się wyszalałem przy będącym na czasie
"Incommunicado". Jednak dzięki tamtemu koncertowi podszedłem do tematu "Marillion" na poważnie. Wkrótce szybko nadrobiłem zaległości, i jeszcze szybciej zorientowałem się, że ekipa Fish-Rotherey-Kelly-Trewavas-Mosley, to żadne słodziaki, zaś "Kayleigh" choć prześliczne, ustępowało potęgom "Assassin' ", "Forgotten Sons" czy "Chelsea Monday". Lecz do tego musiałem dojść bez nacisków z zewnątrz. Tym samym przypomina mi się licealny kolega Mieciu, który miał brata śpiewającego w Chórze Stuligrosza, a który to miał bzika na punkcie Marillion. Z zagranicznych wojaży przywoził sterty ich płyt - longplaye, maxi single, single, gadżety. Później Mietek pakował skarby do siaty, wlatywał do mnie na tuzin herbatek, zasiadaliśmy i słuchaliśmy. Czasem też gaworzyliśmy, lecz jak już słuchaliśmy, to słuchaliśmy na serio. I pomimo tych misteriów, nie zakochałem się w Marillion, dopóki nie uszczypnął mnie koncert obserwowany z prawej bocznej trybuny we wspomnianej Arenie.
Proszę sobie wyobrazić, wczorajszy występ Fisha też stał pod znakiem albumu "Clutching At Straws". Z tym, że już nie pod kątem jego promowania, a podróży sentymentalnej. W ubiegłym roku płycie stuknęła trzydziestka, choć nie wiedzieć czemu, na plakatach do obecnej trasy ktoś się doliczył lat trzydziestu pięciu.
Szedłem do targowej hali MTP2 bez entuzjazmu, wszak wszystko już widziałem i słyszałem. Spodziewając się jednocześnie kolejnej obniżki głosowego rejestru Ryby, jak też tradycyjnej kiepskiej instrumentalnej oprawy ze strony jego muzykantów. I wyszło na moje. Choć filar wieczoru Fish na plus. "Niepokojąco" trzeźwy, jednocześnie tym razem oszczędny w nagminnych do niedawna przydługich anegdotach i zaskakująco stabilny głosowo. Przed circa dekadą prorokowałem jego wokalny upadek, a tu miła niespodzianka.
Panie Fish, wymień Pan jednak tych swoich muzykantów. Błagam, osobiście wskażę dużo lepszych. Dla przykładu, w kwestii gitary proszę zadzwonić do choćby takiego Macieja Mellera, który niesłusznie buja się jako sideman, jak też koncertowy gość u rodzimych Riverside. Kwestia klawiszowca także powinna być poddana pod natychmiastowy nabór kogoś z sercem do takiej muzyki. A może jestem tak przyzwyczajony do cudownych brzmień Rothery'ego i Kelly'ego, że uszy więdną mi przy tym pozbawionym magii graniu obecnego Fish'owskiego kolektywu. Wczoraj bywały momenty, w których aż prosiło się o gitarowe
pierdolnięcie, jak też o wyrazistsze i z duszą podane partie instrumentów klawiszowych. Niestety, obecnie Fishowi towarzyszy akompaniujący artystyczny bruk. Totalnie spieprzono królewski wymiar kompozycji "Slainte Mhath", "Sugar Mice" czy "The Last Straw". Że nie wspomnę o jedynej w składzie chórzystce (Doris Brendel), której głosowa tonacja pasowała do twórczości Marillion, jak Stenia Kozłowska do Budki Suflera.
Pomimo tylu uchybień miło było posłuchać poszatkowanego "Clutching At Straws", gdzie pomiędzy wierszami pojawiały się nowe nuty z nadchodzącego albumu "Weltschmerz".
Zdecydowanym "momentem" wczorajszego koncertu porywające, a wykonane na bis (obok "Incommunicado") "Tux On" oraz umiejscowione w początkowej fazie występu świeże "Man With A Stick". W ogóle te nowe utwory całkiem całkiem, choć automatycznie można oczyma wyobraźni przenieść je na grunt Marillion. Ach, co by z nimi zrobili klasowi instrumentaliści.
Nie powinno organizować się jakichkolwiek koncertów w hali targowej nr 2. Gdy budowano ten gmach na grubo przed II wojną światową nikt nie przewidywał jej do takich celów. Gabaryt kolosa prędzej mógłby posłużyć za garaż dla wypartych przez samoloty sterowców. Ale to już tylko abstrahując od głównego wątku.
Obie wczorajsze ekipy wyeksponowały stoiska z własnymi wydawnictwami płytowymi, także koszulkami czy innymi gadżetami. Płyty Doris Brendel stały po pięćdziesiąt złotych za egzemplarz, lecz przy zakupie trzech ogólną ceną redukowano do złotych stu. Fish natomiast przywiózł efektowne
kompaktowe reedycje. Z tym, że oprócz pierwszych dwóch solowych albumów, do których Artysta nie pozyskał praw. Ale Polydor'owski "Songs From The Mirror" już był. No i kilka późniejszych. Po sto złotych za digipack. Ja jedynie zafundowałem sobie kosztującą 50 zł najnowszą EPkę "A Parley With Angels". Zaś od Słuchacza otrzymałem w upominku aż trzy albumy supportującej Fisha Doris Brendel. I tu muszę przystanąć na zakupionej EPce Fisha. Otóż, w połowie koncertu zdrętwiała mi noga, a i kręgosłup dał znać o sobie , więc z towarzyszącą mi ekipą przeszliśmy na dwa utwory do części gastronomicznej, by na moment przysiąść na ławce. Kompletnie zapomniałem, że w tylnej kieszeni spodni świeżo zakupiony Fish. Gdy się zorientowałem, opakowanie płyty już przypominało owalną miskę. Wziąłem się jednak na odwagę, podszedłem do stoiska i poprosiłem panią o wymianę na inny, zdecydowanie prosty egzemplarz. Wszystko z uśmiechem i bez problemu.
Reasumując, miło było zobaczyć lubianego Fisha, posłuchać równie bliskiej muzyki, choć na kolejny koncert Szkota najchętniej udałbym się będąc już na emeryturze.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
  Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"




=================================================
=================================================